TUXPAN - Meksyk - Kwiecień 1992
Po około tygodniu żeglugi (może z drobnym "okładem") zawitaliśmy na redzie portu Tuxpan, leżącym na północnym brzegu rzeki o tej samej nazwie, czyli Rio Tuxpan, u samego jej ujścia. Tym razem wchodziliśmy "z biegu" – toteż dosłownie parę chwil i stoimy już zacumowani przy jednym z tutejszych nabrzeży. Pootwieraliśmy pokrywy odpowiednich ładowni, w których to właśnie zasztauowany był ów pozwijany w role zbrojeniowy drut oraz reszta jakiejś drobnicy zapakowanej na Orinoko, przygotowaliśmy bomy do pracy i… rozpoczynamy rozglądanie się dookoła.
Ooo, całkiem zachęcająco to wygląda..! Wprawdzie samo dawne Tuxpan (czyli leżąca na południowym brzegu rzeki Santiago de la Pena) to zaledwie malutka mieścinka, którą nawet przy najlepszej naszej woli trudno byłoby nazwać miastem (bo to po prostu była dość duża, niegdyś typowo rybacka wioska), ale już po drugiej stronie rzeki - również u jej ujścia, ale na północnym jej brzegu - widać było, dosłownie "na wyciągniecie ręki", cały szereg pokaźnych budynków i dość szerokich ulic, czyli dzielnicę, która od razu przykuła naszą uwagę. Tak, to było "to". Czyli plan na spędzenie naszego wolnego czasu po pracy tak właściwie „narzucał się” sam. Owa dzielnica nazywała się De Rodriguez Cano, ale o dziwo - pomimo swojego znacznie "poważniejszego" i nowocześniejszego wyglądu od tejże części, która znajdowała się po południowej stronie - całe miasto nosiło nazwę Tuxpan. Cóż, wiadomo, tradycja to tradycja…
Moi drodzy, zamiast wpierw opisywać wygląd portu, przebieg prac wyładunkowych, ewentualnie jakieś szczegóły związane z obsługą statku oraz inne, podobnego typu "ciekawostki", dam sobie z tym absolutnie spokój i od razu przystąpię do rzeczy. Do "rzeczy", czyli do naszej wieczornej wyprawy do miasta. To znaczy - mała korekta; nie do miasta w pełnym tego słowa znaczeniu (czyli tej części Tuxpan, o której pisałem, iż jest dzielnicą nowocześniejszą – De Rodriguez Cano), ale w te rejony owej mieściny, które jako żywo przypominały jeszcze zwykłą, dość starą osadę rybacką, leżącą na południowym brzegu rzeki. Czyli po tej samej stronie, na której znajdował się sam port - tak więc nie było jeszcze potrzeby przeprawiania się łódką na drugi brzeg.
Ażeby dostać się do "centrum" (cudzysłów zamierzony, bo cóż to było za centrum, pożal się Boże) wystarczył jedynie zwykły spacer. To znaczy - ponownie mała korekta; nie tyle, że "wystarczył", ile MUSIAŁ wystarczyć, bowiem akurat w tym miejscu w ogóle nie istniał jakikolwiek publiczny transport – toteż taki spacerek był po prostu koniecznością. A "leżała" sobie tutaj zaledwie jedna utwardzona droga (pokryta chyba asfaltem, o ile pamiętam), prowadząca bezpośrednio z portu gdzieś w głąb lądu, służąca, co jest sprawą oczywistą, do obsługi transportu towarów przywożonych tutaj oraz stąd wywożonych drogą morską. Bo przecież wiadomo, ciężki sprzęt oraz cały szereg ciężarówek nie mógł się tutaj poruszać po zwykłych "gruntówkach", w takiej sytuacji bowiem, w ogóle istnienie tu jakichkolwiek nabrzeży nie miałoby sensu. Taka szosa więc tutaj istniała, ale… nic poza tym..!
Cała reszta odnóg i przecznic od niej odchodzących (również i te prowadzące do wspomnianego "centrum" mieściny) były zwykłymi gruntowymi uliczkami - ubitymi wprawdzie, ale jednak gruntowymi, czyli żwirowymi, piaszczystymi oraz, co najgorsze, w większości gliniastymi. Toteż łatwo sobie można wyobrazić co się tutaj dzieje podczas deszczowej pogody, jest ona tu wprawdzie niezbyt częstym zjawiskiem, ale wystarczy przecież zaledwie jedna, ale za to silna ulewa, aby całą tutejszą siatkę dróg pozamieniać w wyboje i trudne do przebycia bajora (utrzymujące się nawet i całymi tygodniami!), a co za tym idzie, ową mieścinę nawet "odciąć od świata". Zatem pozostają wówczas do dyspozycji albo własne nogi, albo rowerki, albo łódeczki, którymi można zabrać się na drugą stronę do Rodriguez Cano oraz do betonowych portowych kei, skąd z kolei dostać się można do tejże szosy. I tyle…
Na szczęście, w owym czasie kiedy tutaj zawitaliśmy po raz pierwszy, deszczu nie było, ale… Ale, widać było jeszcze (i to jak!) pozostałości po ostatnich opadach, które miały tu miejsce kilka dni wcześniej, czyli potężne bajora na przecznicach, głównie tych gliniastych, co bardzo skutecznie utrudniało nam poruszanie się po tym terenie, bowiem nie znając zupełnie topografii miasteczka, błądziliśmy nieco w poszukiwaniu ulicy, którą dałoby się jakoś pokonać w drodze do centrum. Chodzimy więc najpierw dość długo w tę i we w tę, "badamy" kolejno następujące po sobie przecznice odchodzące od szosy w kierunku brzegu rzeki, ale na tę, choćby jedną, ale wystarczająco suchą wciąż natrafić nie możemy. A jak na złość, pierwsze domki mieliśmy dosłownie "pod nosem", na "wyciągniecie ręki" - ale co z tego, skoro trzeba by najpierw nurkować albo pływać w błotnistych kałużach, ażeby się tam dostać..?
Toteż, błądzimy jeszcze trochę, przymierzając się co i rusz do pokonania jakiejś grząskiej ścieżki, ale za każdym razem w końcu się cofamy, by zaczynać naszą eskapadę od początku. No co jest, do cholery..? Na pozór wszystko jest OK, pomimo popołudniowej pory słońce przygrzewa dość mocno, na niebie ani jednej chmureczki, a my nie możemy się dostać z głównej drogi do miasteczka, które jest dosłownie tuż-tuż, bo wokoło same kałuże..?! Wygląda więc na to, że "suchą stopą" przejść się po prostu nie da, i tyle..! No tak, ale butów szkoda..! Byliśmy przecież wszyscy w "Adidaskach", po co więc niszczyć takie "cuda" skoro jest gdzieś jednak w pobliżu jakiś suchy trakt, trzeba tylko na niego w końcu natrafić..?!
Tylko, że jak na złość, akurat wtedy nie mogliśmy na swej drodze napotkać nikogo z tutejszych mieszkańców, właśnie w chwili, w której byliby najbardziej potrzebni, aby ich wypytać o to, co chcielibyśmy wiedzieć i już byłoby po kłopocie. A tak to próbujemy wciąż radzić sobie samemu, nadal błądzimy po tych wertepach, od dróżki do dróżki w poszukiwaniu zbawienia ale jak na razie nic… Wszędzie błoto i kałuże. No cóż - zatem wygląda na to, że nic nie wskóramy. Trzeba będzie po prostu "zezuć" buty i próbować przeprawy przez te cholerne rozlewiska. Cofnęliśmy się więc do jednej z takich przecznic, która wydawała się nam najłatwiejszą do sforsowania, zdejmuje ktoś z nas (czyli "wyznaczony ochotnik") swoje prawie nowiuśkie Adidasy, zawiesza je sobie na szyi, na powiązanych razem z sobą sznurowadłach i wkracza śmiało w pierwszą z brzegu kałużę, blokującą nam dostęp do dalszej części uliczki. No i co..?
I pstro..! Raptem trzy kroki i facet stoi nagle w tym błocku (na środku uliczki!) niemalże do połowy ud..! Toteż, wyprysnął stamtąd czym prędzej jak oparzony, klnąc przy okazji jak szewc, bo się po prostu przestraszył (można się temu dziwić..?!) i rzecz jasna zrezygnował od razu z dalszego pchania się w nieznane. A bo to wiadomo, co tam dalej można napotkać..? I jaka w ogóle jest struktura dna takiej kałuży, w której woda krystalicznej czystości przecież nie była, więc nie było w niej widać nawet czubka swoich palców od stóp..?! A jeśli leżą tam, np. jakieś potłuczone butelki..? (O krokodylach na dnie, to nawet nie wspomnę)
Nie… Nie ma mowy - takie rozwiązanie naszego problemu (czyli przeprawy na bosaka) zupełnie odpadało. Zatem domyślaliśmy się już przyczyny (tak przynajmniej sądziliśmy), dla której to wciąż nie było nam dane napotkać dotychczas nikogo z tuziemców - najprawdopodobniej nie mogą się oni w takich sytuacjach wydostać ze swojej mieścinki, tkwią wówczas w niej jak w potrzasku (od strony lądowej, bo przy brzegu rzeki z pewnością jest wiele ku temu możliwości). No proszę, jak się okazuje wcale nie trzeba zbyt obfitych opadów deszczu czy śniegu, ażeby zostać odciętym od świata.
Przyznam jednak, iż dla nas ta sytuacja była trochę dziwna, bo przecież takie miasteczko miało już "swoje lata", więc dlaczego nie było tu żadnej porządnie wyglądającej asfaltowej uliczki, jak choćby tej głównej szosy - takiej, która bez specjalnego problemu pozwalałaby utrzymać komunikację ze światem zewnętrznym, nie narażając nikogo na błotniste kąpiele..? Czasu przez te wszystkie lata nie mieli, czy też może z nas były takie "niemoty", że aż do teraz błądzimy szukając wyjścia (lub raczej "wejścia") z sytuacji, podczas gdy gdzieś w pobliżu znajduje się właśnie jakaś normalna dostępna droga, jedynie my o tym nadal nic nie wiemy..?
Sądzić by należało, iż raczej to drugie, nie popytaliśmy przecież uprzednio nikogo o tę sprawę, ani Agenta, ani nawet żadnego z robotników w porcie, więc teraz za karę mamy dodatkową atrakcję w postaci wyszukiwania, nieomal po omacku dojścia do upragnionego celu naszego wypadu. No cóż, taka być może była również i specyfika tego miejsca. Ale – zatem co dalej..? Trzeba nam "odtrąbić" odwrót i zrezygnować z dalszej wyprawy..? Nigdy..! Szukamy dalej..! Rozpoczynamy więc ponownie naszą ekspedycję wzdłuż "nieznanego nam lądu" i nagle…
Błądząc tak jeszcze z kilkanaście minut natknęliśmy się wreszcie na miejsce, które z pewnością nadawało się do bezpiecznej przeprawy. Jest..! Eureka, Panowie..! To jest to..! A co to było - zapytacie..? Otóż, było to po prostu… pole. Zarośnięta dość wysoką (przynajmniej do kolan) i zwartą trawą łąka, na końcu której w odległości nie większej niż 120-150 metrów stał rządek małych domków stanowiących prawdopodobnie już pierwszy skraj owego miasteczka. W dodatku, jak szybko sprawdziliśmy, łąka nie była ani grząska, ani bagnista, ani nawet podmyta wodą, tylko sucha i twarda. Zatem, nic tylko ruszać w drogę, na przełaj, a dopiero potem, już wewnątrz mieściny, o wszystko co trzeba (czyli, o ewentualną drogę powrotną) się wypytamy. Co najwyżej w razie ponownych kłopotów wrócimy do portu jakąś wynajętą na miejscu łódeczką. Zatem - "W Meksyk idziemy drodzy Panowie..!"
W tym momencie muszę jeszcze dodać pewną informację, o której niestety rozpoczynając opis naszej wyprawy zapomniałem uprzednio napisać - a mianowicie; o liczebności naszej "silnej grupy wycieczkowej" – bowiem, jak się niebawem okaże, będzie to jednak miało pewne znaczenie w sytuacji, która chwilę potem nastąpiła. Tak więc - informuję, iż wybraliśmy się w grupie pięcioosobowej - czterech Polaków i jeden Filipińczyk. Ruszamy więc. Wkraczamy na tę łąkę… Jeden krok, drugi krok, trzeci, potem czwarty, dziesiąty, dwudziesty… Wszystko gra..! Pod nogami nic nie chlupie, żadnego błota, grunt nadal twardy, domki rosną nam dosłownie "w oczach", czyli cel podróży coraz bliżej - zatem OK..! Co pewien czas wprawdzie zaszumiało nam co nieco w tych trawach, ale dostrzegliśmy kilka zrywających się z gęstwiny ptaków (może miały tam swoje gniazda?), potem ujrzeliśmy skaczące gdzieniegdzie żaby, fruwające motylki - no, jak to łączka, czyż nie..?! Ale i tak, już dla zupełnej pewności, nie szliśmy w całej grupie ale ustawiliśmy się "w tyralierę" (tak to się pisze?), ażeby w wypadku napotkania jednak jakiegoś podmokłego gruntu, mieć możliwość skorzystania z następnej drogi, którą już inny z nas zdążył w międzyczasie przebyć i upewnić się co do jej stabilności… Czyli, aby do przodu…
O, i właśnie tak sobie szliśmy… Wolno, ostrożnie i dostojnie… Lecz nagle… wrzask..! Rozglądamy się szybko, zdezorientowani co się stało, ale ten krzyk wcale nie pochodził od żadnego z nas, bynajmniej..! Nie, my nadal posuwaliśmy się do przodu pewni swego, trwaliśmy w samozadowoleniu i w pewności co do słuszności naszego wyboru. Co jest więc..? Skąd ten krzyk? Przesłyszeliśmy się..? Jednakże wrzask się powtórzył i na dokładkę tym razem zdawał się być nawet znacznie głośniejszy..! A dobiegał wyraźnie zza naszych pleców, czyli z szosy, którą to dopiero co opuściliśmy. Obejrzeliśmy się więc ciekawie - a tam stał jakiś starszy gość w typowym meksykańskim sombrero na głowie, oparty o rower, z którego najprawdopodobniej ledwo co zsiadł (bo chyba wówczas tą drogą przejeżdżał i nas zobaczył) i wydzierał się do nas wniebogłosy, gestykulując przy tym rękoma w sposób dość dramatyczny..!
Wsłuchałem się zatem uważnie w treść tego co ów facet wykrzykuje, byliśmy już jednak dość daleko, co najmniej z 50-60 metrów od niego, zatem niczego wyraźnie nie można było zrozumieć, ale dobiegło mnie słowo, które w mig mnie zelektryzowało i kazało mi natychmiast, bez zwłoki, zatrzymać się w miejscu..! Usłyszałem mianowicie; "peligroso..!", czyli... niebezpiecznie! Jeszcze oczywiście nie miałem najmniejszego pojęcia o co chodzi, jaka była natura tego niebezpieczeństwa, ale już tenże wrzask wystarczył, ażeby najpierw stanąć w miejscu jak wryty, nic więcej nie robić, już nie posuwać się dalej, a jedynie starać się wsłuchać najpierw w treść kolejnych słów, które ten facet nadal w naszym kierunku wykrzykiwał. Czyżby więc miało się jednak okazać, że tam dalej jest jakieś bagienko i nie da się go przebrnąć, skoro ów Meksykanin darł się, że tam jest niebezpiecznie..? O słodka naiwności..! Przecież nie o to chodziło..! To było coś znacznie gorszego..! Bowiem wsłuchując się dalej we wywrzaskiwane przez niego słowa dotarło do mnie zdanie, które dosłyszałem już bez żadnych przeszkód i bardzo dobrze (oj tak!) je zrozumiałem..! Facet krzyczał; "Cuidado..! Los serpientes peligrosas..! Las culebras..! Serpientes..!" O kur..!!!
W ułamku sekundy spociłem się jak mysz i aż podskoczyłem z wrażenia..! A wiecie dlaczego..? Z jednego, najważniejszego powodu - z żalu, że nie potrafię fruwać..! Bowiem sytuacja wyglądała następująco; stoimy sobie w pięć osób na łące, w gęstej trawie, która akurat w tym miejscu sięgała nam niemalże do pasa, wszyscy w krótkich spodenkach (a jakże!), w odległości niemal równej od tejże szosy jak i od pierwszego szeregu domków, zaś zdanie wykrzyczane do nas przez tego rowerzystę brzmiało; "Uwaga! Tam są niebezpieczne węże..! Las culebras..!" (Ten wyraz "culebra" to właściwie synonim słowa "wąż", ale być może w tutejszym, regionalnym znaczeniu, była to nazwa jakiegoś konkretnego gatunku) No i co teraz..?
Kiedy szybko przetłumaczyłem chłopakom o co temu facetowi chodzi, to aż pobledli wszyscy na twarzach jak ściany (nawet po tym smagłym Filipku było to widać!), zaczęli nagle przestępować nerwowo z nogi na nogę (jakby to niby mogło coś pomóc!) i w pierwszym odruchu chcieli oczywiście natychmiast zwiewać z powrotem w kierunku szosy..! Ale krzyknąłem w pośpiechu do tego gościa zapytanie; "Pero que debemos hacer ahora..?" ("Ale co teraz mamy robić..?") I wiecie co nam odpowiedział..? On odkrzyknął; "Teneis que escapar, regresais, pero no demasiado rapido..!" ("Musicie uciekać, wracajcie, ale nie za szybko..!") Domyśliliśmy się od razu dlaczego trzeba było przyjąć taką metodę odwrotu - po prostu, posuwając się wolno i czyniąc przy okazji ile wlezie hałasu, dajemy tym wężom (jakiekolwiek by one nie były - czy dusiciele, czy jadowite) czas na oddalenie się z rejonu, którym się posuwaliśmy, bowiem one same w sobie z natury niebezpieczne nie są - nie ugryzą, jeśli nie są zaatakowane - ale jeśli gnalibyśmy szybko na oślep, albo w panice, to taki wąż, który nie zdążyłby w porę się usunąć z drogi, odpełznąć gdzieś w bok (albo, nie daj Boże, zostałby nadepnięty!), będzie się przecież bronił, to jasne..! I wtedy ukąszenie masz jak w banku..!
No tak, teoria już rozpracowana ale teraz, kur…, trzeba przejść do praktyki..! Czyli musimy się stąd w końcu, do cholery, ruszyć..! I w dodatku powoli, szurając jakoś tymi trawami w sposób robiący dużo hałasu i trzymając w tym czasie swoje nerwy na wodzy, żeby przypadkiem nie ruszyć nagle w panice "z kopyta"..! No i oczywiście... "gęsiego"..! Jeżeli bowiem mamy wypłaszać ze swojej drogi te gadziny, których przecież za nic w świecie nawet nie zobaczymy (co najwyżej poczujemy, brrr..!), to przecież trzeba iść jedną drogą, a nie jak dotychczas "tyralierą", żeby nie daj Boże nie doszło do takiej sytuacji, w której jeden z nas wystraszy takie bydlę ze swej drogi, ale w stronę swojego kolegi! To wszystko rzecz jasna nie są moje "mądrości" ani znajomość tematu, ale po prostu opisane w skrócie instrukcje, które otrzymaliśmy od tego Meksykanina. Nie przytaczałem już bowiem naszej dalszej rozmowy, wykrzykiwanej do siebie z odległości kilkudziesięciu metrów, w dodatku w wielkich nerwach z naszej strony, tylko od razu przeszedłem "do meritum"… Trzeba działać..!
No i się zaczęło..! Jak już wszyscy wiemy, najlepszym sposobem na wszelkie tego typu sytuacje jest… wisielczy humor, nieprawdaż..? Toteż właśnie w taki sposób postaram się to opisać, chociaż przyznam szczerze, że wówczas wcale nam do śmiechu nie było..! Teraz, już po wszystkim, w dodatku po wielu latach od tego zdarzenia, na wspomnienie tamtych obrazów w istocie chce mi się śmiać – bowiem analogia do pewnej sceny z naszej rodzimej polskiej kinematografii jest aż nadto wyrazista. Domyślacie się już o co chodzi..? Pamiętacie może ten epizod z filmu "Sami Swoi", kiedy to Kargul z Pawlakiem wpadli rozjuszeni w sam środek pola minowego, tylko dlatego, że pospieszali do miejsca, w którym krowa jednego z nich poległa "śmiercią sapera", wylatując w powietrze na minie przeciwczołgowej? W nieświadomości gnali do niej ile sił, ale kiedy już zostali ostrzeżeni przez swoje rodziny w co "wdepnęli", to stanęli nagle jak wryci, bojąc się nie tylko poruszać, ale i nawet oddychać..! Bowiem wejść w to pole było łatwo - ot, udało się - ale jak teraz wyjść..? A może pamiętacie ich ówczesną rozmowę..? Pawlak od razu "wypalił" do Kargula; "Twoje pole, to prowadź..!" A Kargul na to; "O nie, gości to ja przodem puszczam..!"
No właśnie… To była dokładnie taka sama sytuacja..! "Wypisz-wymaluj"! Tylko, że z tego co się widzi na ekranie, to się można szczerze pośmiać, ale w rzeczywistości lepiej jednak podobnych przygód nie doświadczać. Bowiem, wiecie jak to było z nami..? Dokładnie tak samo, jakbyśmy się "certolili" przy drzwiach wejściowych, kto kogo ma puścić przodem, żeby okazać swoją grzeczność. Patrzyliśmy po sobie, jeden na drugiego, ale jako pierwszy w tym naszym "pochodzie gęsiego" nikt ruszyć nie chciał..! Jacy wszyscy nagle grzeczni..! "Bon ton" jak w Wersalu..! "Ależ proszę, Pan pozwoli pierwszy, JA za Panem..!" Oczywiście, dokładnie takie zdanie nie padło, ale "jako żywo" widać je było w naszych oczach..! Kiedy wchodzimy do jakiejś knajpy, to nikt nikogo - za żadne skarby - pierwszego nie przepuści, o nie..! Wtedy tłok przy futrynie i przepychanie się na całego, ale tutaj - no proszę..! Nagle chętnych do "liderowania" brak..!
No cóż, wygląda z tego opisu, jakby nam rzeczywiście wówczas było wesoło, ale nic z tych rzeczy, niestety..! Byliśmy naprawdę bliscy paniki i mało brakowało, żebyśmy jednak "zerwali się do lotu" (czyli gonitwy na oślep), na szczęście tenże Meksykanin uspokajał nas, że jeśli pójdziemy bardzo wolno to nam naprawdę nic nie grozi..! Toteż w końcu ruszyliśmy… A wiecie kto szedł na czele..? JA..!!!
Tak, JA!!! Ot, wybaczcie mi chociaż raz tę moją przechwałkę, lecz niechaj to będzie jakiś rodzaj rehabilitacji za te poprzednie moje opisy, w których jak na złość zawsze wychodziłem na takiego "podszytego strachem" (lub "niepewnością"!). Pamiętacie to przecież, czyż nie..? Kontrola dokumentów w Tripoli na portowej bramie, kiedy staliśmy jak "pod murem", potem wybryk naszego kolegi na bazarze (z tym "Izraelem") i strzelanina..? O czym pisałem..? Że strach… Pobyt w areszcie w Santa Marta..? Strach… Porwanie przez fale przyboju w Temie..? Strach… Przejście przez bramę na "lewej" przepustce w Point Lisas..? Strach… Wisielec na bramie w Libii..? Strach… I jeszcze parę innych takich epizodów, w których przyznawałem się do moich obaw, lęków i... "niepewności", a których jednak już więcej wyliczać nie będę (chociaż powody były!), toteż teraz, choć ten jeden raz, dajcie mi się pochwalić swoim bohaterstwem..! Tak, właśnie tak - ruszyłem przez tę łąkę jako pierwszy..! A za mną, potulnie jak baranki, reszta "wycieczki"…
No cóż, jesteśmy teraz na „wężominowym polu”, staramy się z niego bezpiecznie wydostać, ale... jak się nam to w końcu udało, to już opiszę wam w odcinku następnym, na który rzecz jasna serdecznie was zapraszam...
louis