Temat „chwytliwy”, więc od razu kontynuujmy...
Czyli odpowiedź jest – lecz… co teraz..? Oooo..! Już widzę te miny naszych rodzimych polskich jurnych biznesmenów..! Ależ okazja..! Ależ „przebicie”..! Jak gdyby, nie przymierzając, promocja w Supermarkecie..! Nic, tylko brać, całymi garściami! „Jeden raz - dwie dychy, ale ile tylko dusza zapragnie - pięć dych..!” Czyli, jakby nie liczyć, to np. dziesięć razy (a jakże, jak już to z fasonem Panowie Ułani..!) w cenie „zaledwie” dwu i pół raza..! (Ciekawe, tak na marginesie, jak według nich wyglądałoby takie właśnie „pół raza”..?)
Toteż (co oczywiste!) taki „biznesmen znad Wisły” bez wahania, zakrzyknąłby; „50 - i oczywiście; no importa cuanto vezas..! A jużci..!”… Tylko że… Hola, hola - nie zapominajcie Panowie Biznesmeni o jakim rejonie świata akurat piszę. Wprawdzie teraz jesteśmy „tylko” na Trynidadzie, ale moja dygresja dotyczy wszystkich tutejszych okolicznych krajów, od Chile poprzez Kolumbię, Wenezuelę aż po Meksyk. (O Brazylii to nawet nie wspomnę, bowiem tam to dopiero, pod każdym niemal względem w tej materii jest absolutnie „rekordowo” – po prostu nie ma chyba na świecie drugiego tak rozrywkowego i sympatycznego kraju jak ten, tam Panowie Biznesmeni byliby w mig „puszczeni w skarpetkach”) Zaś tutejsze panienki to, za przeproszeniem, nie jakieś „zimne skandynawskie kłody drewna”, ale wredne babska (znam to z opowiadań, z „miliona” relacji, proszę mnie nie podejrzewać o „autopsję”! Ależ! Nigdy! Gdzież tam! Nieee!), które znają takie sztuczki oraz mają w sobie tyle energii „na zawołanie”, że celowo (!), z rozmysłem potrafią takiego frajera już po „pierwszym razie” wykończyć dosłownie do cna..! No cóż…
Ale, jeśli jakimś cudem przyszłoby mu jednak do głowy (bo na przykład jest jeszcze młodym gościem) upomnieć się o jakiś „drugi raz” (o tych; „no importa cuanto vezas” to już w ogóle zapomnijmy!), to wtedy już lepiej byłoby dla niego, aby już w ogóle nie wracał rano na statek do roboty, bo tylko „padnie na pysk” i nie będzie z niego żadnego pożytku (o fakcie podpadnięcia Szefom już litościwie nawet nie wspominam). Toteż jak sami widzicie - w każdym szaleństwie jest metoda, prawda..? Przesadzam..? Wygłupiam się..? Nie wierzycie mi..? A jedźcie sobie zatem sami do tej Ameryki i sobie to sprawdźcie, a mi dajcie już wreszcie święty spokój z tym tematem, bo i tak już (kolejny zresztą raz) z ilością tekstu zdrowo przegiąłem…
Tylko jeszcze, tak już na koniec tego wątku, dwa zdania uzupełnienia - padła odpowiedź; „20 dolares una vez o 50…”, itd. - co zatem robią wtedy owi opisywani przeze mnie marynarze? Ano, proponują; „OK, zapłacimy po te 20 „na łeb”, żebyście miały to, co się wam „należy” za stratę czasu i ewentualnej innej okazji zarobku, ale już bez konieczności „polowania” siedzicie sobie tutaj razem z nami. I wówczas „bon ton”, wszyscy grzecznie popijamy piwko lub drinki (my stawiamy, rzecz jasna!) i „gadu-gadu”, „śmichy-chichy”, muzyczka gra i co najwyżej (kto ma na to ochotę) ewentualna potańcówka na sali… OK..?” No pewno, że OK..! Która z nich bowiem się na takie dictum nie zgodzi, skoro wiadomo, że przy tej okazji to i barmani, i kelnerzy, i właściciele lokalu zarobią ciut więcej za „wjeżdżający” na blaty stołów alkohol..? Przecież to podwójny zysk - ten dodatkowy grosz zostaje więc tutaj, na miejscu, trafia do kieszeni personelu knajpy, a nie do przepastnych portfeli pobliskich hotelarzy. Jasne..?
I jeszcze jedno zdanie (bardzo ważne!); PODKREŚLAM TO JESZCZE RAZ - tak się dzieje bardzo często, bowiem nawet i pomimo faktu, iż trzeba w takiej sytuacji „wyskoczyć” z tejże np. dwudziestki dolców oraz ponieść jakieś dodatkowe koszty związane z nadprogramowym alkoholem, to w większości wypadków (zwłaszcza w Brazylii!) takie panienki naprawdę „znają swoje miejsce w szeregu”, tzn. zamawiają te swoje drinki, a owszem, ale z umiarem, nie traktując swych fundatorów jak jeleni – toteż o żadnej przesadzie z ich strony mowy być nie może. A poza tym - co najważniejsze! - jeśli sobie faceci tego nie życzą, to nie „zawieszają się” nachalnie nikomu na szyi, ani nie wskakują nieproszone na kolanka, ale trzymają grzecznie „rączki przy sobie”. Co najwyżej, natychmiast zareagują pozytywnie na ewentualny wyraźny sygnał od takiego gościa, który akurat, pomimo uprzedniego zamiaru - na skutek np. nadmiaru „procentów” w głowie - rozochocił się jednak na tyle, że zmienił nagle zdanie i naszła go ochota na „przygodę”. No tak, ale wtedy to już jest zupełnie inna bajka i nie mi o tym pisać. Popytajcie sobie wówczas tych, którzy się w takiej sytuacji „złamali”. Bo ja, co miałem napisać, to już napisałem… Ot, co…
Ale jeszcze, tak od siebie, dodam tylko jedno zapewnienie. Ponieważ przyznałem już szczerze i bez bicia, iż wcale się tego nie wypieram, że takowe sytuacje zdarzały się również i MNIE, to mogę obiecać, że przy okazji rozdziałów traktujących o portach, w których takie właśnie biesiady nam się przydarzały, całkowicie uczciwie i bez żenady to opiszę, bowiem („trzy paluszki na sercu”!) nie mam się absolutnie czego wstydzić ani bać i nie mam też powodu do ukrywania czegokolwiek. Tak było np. w Manaus i w Paranagua w Brazylii, w Puerto Barrios w Gwatemali czy też w portach wenezuelskich… Ale przyjdzie na to czas. Cierpliwości…
No cóż, chyba jednak zanadto „rozpędziłem się” z tym tematem i najprawdopodobniej znowu nieco przegiąłem (tym razem to już nie tylko z samym nadmiarem tekstu, ale i także z jego treścią!) oraz chyba całkiem nieopatrznie przy tejże okazji „ukręciłem niezłego bata” na siebie samego, bowiem „pewnej mojej najukochańszej i najwierniejszej Czytelniczce” z pewnością nie wszystko o czym będę pisał (i już napisałem!) się spodoba..! Ale myślę, iż chyba zniosę to wszystko – czyli ewentualne konsekwencje tegoż, nad wyraz dzielnie – bowiem w tej materii niczego specjalnego „za uszami” NIE MAM, a poza tym - pomimo być może zbyt „zachęcająco pikantnych” i dodających sobie animuszu opisów, trzeba pamiętać, iż przysłowie; „krowa, która dużo ryczy daje mało mleka” ma w sobie baaardzo wiele prawdy…
A poza tym, muszę przyznać, że jestem nawet z tego zadowolony - to znaczy z faktu, iż zająłem się tym tematem, bowiem niemalże go już wyczerpałem (a i tak przecież kiedyś nieuchronnie musiałbym się za niego zabrać, prędzej czy później), toteż z całkiem czystym sumieniem mogę powiedzieć, iż mam już ten temat „z głowy”. Dzięki temu więc następne rozdziały posiadające w sobie ów „motyw” będą już znacznie krótsze, to jasne.
Takoż więc, moi drodzy, skoro od teraz temat „dziewczynek” nam odpadł z listy tzw. „marynarskich wątków do wspomnienia nieuniknionych”, mniemać należy, iż opisy wizyt w następnych portach tzw. „rozrywkowych” będą już siłą rzeczy krótsze, zwięzłe i treściwe, a co za tym idzie, również i mniej nudne (taką przynajmniej mam nadzieję), jednakże… No właśnie… Znając siebie samego bardzo dobrze, podejrzewam, że owe motywy jednak jeszcze nie raz na kartach niniejszych „Wspominek” powrócą, towarzysząc nam nieustannie aż do samego ich końca. Wszakże akurat ta tematyka jest znacznie bardziej zajmująca od, na przykład rzucania kotwicy, czyż nie..?
Szkoda mi jedynie tego, iż „wyskoczyłem” z tak ważną (no przecież!) kwestią akurat przy okazji wizyty w Point Lisas i w San Fernando, a nie na przykład gdzieś w Brazylii, który to kraj jest ku temu najbardziej predestynowany, a nie „jakiś tam Trynidad”, ale cóż – stało się już, odpowiednie „wprowadzenie” w temat już się dokonało i nic już tego nie zmieni. Nie zamierzam bowiem absolutnie tego co tu powypisywałem, ani wykreślać z ostatnich kilku stron, ani tym bardziej przenosić tego tekstu gdzieś dalej, kiedy już zawitamy w bardziej „adekwatne ku temu” miejsce… Niechaj więc już pozostanie tak, jak jest… Ot, co…
A tymczasem skończmy jednak już tę dygresję (mam nadzieję, że była ciekawa i przykuwająca uwagę!) i wracajmy do „akcji”, czyli do Night Clubu w San Fernando, który stał się naszym „punktem wyjściowym” do wgłębienia się w zagadnienie związane z tą dziedziną marynarskiego żywota. Czyli przypominam - zrobiło się rojno przy naszych stoliczkach, ja siedzę sobie, jak już podkreślałem, „bez przydziału”, nikt mnie już więcej nie nagabuje, ale i tak z upływem czasu zaczynam powoli odczuwać coraz to bardziej narastające we mnie napięcie. Bo przecież wszyscy wiemy o co chodzi, za chwilę muszę zrobić „w tył zwrot” i gnać na statek, a jestem tu wszakże (przypominam jeszcze raz!) na „lewej” przepustce, nielegalnie, więc od tejże chwili wcale mi już do śmiechu nie jest, absolutnie. Zatem, jak by na to nie patrzeć, ta przygoda po prostu przestawała już być zabawna. Koniec żartów, trzeba wracać…
Dopiłem więc swoje piwo, wstałem od stolika, podziękowałem wszystkim za miłe towarzystwo, pożegnałem się grzecznie i… Nieee..! Nie wyszedłem jeszcze z knajpy, tak od razu, o nie..! Po tylu piwach..?! Co to, nikt z was nigdy piwa nie pił, że nie wie co się najpierw robi w takiej sytuacji zanim się wyruszy w długą drogę..?! Ależ oczywiście - najpierw wizyta w toalecie, a dopiero potem można już z czystym (przede wszystkim pustym) „sumieniem” wracać, no nie?
I tutaj – niestety - kolejna dygresja (a niech tam, co mi szkodzi..?!). Bo jeżeli NAPRAWDĘ i autentycznie chcę już mieć spokój z tym tematem, mieć go „z głowy” raz na zawsze i już przenigdy do niego nie powracać, to powinienem KONIECZNIE napisać parę słów również i o tej „wstydliwej” sprawie. Nie, nie oczekujcie, że będę wam opisywał wygląd południowoamerykańskich wychodków (choć tak naprawdę, to byłoby o czym pisać!!! Może jednak kiedyś się na to zdecyduję?), nie o to chodzi. Chciałbym jedynie przy tej okazji posłużyć się pewną anegdotką, a właściwie takim „pytaniem-zagadką”, które to w swej naturze jest, określając to „z angielska” tzw. selfexplanatory w tej materii, czyli jest czymś, co już samo przez się jest zrozumiałe i wyjaśnia wszystko, bez żadnych dodatkowych opisów dotyczących tego problemu. Tak, „problemu” (!) - bo w istocie… Poczytajcie, a zrozumiecie…
Zatem - wspomniane pytanie brzmi; „Po czym poznać, iż osoba odwiedzająca akurat takie ustronne miejsce jest PRAWDZIWYM, takim „z krwi i kości” i „pełną gębą” marynarzem..? Odpowiedź na to może być dla was nie tylko zaskakująca, ale i nawet nieco… zabawna, choć jednocześnie bardzo prosta i jasna. Zaś po jej poznaniu, dobrze wszystkim radzę zapamiętać ją raz na całe życie..! (Bo warto, wierzcie mi)
Otóż - jeśli facet myje ręce TYLKO (!) PO użyciu np. pisuaru, to znaczy, że z marynarstwem nie ma nic wspólnego, jest zwyczajnym „lądowym szczurkiem”, w dodatku w cieplarnianych warunkach wychowywanym – bowiem udowadnia w ten sposób, że nie ma zielonego pojęcia o „sztormach” czyhających w takich miejscach na każdego. Natomiast, jeśli taki ktoś myje ręce jeszcze PRZED (!!!) użyciem pisuaru lub „kabinki”, to oznacza, iż jest prawdziwym MORSKIM WILKIEM, w pełnym tych słów znaczeniu.! I to nawet wówczas, jeżeli PO użyciu tegoż o umyciu rączek zapomni lub to zlekceważy, bowiem to już nie jest aż tak ważne. Bo najważniejszym jest bez wątpienia to PRZED, czyli „entrée”…
A wiecie dlaczego..? Odpowiem dobrą radą - jedźcie sobie sami do Ameryki, wejdźcie do jakiejkolwiek knajpy, w jakimkolwiek kraju i zobaczcie sobie na własne oczy jak w takich przybytkach wyglądają… klamki..! (Pod warunkiem oczywiście, że one w ogóle tam są, kiedy ktoś nie zdążył ich jeszcze „pożyczyć na zawsze”!) Jasne już..? Tak na marginesie dodam, iż wyglądu samych „świątyń dumania” już opisywać nie będę, bo zdarzają się takie miejsca (nawet i w całkiem przyzwoicie wyglądających knajpach!), w porównaniu z którymi nasze popularne drewniane „Sławojki z serduszkiem” to sama rozkosz… Skoncentrujmy się więc jedynie na tych klamkach, bo to jest całe clou tegoż zagadnienia…
Zatem, wiecie już, że na takiej klameczce jest zawsze „cała Tablica Mendelejewa” z dziedziny chorób skórnych i wenerycznych. I żeby się „dorobić” jakiejś „wstydliwej pamiątki” z wizyty w takiej knajpce, to wcale nie trzeba wybierać się z jakowąś „pięknością nocy” do pobliskich hotelików, a wystarczy jedynie złapać w sposób tradycyjny (czyli zamaszysty - i dumny nawet!) klamkę w drzwiach prowadzących do toalety, nie umyć swoich szlachetnych rączek zawczasu (kiedy jeszcze nie jest za późno!), a potem dotknąć nimi… (niedomówienie, bo wiadomo czego) i już jesteś bracie „trafiony w samą dziesiątkę”..! O, i tu właśnie leży istota tego o czym piszę - że każdy PRAWDZIWY Morski Wilk o tym wie..! I po tym go właśnie można poznać..!
Czy zatem owa „anegdotka – pytanko” rozjaśniła już wam wystarczająco w głowach..? Nawet jeśli była niesmaczna w swojej wymowie lub nawet zbytnio wulgarna..? Liczy się przecież efekt, nieprawdaż..? Ja tylko dodam jeszcze, tak od siebie, iż JA OSOBIŚCIE nie tylko, że myję ręce i PRZED, i PO, ale i nawet (zawsze!) otwieram takie drzwi jedynie przy pomocy… łokcia..! Co, zabawne..? Śmieszy to was..? To się śmiejcie do woli, nikt wam przecież tego nie broni. Co najwyżej pośmiejemy się razem, bo dzięki takim właśnie „groteskowym zabiegom”, nie dałem się jeszcze nigdy „ustrzelić”, zawsze byłem pod tym względem czysty, czego już niestety nie mógłbym powiedzieć o niektórych moich kolegach..! Kilku z nich bowiem okazało się niestety być „marynarzami nieprawdziwymi”, co najwyżej „połową gęby” - i to TYLKO i JEDYNIE z tak głupawego powodu, jakim była z pozoru „niewinna” wizyta w toalecie..! Pośmiejemy się więc dalej..? Przecież to nie jest tylko pech, to jest raczej czymś z pogranicza autentycznej niewiedzy z dziedziny „marynarstwa”..! A ta dziedzina to nie tylko umiejętność rzucania kotwicy czy też otwierania ładowni..! I można się czasem okazać totalnym frajerem z tak błahego powodu, o jakim pisałem powyżej, a nie np. wskutek „szalonej nocy zapomnienia” z „panienką”, która nie okazała się być całkowicie wolną od dodatkowych „atrakcji”… Ot, co… A swoją drogą, to dziwne, prawda? Zwykła klamka może być aż takim wrogiem marynarza..?!
Koniec dygresji o zagrożeniach czających się na Panów Marynarzy w południowoamerykańskich toaletach, bo teraz wreszcie wyruszam w powrotną drogę do Point Lisas. Rzecz jasna z duszą na ramieniu. Ale… okazało się jednak, że nie będę zmuszony polować na taksówkę, a potem jechać nią na statek samemu. Dwóch z naszych Filipińczyków także musiało wracać, aby o odpowiednim czasie stawić się na swoich wachtach, zatem - co za radość..! Nie będę sam - to po pierwsze, bowiem, po niedawnych „rozmowach” z taksówkarzami na ewentualną „powtórkę z rozrywki” absolutnie nie miałem ochoty. A po drugie; oni przecież zrobią mi „tłum” na bramie, w który będę mógł się „wtopić”, aby broń Boże nie wpaść w tarapaty związane z ewidentnym złamaniem przeze mnie tutejszego prawa granicznego. Wprawdzie ów „tłumek” będzie dość mocno „rozrzedzony” (bo niezbyt liczny), a jeszcze w dodatku, poważnie już „chwiejący się na nogach”, ale to zawsze lepsze niż nic, prawda? Tak więc wstęp do powrotnej podróży nie był jeszcze aż tak beznadziejny na jaki się początkowo zapowiadał.
No cóż, skoro już „wiadomą tematykę” mamy poza sobą, jak i też instrukcję postępowania w południowoamerykańskich toaletach, to chyba już najwyższy czas, aby zakończyć ten odcinek i szybciutko przejść do następnego, prawda..?
louis