Moi drodzy, ponownie zapraszam was w rejon Karaibów, choć tym razem już nie w samo jego centrum jak to miało miejsce w wypadku Jamajki, ale na sam wschodni skraj tego pięknego regionu świata...
Lecz jednocześnie ostrzegam, że niniejszy rozdział na pewno krótkim nie będzie, jednakże stanowczo zachęcam do jego przebrnięcia, jako że z całą pewnością nudnym nie będzie, zapewniam...
POINT LISAS - Trynidad i Tobago - Marzec 1992
Na początku małe wyjaśnienie; port o nazwie Point Lisas leży na wyspie Trynidad. I oczywistym jest, że nie mógłby znajdować się jednocześnie na obu tych wymienionych w tytule wyspach (tzn. łącznie z Tobago), skoro oddalone są one od siebie o około pięćdziesiąt kilometrów, prawda..? Jednakże terminu "Trynidad i Tobago" użyłem zgodnie z zasadą, iż zaraz po myślniku następującym po nazwie portu zamieszczam zawsze nazwę kraju, w którym się on znajduje - a owa nazwa brzmi właśnie; "Trynidad i Tobago". Tyle gwoli wyjaśnienia, żeby każdy z was był tego faktu świadomy…
Zjawiliśmy się tutaj wczesnym rankiem, zdążając w kierunku Zatoki Meksykańskiej z wenezuelskiego, leżącego nad rzeką Orinoko portu San Felix, mając stamtąd na pokładzie ładunek cynku i ołowiu w tzw. "gąskach" (czyli metalu odlanego w specyficzne foremne i płaskie kostki ułatwiające jego przewóz) do Houston w Teksasie oraz do meksykańskiego portu Tuxpan. Opływaliśmy zatem Trynidad od północnej strony wchodząc już na Morze Karaibskie, gdy nagle otrzymaliśmy wiadomość, że mamy się stawić na redzie portu Point Lisas - i to jak najszybciej – bowiem czeka tam już na nas dodatkowy ładunek do Meksyku - zwijany w dość duże role drut zbrojeniowy. A zatem czekało nas tzw. "doładowanie", mieliśmy przecież jeszcze dość dużo miejsca w ładowniach, ale prawdę mówiąc liczyliśmy bardziej na zawinięcie do Guanty lub Puerto Cabello na północnym wybrzeżu Wenezueli - po ów dodatkowy ładunek właśnie - niźli na wizytę na Trynidadzie.
Z dwóch powodów zresztą - w portach wenezuelskich zawsze było… weselej, załadunek trwał dość długo, a po pracy zawsze był czas na odwiedziny w "naszych zaprzyjaźnionych" i już od dawna znanych nam knajpkach, a po drugie; zatoka leżąca po zachodniej części Trynidadu, a zwłaszcza okolice portów leżących w pobliżu stolicy tego kraju, Port of Spain, znane są z wprost kolosalnego brudu oraz zadymienia spowodowanego wyziewami z kilku leżących tam na brzegu hut i innych zakładów metalurgicznych, które wyziewami ze swych kominów mogą doprowadzić każdego wręcz do czarnej rozpaczy. Bo kiedy wieją tam wschodnie wiatry, a jest to tam niestety niemalże "normą", tamtejsze powietrze jest tak zanieczyszczone pyłami i dymem (które, jak łatwo się domyślić do najzdrowszych nie należą!), że przebywając w takich warunkach ma się wrażenie, iż nie ma dosłownie czym oddychać.
Mieliśmy już wcześniej okazję zapoznać się z tamtejszą atmosferą, kiedy to język "stawał w ustach kołkiem" od wysuszonego i pełnego ciężkich metali powietrza, a oczy łzawiły "na kilometr" – toteż zadowoleni z tego nie byliśmy, to jasne. Ale cóż, "w tył zwrot" i jazda na redę. A może tym razem nie będzie aż tak źle? – łudziliśmy się. Podpływamy zatem pod stację pilotową, gdy tymczasem - jak się okazało - ten nasz "pilny" ładunek jest jeszcze... niegotowy. Toteż niestety trzeba rzucać kotwicę i „podusić się” jeszcze ze dwa-trzy dni w tym gęstym piekiełku, które to „dla niepoznaki zwane tu jest powietrzem". Diabli nadali! Na szczęście o świcie, kiedy się tutaj pojawiliśmy, wiatru zbyt silnego nie było, zadymienie więc nie było jeszcze z gatunku tych, co przesłania całkowicie słońce i powoduje stawanie płuc „w poprzek", ale wiedzieliśmy już, że jest to tylko kwestią czasu, bowiem i tak czy siak w końcu będziemy musieli się nałykać „swojego”. Prędzej czy później. Taka to już była niestety „uroda" tego miejsca.
Rzuciliśmy więc kotwicę, ale… szczęście nam jednak sprzyjało. Jak na razie nic nie zapowiadało niegdysiejszych „atrakcji", było bezwietrznie i bardzo ciepło, słoneczko grzało „jak należy", powietrze czyste, czyli… modlić się tylko o to, aby trwało to jak najdłużej - przynajmniej do czasu naszego wejścia do portu i zakończenia załadunku. A potem…? A potem, to niechaj się już dzieje co chce..! A niech się nawet tu wszyscy powyduszają, skoro nikt z miejscowych władz – już od wielu lat zresztą - nie chce powalczyć o czystość tutejszego powietrza i o założenie jakiegokolwiek „kagańca" na kominach tutejszych zakładów, których właściciele (wiadomo skąd, bo przecież nie z Trynidadu!) mają tubylców oraz tutejsze środowisko za nic… Ostre słowa? A owszem, ostre..! Ale proszę bardzo, zapraszam wszystkich chętnych do odwiedzenia tegoż miejsca, aby się na własnej skórze (to znaczy - raczej nosie i płucach) przekonać o „uzdrawiających" właściwościach tutejszej atmosfery. Bo wtedy w istocie można będzie tak w pełni uwierzyć, że okolice naszych Katowic, Konina czy też płockiej Petrochemii, to autentyczne sanatoria. Bez przesady…
No to stoimy sobie na kotwicy i czekamy… A nasz „pilny i terminowy" ładunek właśnie „się robi", tzn. jest gdzieś jeszcze w hucie i zwijają go dopiero w wiązki, które po skompletowaniu ich całej, a przeznaczonej do wzięcia przez nas ilości (czyli ze dwa dni - tak nas poinformowała miejscowa Agencja), przejść musi jeszcze przez tutejszy Urząd Celny (Agent zapewniał, że to już niedługo, „co najwyżej" dwa następne dni), a potem zwózka tego do portu (tylko jeden dzień) i już wszystko będzie OK..!
Toteż czekamy, wgapiając się z nadzieją w niebo, czy też tym razem wiatry będą dla nas pomyślne, czy też nie… Na razie jest dobrze, więc powodów do zmartwień jeszcze nie ma, ale… te pięć zapowiadanych dni..?! O Boże… Da się aż tyle czasu przetrzymać w tym zaduchu, jeśli znowu nawieje nam na statek tego świństwa..? Na razie jednak jeszcze jest dobrze, jest czym oddychać, „niechaj więc żywi nie tracą nadziei"… Ot, co…
Zatoka, w której rzuciliśmy kotwicę nosi wdzięczną nazwę; Paria - taką samą zresztą, jak pobliski bardzo długi, ciągnący się ponad sto dwadzieścia oraz szeroki na około dwadzieścia kilometrów wenezuelski półwysep, oddzielający od północy ten akwen od Morza Karaibskiego. Półwysep ten jest bardzo górzysty, tworzy więc wraz z północno-zachodnim cyplem wyspy Trynidad o nazwie Entrada (z hiszpańskiego; „wejście") oraz kilkoma leżącymi w pobliżu również dość górzystymi wysepkami coś w rodzaju naturalnej wysokiej bariery, która powoduje, iż w samej zatoce, w tak specyficzny sposób osłoniętej przed wpływem północnych wiatrów, tworzy się swoisty mikroklimat - tzn. w zupełnie bezwietrzny dzień jest tutaj szalenie gorąco, powietrze niemalże stoi tu w miejscu, a unoszące się jeszcze w nim pozostałości po ostatnio nawianych tu ze wschodu (czyli z wyspy) zanieczyszczeniach, dają wrażenie niemal „piekła na ziemi". Istna „rozkosz”, wierzcie mi…
Jeśli natomiast ówże wschodni wiatr zawieje, to z kolei owe pyły i dymy pozostają wciąż nad zatoką, bo przecież ponad stukilometrowej długości pasmo gór nie pozwala im na ucieczkę z tego rejonu i rozwianie się gdzieś nad Karaibami. Dodatkową jeszcze „atrakcją" tegoż miejsca jest również fakt, iż północne wejście do zatoki jest zaledwie wąskim przesmykiem o nazwie Bocas del Dragon (Usta Smoka), mieszczącym się pomiędzy półwyspem Paria a wysepką Chacachacare, jeśli już zatem powieje wreszcie od północnej strony, to jednocześnie wskutek działania Prawa Bernoullego (pamiętacie to jeszcze ze szkoły?) nawet niewielki w sile wiaterek w owej cieśninie przemienić się może niemalże w wichurę (stąd to właśnie ta w pełni adekwatna nazwa tegoż miejsca - Usta Smoka), co powoduje „wepchnięcie" z powrotem do zatoki wszystkich tych zanieczyszczeń, którym w międzyczasie udało się z niej „ulotnić" przez tę swoistą górską przełęcz zalaną wodą. I tak oczywiście „w kółko Macieju”…
A przecież fabryki swojej pracy oraz rzecz jasna także i „produkcji" przy okazji nowych wyziewów nie zaprzestają. Fuj..! Zatem ktoś, kto zadecydował o takim umiejscowieniu trynidadzkiego przemysłu metalurgicznego musiał być albo „super-tytanem" intelektu, nie przewidując takich konsekwencji w przyszłości, albo po prostu miał to wszystko „gdzieś". Ja osobiście skłaniałbym się raczej ku tej drugiej opcji. A jeszcze na dokładkę, o czym również należałoby wspomnieć, tutejszą sytuację pogarsza fakt, iż akurat na tym wybrzeżu (czyli zachodnim, właśnie nad zatoką Paria) tego kraju, zamieszkuje znakomita większość jego mieszkańców (ponad 80% całej populacji tej wyspy!), w kilkunastu zaledwie miasteczkach, ale za to rozlokowanych tutaj wzdłuż brzegu na przestrzeni zaledwie około siedemdziesięciu kilometrów.
Czyli, począwszy od północy, od stolicy; Port of Spain, poprzez Tunapura, Longdenville, Point Lisas, San Fernando, małe Point Fortin aż po samą „szpicę” południowego półwyspu Icacos stłoczonych jest tutaj około siedmiuset tysięcy ludzi..! Czyli wyobraźmy to sobie w taki sposób - cały Wrocław (na przykład, bo akurat on ma tylu mieszkańców) rozciągnięty wzdłuż wybrzeża, ze wszystkimi swoimi obywatelami żyjącymi na co dzień bez kanalizacji i w większości bez bieżącej wody oraz z nieźle rozwiniętym ciężkim przemysłem przetwórczym żelaza i stali, jednakże pozbawionego nieomal zupełnie oczyszczalni ścieków, jakichkolwiek filtrów zabezpieczających w dymiących tu bez przerwy dziesiątkach kominów oraz (oczywiście, a jakże!) z klimatem charakteryzującym się średnią roczną temperaturą powietrza oscylującą w granicach 30 stopni Celsjusza. Ciekawe, prawda..? Natomiast o tych wszędobylskich wyziewach z owych kominów oraz o wiszącej tu nieustannie nad głowami chmurze złożonej głównie z mieszanin związków metali ciężkich już pisałem… Zatem nic, tylko głęboko oddychać..! Jak w górskim kurorcie. Smacznego…
Nie zapominajmy jednakże, iż opisuję stan tegoż miejsca takim, jakim go tu zastałem odwiedzając je w latach 1991 i w 1992 – a jak jest tutaj obecnie, tego już nie wiem. Można jedynie mieć nadzieję, iż poszedł tu ktoś wreszcie po rozum do głowy i w końcu coś w tejże materii się polepszyło. Bo jeśli nie, to zupełnie sobie nie wyobrażam przyszłości tego rejonu, Ale na razie „jesteśmy" jeszcze w Marcu 1992 roku , nie zaś już w drugiej dekadzie XXI wieku – toteż przestańmy marzyć i wracajmy do tutejszej smutnej rzeczywistości. Bo jeszcze jest o czym pisać, oj tak…
Na szczęście, jednak sytuację wód (bo na razie pisałem jedynie o powietrzu) ratuje tutaj fakt, iż istnieją w tej zatoce dość silne prądy, dochodzące w niektórych miejscach nawet i do nieomal pięciu węzłów (nie dziwcie się, jak na prąd - około 10 km/h to dość znaczna i rzadko spotykana prędkość!). Są to rzecz jasna zarówno prądy pływowe (czyli związane z cyklicznymi odpływami i przypływami mórz) oraz typowy, dość silny prąd morski, znany pod nazwą Południowy Prąd Równikowy, który wdziera się tutaj od strony południowej przez inną jeszcze, również się tutaj znajdującą cieśninę - a mianowicie przez tzw. „Serpents Mouth” (czyli dla odmiany „z angielska" - Usta Węża). Przepływa potem przez całą Zatokę Paria, uchodząc do Morza Karaibskiego przez wspomniany już przesmyk „Boca del Dragon” i łączy się tam – już na zewnątrz – z drugą odnogą tego samego Prądu Równikowego, opływającą jednak Trynidad od strony wschodniej i północnej.
I jest to dla tego miejsca (nie tylko zresztą dla samej zatoki, ale i także dla całej wyspy) prawdziwym dobrodziejstwem. Następuje bowiem w ten sposób naturalna, a co najważniejsze - nieustanna (!) wymiana wód – toteż cokolwiek zabójczego ze wszelkich wyziewów z tutejszych fabryk opada w dół i zmiesza się z morską wodą, zostaje niemalże natychmiast niejako „wypompowane" z tejże zatoki na zewnątrz, na Karaiby. (A jakże..! A niech tam także coś mają z tutejszego rozwoju przemysłowego! Swoim „bogactwem” trzeba się przecież dzielić z innymi, prawda..? A już zwłaszcza władze i mieszkańcy pobliskiego wyspiarskiego kraiku Grenady, są z tego faktu najbardziej „zadowoleni”…)
Dochodzi więc tutaj do swoistego paradoksu. (Nie można tego rzecz jasna nazwać „wybrykiem natury", bowiem jest to jak najbardziej spowodowane działaniem ludzkiej ręki) Otóż, to jest nawet „samo przez się" zrozumiałe - woda w tutejszej zatoce jest więc wciąż prawie zawsze przynajmniej przyzwoitej czystości, a nad nią natomiast wisi ciągle „owo coś”, co tylko „dla zmyły" nazywane jest tutaj powietrzem - czyli gęstą i zadymioną mieszaniną azotu, tlenku i dwutlenku węgla, związków siarki, ołowiu, żelaza (i „czort jeden jedyny wie" czego tam jeszcze!), która powoduje, że właściwie jedynym (i żadnym innym!) wyczuwalnym tutaj zapachem jest ogromny przemysłowy smród – „ciężki” i „nieświeży” odór o trudnej do opisania charakterystyce (ja osobiście nazwałbym go jednak „smrodem chemicznym”).
Było w tej atmosferze także i nieco tlenu, ale chyba tylko tak „dla niepoznaki" - po prostu, Bóg się chyba ulitował nad tutejszą społecznością i pozostawił jej jeszcze w tej chmurze smogu co nieco tego życiodajnego gazu, ale jedynie chyba tylko po to, ażeby nie wytruli tu się wszyscy tak od razu, i... żeby mógł tu ktoś jeszcze zwijać w miejscowych hutach te druty, po które to właśnie się tutaj zjawiliśmy…
No cóż, tropikalne Morza Południowe oraz towarzysząca im „dzika” Przyroda, jak widać, są „największym bogactwem" tego naszego rozwijającego się świata, nieprawdaż..? Jednakże, odsuńmy w bok na moment (na trzy zdania zaledwie, obiecuję!) ten sarkazm i ironię, albowiem przyszło mi nagle w tej chwili na myśl coś jeszcze… A mianowicie, na początku tegoż rozdziału wspomniałem, iż zdążaliśmy właśnie z jednego z portów leżących nad rzeką Orinoko, toteż opisując akurat tutejsze trynidadzkie warunki skojarzyłem je sobie natychmiast z tamtymi, które panowały także i tam - na tej jednej z najsłynniejszych na świecie rzek. Otóż, tam to dopiero jest „kociokwik”..! Jeszcze „lepszy" niż tutaj w Point Lisas..! Kiedy więc dotrę wreszcie do tematu Orinoko i do wydarzeń zaistniałych w tamtejszych portach, w których byłem wielokrotnie (czyli w Puerto Ordaz, Puerto Matanzas, San Felix czy też w Guyamas), to przekonamy się, że doprawdy to co się działo tutaj, w porównaniu z tamtejszą „zabawą w przemysł ciężki” (huty i zakłady metalurgiczne w środku dżungli, wyobraźcie to sobie! Stamtąd to już nawet węże pouciekały!) było zaledwie „niewinną” igraszką z naszą, coraz to bardziej bezbronną (niestety!) Naturą… Ręczę, że wtedy to aż się za głowy ze zdziwienia złapiecie..!
No tak, ale właściwie dlaczego ja w ogóle piszę o takich sprawach..?! Czyżbym już na stare lata stawał się ekologiem..? Coś nazbyt „zdryfowałem" w tych moich nieustannych dygresjach, nieprawdaż..? Toteż, dosyć już o tym. Wracajmy do „akcji".
Ot i koniec odcinka pierwszego, w którym wprawdzie jak dotychczas zbyt ciekawie jednak nie było, ale już w odcinku następnym się poprawię...
louis