Odcinek siódmy i ostatni. Zapraszam...
Wyszliśmy z tego klubu na ulicę i chcemy właśnie rozpoczynać poszukiwanie taksówki, gdy nagle, niemalże z rozpędu, od razu wpadliśmy „w ramiona” jednej z nich, już stojącej naprzeciw nas przy ulicznym krawężniku. To znaczy, prawie „zaryliśmy” nosami w już zachęcająco otwarte tylne drzwi jakiegoś poobijanego Chevroleta, którego kierowca bez wstępnych ceregieli (no przecież nie będzie się cackał zanadto – żeby mu ktoś klientów w międzyczasie „podebrał”..?) już „zgarniał” nas pod swoją opiekę..! No tak, ależ z nas palanty - przecież to jasne jak słońce..! Wychodzimy właśnie z nocnego klubu (to nic, że akurat jeszcze przed północą, ale interes przecież już „był w toku”), a nikt z nas nawet nie pomyślał o takim drobiazgu jak fakt, że przecież pierwszą rzeczą, na którą niechybnie powinniśmy się WŁAŚNIE TUTAJ, przed wejściem do TAKIEGO RODZAJU LOKALU natknąć, to będzie taksówka..?! A tymczasem my przymierzaliśmy się już (i to jeszcze z obawą czy się nam to uda) do poszukiwania jakiejś taryfy w okolicznych przecznicach..! A jeszcze w dodatku, baliśmy się czy nam przypadkiem czasu wystarczy na takie „polowanie”, bo wachta czeka i nie wypada się spóźnić..! Eeeech, ależ się czasami można zapomnieć, jakbyśmy świata nie znali..! (Co to jednak alkohol może zrobić z człowieka, prawda..?)
No dobrze, jedna obawa dotycząca znalezienia środka transportu już rozwiana, teraz należało się zacząć bać o pozostałe etapy naszego powrotu, to znaczy - po pierwsze; czy w ogóle da się „takim czymś”, co nam ów kierowca oferuje, jechać w miarę przyzwoitych warunkach (przecież pamiętacie naszą podróż w tę stronę!?) oraz - po drugie; za ile..? Ile gość za to zażąda..? Czy nie będzie czasem konieczności wywoływania powtórnej awantury..?! Jednakże czekały nas aż dwie przemiłe niespodzianki. Pierwsza to fakt, iż nie tylko, że tylne siedzenie w tym samochodzie W OGÓLE ISTNIAŁO (!), ale było nawet i całkiem normalne. Bo ten samochód, jak się okazało, wcale aż takim gruchotem nie był na jakiego początkowo w tej ciemności wyglądał. A druga niespodzianka to to, że cena, którą nam kierowca „wyśpiewał” była całkowicie „do rzeczy”, jak najbardziej przystępna - to znaczy, rzecz jasna jak na razie - bo prawdziwą wartość i wiarygodność tejże umowy poznamy dopiero u celu naszej podróży. I oby tym razem już nie było zgrzytu, bowiem jednym z dwóch moich współtowarzyszy tej podróży był właśnie ten z Filipków, który jako pierwszy kilka godzin temu rozpoczął szarpaninę z tamtymi kierowcami. Ufff… No tego by jeszcze brakowało, ażeby „wyskoczył” z czymś podobnym w pobliżu portowej bramy, na oczach strażników..! Ale postanowiłem sobie w duchu, że jakby co, to jak najszybciej się w to wtrącę i „sypnę groszem” zawczasu, żeby się chłopak nie zdążył ponownie zbytnio zaperzyć, bo miał już nieźle „w czubie” i można się było po nim wszystkiego spodziewać. Lecz, „niechaj żywi nie tracą nadziei”...
Zatem, co by na temat ewentualnych obaw nie powiedzieć, to i tak jak na początek było całkiem w porządku. Toteż pozostawała już tylko ostatnia, ale za to JEDYNIE i WYŁĄCZNIE moja własna i nikogo więcej obawa - kontrola przepustek na portowej bramie…! Uh, nogi z waty, to fakt…
Ruszamy… I znowu te diabelskie wyboje, co to „udają”, że są drogą przystosowaną do ruchu kołowego, po której to nawet jadąc zwykłym rowerem można by od wstrząsów „wszystkie plomby z zębów pogubić”, a co dopiero mówić, gdy pokonuje się ją rozklekotanym samochodem..! Czy ci Amerykanie, którzy produkują te Chevrolety, pozapominali może w ogóle o zamontowaniu do akurat tejże „gabloty”, którą jechaliśmy, jakichkolwiek resorów..? Czy też może, po prostu sprzedają je zagranicę w wersji „bezamortyzatorowej”..?! Żeby się przypadkiem tym południowcom zanadto w głowach nie poprzewracało z nadmiaru komfortu? Ałaaa… Mam wrażenie, że jeszcze do dzisiaj czuję tę „wycieczkę”..! Ałaaa…
Ale zajeżdżamy na miejsce… Uffff.. Nadchodzi chwila prawdy… Już z daleka dostrzegłem portową bramę i (z całą pewnością już na mnie czyhających!) dwóch stojących tam „bramkarzy – oprawców”! Jednakże pierwsze, co rzuciło się nam w oczy po wyjściu z taksówki , to… zupełnie co innego..! Mianowicie - wiał już dość silny wiatr..! O rany..! No to teraz dopiero się zacznie..! Bo chyba pamiętacie co pisałem na początku o tutejszym „uzdrawiającym powietrzu” pochodzącym z kominów pobliskich hut i stalowni, prawda.? A już zdążyłem o tym zapomnieć, bo przecież dotychczas było tak fajnie przez ostatnie dwa dni..!
Czyli wyglądało jednak na to, że mimo wszystko ta „przyjemność” nawdychania się tutejszych metali ciężkich nas nie ominie… No cóż, szkoda - ale teraz, jak na razie, to mam inny, znacznie ważniejszy problem na głowie. Przedostać się przez bramę z powrotem na statek, nie ponosząc żadnych konsekwencji za swoje „bohaterstwo” i głupotę, a dopiero potem martwić się ewentualnie takimi drobiazgami jak wyziewy przemysłowe nad Zatoką Paria. Ufff… Cóż więcej mogę jeszcze do tego dodać..? Mogę tylko szczerze się przyznać, że aż mi się kolana uginały ze str… to znaczy z… „niepewności” (o, tak to nazwijmy!), a portki „aż mi się trzęsły” z wrażenia..! (Te portki, na szczęście, to były zwykłe szorty, o krótkich nogawkach – toteż może nie będzie to aż tak widoczne..? Eeech, w razie czego zrzucę to wszystko na ten wiatr, że to właśnie on jest wszystkiemu winien! I tyle.)
Wysiedliśmy, rozliczyliśmy się z taryfiarzem (o dziwo, zapłaciliśmy dokładnie tyle, na ile opiewała pierwotna umowa!) i maszerujemy w kierunku bramy. A ja zaczynałem właśnie moje „wtapianie się w tłum” – czyli przygotowania do „zaginięcia w nim”. To znaczy, polegało to na tym, iż wszedłem w środek pomiędzy obu Filipińczyków i od tegoż to momentu rozpocząłem „udawanie Azjaty”. Zatem, zainaugurowana została właśnie operacja pod kryptonimem; „jakżeś był taki mądry, cwany i świętszy od Papieża, to teraz masz za swoje!” Tak – jednakże żarty na bok, bo… Wiecie jakiego wówczas miałem strach… to znaczy; wiecie jaką wówczas czułem „niepewność”..?! O rety. Duuużą… (To może ten wiatr nie był jednak zwykłym zjawiskiem przyrodniczym, tylko właśnie się w wyniku moich trzęsących się spodenek zerwał..?)
Tak, właśnie tak - wisielczy humor to chyba najlepsze, co mogło dla mnie być w tym momencie. Najpotrzebniejszą rzeczą pod słońcem, niemalże zbawieniem, bowiem chyba jedynie to pozwalało mi utrzymać jako tako nerwy na wodzy i przetrzymać to narastające napięcie, które mi towarzyszyło z chwilą zbliżania się do portowego posterunku. Bo po prostu - no, powiedzcie mi, co będzie jak wpadnę..?! Dopiero wówczas, właśnie w tej chwili, kiedy już podchodziłem do bramy trzymając w ręku nie moją przepustkę, zdałem sobie sprawę - tak w pełni, bez niedomówień i namacalnie - w jakiż to głupi sposób ściągnąłem na siebie, zupełnie niepotrzebnie, ryzyko wpakowania się w potężne tarapaty..! A przecież Agent wyraźnie nas przed tym przestrzegał..! Że tutaj żartów z tym nie ma..!
A tymczasem zachciało się Panu Obieżyświatowi - koniecznie i za wszelką cenę, a jakże - zwiedzić kawałek Trynidadu, bowiem jeszcze - nie daj Boże - nie mógłby się kiedyś pochwalić swoim wnukom, że pomimo faktu, iż tu był, to nie „wyściubił” nawet nosa poza obręb portu..! I co wtedy..? Ależ byłaby to ujma i plama na honorze Dziadka, prawda..? Teraz jednakże za karę tenże Dziadek (czyli ja, chociaż jeszcze wówczas zaledwie trzydziestokilkuletni) popisuje się swoim „bohaterstwem” drżąc ze strach…, znaczy, z „niepewności” jak osika..!
No i w końcu… „nadejszła ta wiekopomna chwiła”, jak mawiał Pawlak w „Samych Swoich” (a może jednak w „Kochaj albo rzuć”..?), kiedy to wręczyliśmy (wszyscy trzej na raz) przepustki portowym strażnikom, zaś moje nerwowe napięcie sięgnęło zenitu. Wstrzymałem oddech, patrzę na „bramkarzy” biorących nasze papierzyska do rąk i czekam co będzie. Jezu, litości… To znaczy, ten oddech tak właściwie to już dawno „sam się wstrzymał”, bowiem w tym momencie od wyziewów z pobliskich fabryk było tak gęsto w powietrzu, że o normalnym oddychaniu już nie było mowy, zaś oczy łzawiły jak cholera! (Ale… te łzy, to jedynie z powodu pyłów i zanieczyszczeń..! To już przysięgam..! Aż tak źle to ze mną jeszcze nie było, o nie..!)
I uwaga..!!! Bierze jeden z tych „bramkarzy” nasze trzy przepustki do ręki, rzuca na nie okiem (na nas „tym okiem już nie rzuca..!!!!” - o dzięki Ci Panie..!), pyta - jedynie tak dla formalności o nazwę statku, na który się udajemy (no, do kur… nędzy, przecież tylko jeden statek stoi w tym czasie w porcie..! Kończ waść..!), a potem… wciska je nam z powrotem do rąk, mówiąc; „thank you…” Zatem, koniec..!!!? Możemy sobie - ot, tak po prostu - iść dalej..!!!? Toteż idziemy w głąb portu i to bez namysłu i zwłoki (!), czym prędzej..! A ja oczywiście na czele, jak lider, wyraźnie dyktujący tempo posuwania się naszego „peletonu”. Byle dalej, ku wolności… Ufff…
Jeszcze tylko te kilka dłuuugich kroczków i – ginąc powoli w mroku – oddycham z ulgą i już wiem, że „jestem w domu”..! Tak, bezpieczny i… dzielny! No pewnie! Toteż - głowa do góry, pierś do przodu, nos wysoko zadarty, błysk w oku, zamaszysty i dumny marynarski krok, portki trzęsące się już TYLKO i WYŁĄCZNIE od wiatru (słowo daję, jak Boga kocham, trzy palce na sercu!), twarz cała rozlana w tryumfującym uśmiechu, wargi wydęte w sposób wyraźnie zdradzający nonszalancję i samozadowolenie (bo co mi tam!), rączki upchane zawadiacko w kieszeniach, nawet lekki gwizd na ustach… Bosko…
No cóż, zgadnijcie czyj to opis..? Ależ tak, no oczywiście, że Dziadziusia, drogie wnuczki..! Bo jakżeby inaczej..?! Dziadziuś już przecież „z niejednego pieca chleb jadał” i „niejedną klameczkę łokciem w swoim życiu otwierał”, żeby teraz tak z byle powodu dawać się wyprowadzać z równowagi, zatem; co mi tam „jakiś tam Trynidad..?!” A jakże..! Byłem tam, a owszem, a inni Polacy z naszej załogi - nie..! O..! Ot, co…
Teraz zaś, już tak na zakończenie tego rozdziału, zadam jeszcze takie drobne „niewinne” pytanko; czy uwierzycie mi na słowo jeśli powiem, iż jednak możliwe jest (jak najbardziej!) oddychanie pełną piersią takim powietrzem, w którym aż roi się od metali ciężkich oraz przepełnionym pyłami i dymem w takim stopniu, że przecież jeszcze tak niedawno zupełnie nie dawało człowiekowi żyć i aż zatykało gardło..? Otóż, odpowiem; oczywiście, że tak..! A niby dlaczego nie..? Bo komu to, kur…, tak właściwie w ogóle przeszkadzało..? Przecież wystarczy zaledwie odrobinka adrenaliny i już się tego zupełnie nie zauważa..! Trzeba tylko… poznać ku temu odpowiednie sposoby i problem znika jak ręką odjął. Dyć podróże kształcą, czyż nie..? A świat wówczas jest po prostu piękny..! Ot, co...
Czego niestety nie można już powiedzieć o nocnej wachcie… Zwłaszcza, po kilku piwach… Ech...
No tak, na szczęście wszystko „rozeszło się po kościach”, załadunek dość szybko się skończył, toteż nie zabawiliśmy już w tym porcie zbyt długo. Wyszliśmy w morze, o ile pamiętam, późnym popołudniem następnego dnia i jeszcze na dokładkę przyfarciło nam nieco, bowiem wiatr się na ten czas trochę uspokoił - tak więc na pożegnanie Wyspy Świętej Trójcy nazbyt dużo jej „zapachowego bogactwa” z jej przemysłowej potęgi już się nie nawdychaliśmy. Dobre i to. Zatem odpłynęliśmy w siną dal z Zatoki Paria już w lepszych humorach, z pełnymi chłodniami zapasów ryb i innych morskich kulinarnych dobroci oraz z nadziejami na dobrą pogodę na Karaibach i w Zatoce Meksykańskiej, do której to właśnie się udawaliśmy. (Przypominam bowiem - mamy Marzec - a wczesna wiosna w tym rejonie pod względem sztormowych wiatrów wcale do najspokojniejszych nie należy)…
A dokąd wybierzemy się teraz..? Mam propozycję - pozostańmy jeszcze trochę na tym samym kontynencie, zgoda? Po prostu „pojedźmy” z tym cholernym trynidadzkim drutem do Meksyku, „wyładujmy” go tam i w ten oto prosty sposób będę już miał temat tej wyspy raz na zawsze zamknięty, bowiem już nigdy więcej nie przydarzyło mi się tutaj zabłądzić (zresztą, dwie wizyty w tym miejscu zdecydowanie mi wystarczą), a w dodatku, zważywszy na rodzaj statków, na których pracuję obecnie, z pewnością na następne odwiedziny tegoż kraju raczej się już nie zapowiada.
Ciekaw byłbym jedynie (może kiedyś się tego dowiem?), jak obecnie wygląda tam sytuacja z owymi przepustkami, czy już można tam wreszcie obywatelom krajów socjalistycznych (byłych!) wychodzić spokojnie do miasta, bez zaprzątania sobie głowy takimi detalami jak np. fakt, czy miejscowe władze wydadzą odpowiednie pozwolenie na opuszczenie terenu któregoś z portów, czy też nie. Bo jeśli dotarła tam do nich w końcu ta wiadomość, iż taka Polska na przykład, już od wielu lat zresztą, nie jest „im już wrogiem”, to wówczas taki Pan Marynarz z Lechistanu będzie mógł wreszcie najspokojniej w świecie posiedzieć sobie w Night Clubie w San Fernando bez duszy na ramieniu i bez obawy, że może mu coś złego grozić (za wyjątkiem rzecz jasna „intruzów” mieszkających na klamkach) i bez niepotrzebnych emocji powrócić ze swojej eskapady na statek…
No tak - brzmi to ładnie i tak „normalnie”, tylko że…. o czym on wówczas będzie mógł poopowiadać swoim wnukom..? Nuuuda….!
A zatem jedziemy teraz do Meksyku…
louis