Żeby zbytnio czasu nie trwonić czym prędzej przechodzimy do rzeczy...
Zatem teraz to już krótko i zwięźle… Zbierzmy to wszystko z powrotem „do kupki", bo w przeciwnym razie szybciej zadusimy się nadmiarem tekstu, aniżeli tym „ciężkim” powietrzem, które przed chwileczką opisywałem…
Zjawiliśmy się na redzie Point Lisas na Trynidadzie. Kazano nam czekać na ładunek około pięciu dni, rzuciliśmy więc grzecznie kotwicę i czekamy… A co robimy w międzyczasie..? No przecież to jasne..! Jak zwykle - połowy..!
Było już tradycją na tym statku, że kiedy tylko zdarzał nam się jakiś postój (choćby króciutki nawet) czy to na kotwicy, czy też w dryfie (w portach rzecz jasna również), natychmiast zawiązywała się „silna grupa” wędkarzy obwieszających niemalże cały statek wokoło dziesiątkami żyłek z haczykami i rozpoczynały się Wielkie Połowy. Celowali w tym zwłaszcza Filipińczycy, oni takich okazji nie przepuszczają nigdy, to jest dla nich niemalże treścią życia i głównym hobby (o walorach kulinarnych nie wspomnę, bo to jasne!), zaś my, Polacy, dzielnie im wówczas w tym kibicowaliśmy, bowiem wiadomo - no przecież cokolwiek złapią, to się zawsze tym z nami podzielą, no nie..?!
O właśnie, toteż zawsze baaardzo pilnie się temu przyglądaliśmy oraz z ogromną ochotą i nad wyraz gorliwie asystowaliśmy przy odczepianiu z haczyków wszelkich zdobyczy (niektóre trofea to i nawet sami, własnoręcznie (!)... odhaczaliśmy..!). No po prostu, krótko mówiąc - pełna współpraca i zrozumienie (to jasne, bo przecież kiedy burczy w brzuchu, a ślinka po brodzie cieknie, to… Oczywiście wiadomo – gorliwość jak się patrzy) Nie inaczej było rzecz jasna i tym razem. Ledwo co zakotwiczyliśmy, a już na rufie i na obu burtach natychmiast zaroiło się od rybaków. Falszburty zaś oraz relingi aż „zakwitły” od poprzywiązywanych do nich żyłek i powystawianych na zewnątrz wędkarskich kijów…
A tak przy okazji - pamiętacie może mój opis statku, na który wsiadałem w Rio de Janeiro..? Otóż, to był właśnie ten sam statek oraz - z małymi wyjątkami - ta sama załoga. A dlaczego w ogóle o tym wspominam..? Ano dlatego, iż chciałem wam przypomnieć o naszym „przeuroczym” niegdysiejszym Kucharzu z indonezyjskiej wysepki leżącej koło filipińskiego Palawanu, czyli o „mistrzu patelni”, któremu czegokolwiek by się nie przyniosło do przyrządzenia, a pochodzącego właśnie z takich Wielkich Łowów, był w stanie totalnie spartolić - albo źle obrać, albo źle przyrządzić, albo po prostu spalić do cna… Ale właśnie wówczas było już całkiem inaczej, bowiem naszym nowym Kucharzem został, awansowany już na miejsce tamtego „asfalciarza” nasz dotychczasowy Steward, który okazał się być prawdziwym mistrzem w swoim nowym fachu, zwłaszcza że przecież z racji tej promocji od razu mu „skrzydła wyrosły”, więc tym bardziej się starał. Ależ to była wyżerka..! Oj, muszę chyba odejść na chwilkę od klawiatury komputera bo mi aż ślinka cieknie na samo wspomnienie…
No owszem - powietrze było tam takie, że ptactwa fruwało tam niemalże jak na lekarstwo, ale przecież rybom i innym mieszkańcom mórz i oceanów niespecjalnie to przeszkadzało, skoro wody - dla odmiany - były tutaj niemal krystalicznie czyste, prawda..? Toteż na obfitość tego „towaru” nie można było narzekać. Co i rusz „zawieszało się” coś na haczykach (nawet i na tych pustych, bez przynęty!), które to „coś” natychmiast wędrowało do kuchni, gdzie Kucharz i dwóch „skrobaczy” (czyli dwóch łebków przydzielonych mu do pomocy przy rybach) oporządzało na bieżąco cały ten urobek, który w większości od razu trafiał na patelnie lub do garnków, a potem rzecz jasna na nasze stoły..! Mniam, mniam…
Nadmiar zdobyczy natomiast, których nie dało się przecież skonsumować na jeden raz, po wypatroszeniu lądował w zamrażarkach, czekając na swoją kolej do „ucztowania” w późniejszym terminie. Ale w tym wypadku była już pewna prawidłowość, którą zresztą znamy i my wszyscy - że zamrożona ryba, choćby i nawet najlepiej przyrządzona, nigdy nie dorówna smakiem tej, która bezpośrednio z wody wędruje wprost na patelnię. Toteż w „najwyższej cenie” były zawsze te trofea, które od razu, prosto z morza, za pośrednictwem Pana Kucharza trafiały do naszych żołądków. Ależ wtedy sobie dogadzaliśmy, aż do „samego sufitu”! I to „od wyboru do koloru”!
Oczywiście nie potrafię nazwać tych wszystkich gatunków ryb, które przewijały się nam nieustannie przez nasze stoły, nie znam się na tym, mogę zatem jedynie - zaledwie z grubsza - opisać tę całą „menażerię”, którą Filipińczycy wyciągali z wód zatoki. A była tego wprost niesamowita różnorodność..! Rybki duże i małe, płaskie, okrągłe, owalne, podłużne, wężowate jak piskorze, pękate, smukłe, tłuste, kolorowe, srebrne, złotawe, czarne, z kolcami lub bez, zębate, rogate nawet (sic!), z łuskami i bez - czyli, jak nazwaliby to panowie Laskowik i Smoleń; „różne, różniste… - asortyment od A do N…”
Niektóre z nich były aż takimi dziwadłami, że czasami to nawet nie wiedzieliśmy jak się w ogóle do „takiego czegoś” zabrać - czy skrobać, czy też może od razu zeżreć to na surowo – bowiem wiele z nich to i nawet sami Filipińczycy widzieli po raz pierwszy w życiu. Ale jednocześnie wykazywali oni wręcz zadziwiającą ostrożność w obchodzeniu się z nieznanymi im gatunkami. Bo kiedy którakolwiek z ryb wydawała się im zbytnio podejrzana, tzn. posiadała na przykład jakąś narośl lub kolce, które to mogłyby się okazać toksycznymi lub jadowitymi, to albo najpierw taką część jej ciała skrupulatnie odcinali, trzymając tę rybę rękoma chronionymi przez rękawice robocze (!), albo też po prostu wyrzucali ją z powrotem za burtę.
Ostrożności nigdy dość, bowiem wody okalające Amerykę Południową, a zwłaszcza w jej rzekach lub w okolicach ich ujść do morza, obfitują również i w takie gatunki, które nie tylko że są niesmaczne lub szkodliwe dla zdrowia, ale i również śmiertelnie trujące dla kogoś kto zostanie pokłuty przez taki np. jadowity kolec! Żartów z tym więc nie ma. Ale nas, polską część załogi, to i tak mało to wszystko obchodziło - bowiem, owszem, człowiek uczy się przez całe życie i warto byłoby poznać także i te sprawy, ale „chronieni” byliśmy w tej materii przez wiedzę i doświadczenie Filipińczyków, toteż nawet nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy. Bo i po co niby zgłębiać tajniki ichtiologii, skoro i tak po niedługim czasie taka wiedza wyparuje nam z głów..? Tego byłoby po prostu zbyt dużo, ażeby się w ogóle tym interesować. Zdawaliśmy się więc całkowicie na ich „nosa” i ostrożność, bowiem oni w tym względzie już „z niejednego pieca chleb jedli”, to jasne. Zatem z zupełnie czystym sumieniem oddawaliśmy nasz los (czyli żołądki!) w ich ręce. A owe rączki były w tej dziedzinie wręcz niewiarygodnie sprawne i oszałamiająco szczęśliwe. Znali się na rzeczy - oj znali…
Pisałem przed chwilą o rozmaitości gatunków łowionych tu przez nas ryb (tak tak; w liczbie mnogiej; „przez nas” - bowiem i my, Polacy, także mieliśmy w tym jakiś udział. Skromny bo skromny, ale takowy jednak był, a i mnie samemu również - i to nawet stosunkowo często - zdarzały się udane połowy, no pewnie!), ale jak już wspomniałem, niewiele ich nazw jestem w stanie przytoczyć. Pamiętam jedynie niektóre z nich, ale i tak po tylu latach nie byłbym już tak całkowicie pewien co do ich prawdziwości. Toteż ograniczę się jedynie do tych, o których wiem coś na pewno, aby rzetelność i wiarygodność moich opisów przypadkiem nie zaznała zbytniego szwanku…
Tak więc, po pierwsze - ostroboki. Wszyscy wiemy co to takiego, jednakże mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że smak owych ryb, popularnych niegdyś na polskich stołach, to zaledwie namiastka tego, który wyczuwało się jedząc je przyrządzane bezpośrednio po wyciągnięciu ich z wody. Bo to po prostu niebo a ziemia! Czemu się tu zresztą dziwić, skoro taki ostrobok złapany gdzieś przez naszych polskich rybaków np. z Dalmoru, przewędrował najpierw z połowę świata zamrożony w statkowych ładowniach, poleżał sobie potem długo gdzieś w chłodniach naszych Central Rybnych lub w sklepowych zamrażarkach, by w efekcie trafiać do naszych kuchni po np. sześciu miesiącach, prawda..? Zresztą, o ile wiem, gatunków tych ryb zwanych ogólnie ostrobokami także jest pokaźny szereg, toteż wypowiadać się na ten temat raczej nie powinienem. Wiem tylko, że te tutejsze, z okolic Trynidadu, swoim smakiem jednak znacznie ustępowały tym z Pacyfiku. Najlepsze, które dane mi było skosztować to te, które łowiliśmy kiedyś u wybrzeży Peru.
Podobnie rzecz się miała z karmazynami. Też ich tutaj było całe mnóstwo oraz rozmaitość ich odmian (podaję te dane opierając się na informacjach uzyskiwanych od naszych statkowych „znawców”), ale one to akurat niespecjalnie mi „leżały”. Były jakieś takie… „zwykłe”… (Ależ się rozbisurmaniłem, no nie..?) Jednakże z największą rozkoszą wspominam tzw. Podnawki. (Ponownie nazwę podaję za „znawcami tematu”) Cóż to był za rarytas..! A jednocześnie „dziwoląg” jakich na tym świecie mało. Jest to bowiem ryba całkowicie czarna, o odcieniu niemalże smolistym, z olbrzymią w stosunku do reszty jej ciała głową (zajmującą co najmniej z 1/3 jego długości), na górze której znajdowała się przedziwna przyssawka, wyglądająca nieco jak podeszwa zwykłego trampka! Wiadomo zresztą do czego takie „urządzonko” tej rybie służy - przyssie się ona przy jego pomocy do brzucha jakiejś większej ryby, np. rekina lub też do któregoś z wędrujących po świecie wielkich ssaków, np. do brzucha wieloryba i tak wiezie się „na gapę” poprzez przestrzenie oceanów. Ot, cwana bestia...
Sprawdzaliśmy nawet własnoręcznie (!) orientacyjną „siłę trzymającą” takiego znajdującego się na jej głowie „trampka” i trzeba przyznać, iż byliśmy tym nawet dość mocno zaskoczeni. Tak, bo po złapaniu takiego okazu oraz wyciągnięciu go z wody, „przylepialiśmy” go potem pionowo górą jego łba do drzwi kuchni, a on jak się już przyssał, to już niemalże jak na amen - za nic w świecie nie pozwalając się od tej powierzchni oderwać (kiedy jeszcze żył, rzecz jasna). Próbowaliśmy to robić używając do tego całkiem niezłej siły (sam próbowałem, to wiem), ale - albo nam się to w końcu udawało z wielkim trudem, zsuwając ją jednakże nieco z tej powierzchni poza jej krawędź tak, aby pod „trampek” dostało się najpierw nieco powietrza, albo też - uwaga! – „udało się” nam jedynie… złamać ją u nasady głowy i oderwać od niej resztę jej ciała! Zaś głowa (już sama – tak tak!) wisiała sobie dalej przyssana do drzwi!
Można więc rzec, iż owa ryba została dość bogato wyposażona przez Matkę-Naturę, która jednakże nie przewidziała chyba takich okoliczności, kiedy to podnawka spotka się kiedyś oko-w-oko z Człowiekiem i niestety nie przetrzyma przeprowadzanych przez niego prób „na żywym organizmie”, lub też da się oszukać i przyssie się nierzadko do dna statku „udającego” brzuch wieloryba, zamiast tam gdzie powinna i powędruje w ten sposób zbyt szybko i zbyt daleko, aby potem wydostać się z takiego potrzasku, jakim jest dla niej pełne morze. No cóż - wojna „pod tytułem; Natura-Człowiek” trwa przecież bezustannie, prawda..?
Ale wracajmy do kuchni i naszych żołądeczków. Podnawki w smaku były prześwietne, istny cymes! Osobiście tylko raz w życiu dane mi było zjeść przedtem coś takiego z morskich głębin, które w smaku (przynajmniej dla mnie) były znacznie lepsze od nich. Mianowicie, miałem kiedyś okazję posmakować dwóch gatunków ryb łapanych niegdyś przez naszych rybaków ze szczecińskiej firmy „Odra”. Były to strojniki oraz pelamidy, które to wyhandlowywaliśmy od nich za piwo podczas przeładunków mrożonek oraz mączki rybnej na redzie namibijskiego portu Walvis Bay. A były to takie delikatesy, że już na samo ich wspomnienie robi się tęskno na duszy. Mięso takiego strojnika lub pelamidy jadło się na surowo (!) - przyrządzane dokładnie w taki sam sposób jak nasz popularny befsztyk tatarski – czyli z dodatkiem żółtka jaj, kawałeczków cebulki oraz grzybków i ogóreczków, ale smak tegoż był znacznie bardziej wykwintny niźli tych naszych popularnych tatarów. Ech, aż się łezka w oku kręci… Toteż, po tamtych dwóch delikatesikach tutejsza podnawka jest od tejże chwili „numerem 3”…
Poza nimi jednak oraz wspomnianymi już odmianami ostroboków i karmazynów, były jeszcze i inne „dobroci mórz”, o których również (koniecznie!) warto coś napisać, skoro już przyczepiłem się tego tematu, a ślinka nadal ścieka mi na klawiaturę, prawda..? Toteż jedziemy z tą „wyliczanką” dalej… A co mi tam... Przecież warto się czasem… podręczyć wspomnieniami, no nie..?
Zatem był tam jeszcze cały szereg „drobiazgów”– czyli małych rybek podobnych do naszych szprotek lub sardynek (także dość duża liczba gatunków), które to Filipińczycy albo suszyli najpierw na słońcu (bez patroszenia) i robili z nich później swoistego rodzaju „chipsy” (świetne!), albo mielili je (tak, tak!) masowo w naszym tzw. „wilku” (czyli specjalnym młynku do mięsa) i przyrządzali z tego jakąś pastę przypominającą pasztet (to akurat było „be”…). Wyłapywali również i malutkie, jak my to nazywaliśmy; „wężyki”, czyli podłużne i o długaśnych dzióbkach rybki przypominające popularne belony, które to z kolei używali jako przynętę do połowu krabów. Były też i najróżniejszego rodzaju „flądropodobne twory”, śledziowate, halibutowate oraz „rekinopodobne”, sądzę jednak, że… powinniśmy już na tym poprzestać – mam bowiem znowu wrażenie, że „w tym temacie” (tzn. „wszechrybnym”) ponownie zaczynam nieco „przeginać” z ilością tekstu (nie wspominając już o rozmarzeniu, które temu towarzyszy…).
Toteż, już jedynie tylko napomknę na koniec, iż słynna tzw. zupa z płetwy rekina to najzwyklejsze w świecie „g…” i już nikt i nigdy więcej nie przekona mnie do eksperymentów związanych z potrawami przyrządzanymi z tych drapieżników. Niechaj więc sobie dalej pływają w spokoju…
Ale… Przecież nie samymi rybami człowiek żyje, prawda..? Były i inne kulinarne „atrakcje”, które pamiętam z naszego pobytu na redzie Trynidadu. Na przykład – wspominane już kraby. Mieliśmy na statku specjalne osiatkowane klatki, coś w rodzaju metalowych ażurowych skrzynek, w których jedna ze ścian była na zawiasach. Spuszczało się taką klatkę na silnej lince aż na samo dno zatoki, owa ściana otwierała się, odsłaniając w ten sposób „zapraszająco” swoje wnętrze, w którym uprzednio umieszczaliśmy jakąś „padlinę” – na przykład owe belony właśnie, resztki wypatroszonych wnętrzności z innych zdobyczy lub też inny odpadek (także i pourywane głowy podnawek).
Poleżała sobie taka skrzynka nieco na dnie (zazwyczaj wystarczało około pół godziny), a potem wyciągając ją do góry za sznurek – który jednocześnie zamykał ową ściankę i „zabezpieczał” w ten sposób nasze łupy przed ucieczką – podziwialiśmy za każdym razem, co też udało nam się nałapać. A tam ponownie znajdowaliśmy „różne, różniste rozmaitości” - z tym jednak, że już nie „rybne”, ale „skorupiakowato-mięczakowato-szkarłupniowate”. (O rety! Ależ mi się wyraz wymyślił..!) Duże ślimaki oraz małże były raczej wielką rzadkością (za mało miały czasu aby tam wleźć przed krabami, to jasne), tzw. „ogórki morskie”, czyli jakieś gatunki strzykw (wyglądające tak, że aż „brr…”, wstrząsało człekiem z obrzydzenia, ale potem, kiedy się je pokroiło w talarki, to… całkiem, całkiem) także swoją ilością nie zachwycały, ale już z krabami to było prawdziwe „pole do popisu”..! Było ich tu wprawdzie zaledwie kilka gatunków, w tym może ze dwa lub trzy jadalne i w ogóle warte zachodu, ale za to jakie smaczne! Wprawdzie zaraz po otwarciu klatek zwiewały chyżo po pokładzie we wszystkie strony, ale w wyścigach z Filipińczykami żadnych szans nie miały, toteż w efekcie zawsze i w komplecie lądowały w naszych garnkach.
Przy tej okazji nauczyłem się także i ja łapania tych uciekających rączo skorupiaków i przyznam, iż poza strachem przed uszczypnięciem nie było w tym nic trudnego. (A jużci! Bo co mi tam taki krab!) Wystarczyło zaledwie lekko go z góry przydepnąć stopą, w ten sposób unieruchamiało się go na moment, aby potem już bezpiecznie; za łeb i do gara. Ale byli również i pechowcy. Kiedyś jeden z naszych Mechaników aż tak nieporadnie przydepnął jednego z takich „uciekinierów” (bosą stopą, cóż za pomysł!), że ten mu się niestety wymknął z potrzasku, ucinając go przy tym dość solidnie w piętę! Jednakże facet mimo wszystko i tak powinien się cieszyć, że przy tej okazji nie stracił któregoś z palców, bowiem po wielkości rany oraz po ilości krwi, która z niej buchnęła, można było sobie wyobrazić, że szczypce tych krabów wcale takie „niewinne” nie były, o nie! Musiała w nich drzemać całkiem pokaźna siła – w dodatku nawet i rozmiary co niektórych krabich osobników były całkiem przyzwoite. Toteż także i ich kleszcze do najmniejszych należeć nie mogły.
Inne klatki natomiast (mieliśmy ich dość sporo, były to bowiem metalowe skrzyneczki, w których w Wenezueli wraz z prowiantem dostarczano nam zwykłe kurze jaja) - czyli te, które „sadzane” były na dnie na nieco dłużej, na przykład na całą noc, służyły z kolei do połowu innych rodzajów „frutti di mare”. Bo poza krabami i wspomnianymi już ślimakami, w taką pułapkę łapały się wówczas przeróżne zwierzątka mające w zwyczaju bardzo powolne spacerowanie po dnie – ale poza rozgwiazdami (zupełnie bezużytecznymi), małżami oraz owymi strzykwami, całej ich reszty (bo to ponownie była cała „gama” gatunków) nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, a co dopiero mówić o ich rzetelnym opisywaniu. Była ich znowu taka rozmaitość, że Filipki mieli w czym przebierać, a jakże – jednak na widok co niektórych z tych stworzonek, najprzeróżniejszych dziwadeł oraz „morskich potworków”, potrafiły nawet i ciarki przejść po plecach na samą myśl o ich ewentualnej konsumpcji! Jednakże Filipińczycy skrzętnie je gromadzili - bowiem znali się na rzeczy, toteż sposoby ich przyrządzania nie były im obce. Choć doprawdy, niektóre z nich to były prawdziwe obrzydlistwa..!
Tyle w odcinku drugim... Lecz z uwagi na to, iż teraz nam wszystkim na słowa niniejszego tekstu... cieknie ślinka, to czym prędzej zapraszam was do odcinka trzeciego na kontynuację tegoż kulinarnego tematu...
louis