Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-2
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-2

 
Meksyk
Meksyk, Tuxpan de Rodríguez Cano
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek drugi, który zaczynamy oczywiście od naszej epopei związanej z wydostawaniem się z rzekomo pełnej niebezpiecznych węży meksykańskiej łączki...

No i teraz, właśnie w tym momencie tekstu, wypadałoby mi zadać wam jedno pytanie, które tylko z pozoru jest bezsensowne, retoryczne, paradoksalne i… w ogóle niedorzeczne. A mianowicie - powtórka z Matematyki; "czy wiecie może ile to jest około 50-60 metrów? (Mówię o naszej aktualnej odległości od tej szosy.) Jakież to proste, prawda..? "No, 50 metrów to… jest 50 metrów..! O co temu głupolowi (czyli autorowi tych słów) w ogóle chodzi..? Lecz chodzi mi o to, iż…
No, o co mi chodzi, do cholery..?! Zdążyłem już zapomnieć (to wszystko chyba przez te nerwy)… W dodatku piszę te słowa będąc na mostku, na nocnej wachcie – toteż wstaję co pewien czas od komputera i pędzę się rozejrzeć "po świecie". Zgubiłem więc wątek, jak widać... Cóż, chwila rozkojarzenia, ale już wracam „do żywych”. Otóż - chodzi mi o to, iż dobrze pamiętam niegdysiejsze słowa pewnego człowieka, księdza Tischnera, który mawiał, że istnieją trzy rodzaje prawdy; "sama prawda, tylko prawda i gów… prawda..!" O, i właśnie to powyższe równanie, czyli że "50m = 50m" jest doskonałą ilustracją prawdziwości jego słów..! Jest to bowiem idealny przykład (i dowód zarazem!), na potwierdzenie tezy, iż był to właśnie NA PEWNO ten trzeci rodzaj prawdy. Czyli; "gów.. prawda".
Bo 50-60 metrów to może i równa się 50-60 metrów, ale nie wówczas, tam w Meksyku na tej łące – bowiem, gdyby tak w istocie było, to dlaczego grupa pięciu zdrowych jak byki osób (marynarzy przecież!) pokonywała tak krótki dystans przez około godzinę..?! Nikt z nas przecież kaleką nie był, nikt o kulach nie chodził, wózków inwalidzkich też nie zauważyłem i "pod górkę" także nam nie było. Więc co..? Aż tak bardzo byliśmy porażeni tą wiadomością od tegoż tubylca, że te raptem kilkadziesiąt metrów zamieniło się w dystans nie do przebycia..? Tak, łatwo mówić jak się tam nie jest osobiście, ale wrażenie w istocie było dla nas piorunujące, kiedy tak tkwiliśmy "po uszy" w tej trawie, w której czyhał gdzieś (podobno!) wróg, a my musieliśmy (i to bez zwłoki!) zacząć w końcu tę naszą przeprawę..! Ufff… To było jak forsowanie Odry podczas II-giej Wojny Światowej…
Toteż z pewnością musiało być to znaaacznie dalej (niż owe 50 m), bo i w dodatku mieliśmy przecież dusze na ramieniu i z zagrożonego rejonu chcieliśmy wydostać się jak najprędzej, a jednak trwało to… niemal godzinę..! O rety..! Ależ wtedy żeśmy dreptali, jak dzieciaki w przedszkolu, niemalże w miejscu..! Jeden krok do przodu i postój… I nasłuchiwanie… (O rety, a czego niby..? Syku może..? Ależ z nas palanty..!) Potem drugi krok i znowu postój… A potem trzeci i to samo… Nic dziwnego więc, że te 50 metrów było takie długie…
Jednakże, najgorsze było chyba to, iż gdzieś w połowie drogi, czyli po około 25-30 metrach (chyba, bo teraz sam już nie wiem jakie długie są te "metry meksykańskie"), zaczęło mi się w głowie lęgnąć podejrzenie, czy czasem ten rowerzysta w sombrero się z nas po prostu nie nabija..! Czy nie robi sobie z nas balonów, czy przypadkiem nie zrobił tego tak dla jaj, dla zgrywy, a teraz stoi sobie i śmieje się z nas w duchu aż do rozpuku..!? Bo przecież, jakby na to nie spojrzeć, sama sytuacja była jednak przekomiczna..! Groteska "pełną gębą"..! Nawet pomimo faktu, że my przecież rzeczywiście, a nie tak "dla jaj" byliśmy przestraszeni..! Śmiertelnie wystraszeni i z nerwami napiętymi do ostatnich granic..!
Ale na szczęście (?) nie..! Wtedy jeszcze nie byłem tego tak pewien (i stąd właśnie te moje dziwne podejrzenia), ale już z późniejszych rozmów z innymi tuziemcami dowiedzieliśmy się, że na pewno, właśnie to miejsce w istocie znane było z częstych odwiedzin przez węże, przez kilka ich gatunków, a m.in. - uwaga! - przez grzechotniki..! O kur…! O Wielkie Nieba..! Jakież to szczęście więc, że jeszcze wówczas, na tym "polu minowym", o tym nie wiedzieliśmy..! Bo to by dopiero było..! Kto wie, czy nie doszłoby do paniki. Najgorsza jest przecież nierzadko świadomość zagrożenia, a nie ono samo, czyż nie..?
A nasz pochód trwał… Krok po kroczku, powolutku posuwaliśmy się do przodu… Z impetem i z hałasem rozsuwaliśmy wysokie trawy rękoma na boki, ale jednak najlepszym narzędziem ku temu byłby jakiś długi kij, prawda..? Zwłaszcza w moim ręku, czyli tego, który szedł na czele. Ale nic takiego niestety w pobliżu nie było, natomiast, kiedy już po kilkunastu krokach natknąłem się wreszcie na jakąś podłużną gałąź leżącą pomiędzy kępkami, to w pierwszym momencie pomyślałem, że to jest właśnie któryś z tych gadów – toteż stanąłem nagle w miejscu (wstrzymując oddech, a jakże!) i nawet kiedy już zorientowałem się, że to jednak kij, to i tak potem z kolei bałem się po niego sięgnąć! Bo może właśnie pod nim jakieś bydlę się schowało..? Albo się na nas zaczaiło..? Lepiej zatem trzymać jednak ręce przy sobie. Nigdy nic nie wiadomo, zwłaszcza że ów kij był dość sporych rozmiarów i pod nim spokojnie zmieściłby się wąż takiej wielkości jak np. nasza żmija zygzakowata. A te akurat dość dobrze znam, bowiem niegdyś urządzałem sobie na nie polowania (podkreślam jednak, żeby się ekolodzy nie czepiali - bezkrwawe..!). A teraz, proszę - tak jakby się role odwróciły, czyż nie? Zobacz sobie teraz (mówię właśnie do siebie) jak to jest, jak się one wówczas musiały czuć. Te zaskrońce i żmije, znaczy się… No cóż, jednakże polskie łączki to nie te tropikalne.
Ale teraz dość już tego wisielczego humoru, nadchodzi bowiem kulminacyjny moment naszej powrotnej ekspedycji - zbliżamy się już do celu naszej "podróży poprzez trawy Meksyku". Czyli do krawędzi szosy… Wreszcie..! Ale właśnie wtedy… nerwy nam wszystkim puściły. Bowiem, kiedy już pozostało dosłownie zaledwie z dziesięć metrów (no może i nieco więcej, bo przecież już ustaliliśmy, że te "meksykańskie metry" są dłuższe – więc to już wiemy) zerwaliśmy się nagle wszyscy, "jak jeden mąż", do galopu..! Z tą tylko różnicą (o dziwo!), że nie tzw. "biegiem płaskim" ale skokami przypominającymi bieg kangura, czyli w taki sposób, żeby jednak jak najmniej razy (na tych ostatnich finiszowych metrach) dotykać stopami ziemi. Wiadomo, to przecież redukowało szanse ewentualnego napastnika, natomiast znacznie zwiększało nasze, bowiem im mniej "tupnięć" o grunt tym również i mniej okazji do niepożądanego "spotkania z przyrodą"..!
O ho ho… Ależ to musiał być widok..! "Dzielne" wilki morskie (kur..!), a skaczące w panice jak kangury pośród trawy na zwykłej łące..!? No tak, ale jest jednak pewne usprawiedliwienie - otóż, po prostu każda końcówka dystansu, w każdej zresztą dziedzinie, rządzi się swoimi prawami, czyż nie..? Ufff… Dopadliśmy więc wreszcie tej upragnionej szosy, wpadliśmy na nią niemalże jak na metę wyścigu i odetchnęliśmy z taką ulgą, jakbyśmy się co najmniej wydostali z ostrzału artyleryjskiego, nie zaś ze zwykłej podróży przez trawę..! Zatem koniec wrażeń… Ufff…
Koniec wrażeń..??? Czyżby..? O nie..! Posłuchajcie tej opowieści dalej, bowiem to co nastąpiło potem, to już naprawdę były autentyczne jaja..! Koniec wrażeń i ulga, owszem, ale tylko dla czterech z nas, dla trzech Polaków i Filipińczyka, ale nie dla jednego z naszych Mechaników, który dopiero wtedy dał prawdziwy pokaz paniki. Bowiem w tejże chwili, w której to będąc tuż przy szosie zerwaliśmy się wreszcie - jak to nazwałem "do galopu" – on sam do tego stopnia stracił głowę (chyba miał zbyt napięte nerwy), że pognany przestrachem i najprawdopodobniej obrzydzeniem, tak bardzo się rozpędził w tym swoim panikarskim biegu, że… przeleciał tę szosę w poprzek (nie zatrzymując się na niej!) i… wbiegł z impetem na następną taką łąkę, również porośniętą tak samo wysoką trawą, a znajdującą się po drugiej stronie tejże drogi..! I co najgorsze, zatrzymał się tam dopiero po około 10-15 metrach..! No nieee…
Czyli sytuacja jak z prawdziwej komedii. (Akurat tutaj Kargule mogą się schować!) Facet bowiem z jednej łączki (podobno pełnej węży) przebiegł z rozpędem przez szosę, przeskoczył sobie z rozmachem - niby z pańskim gestem - na drugą taką samą łączkę..!!! No i co dalej..? I stoi..! I mało tego..!!! Stoi, kur..(!) – i… pyta się (wrzeszcząc oczywiście!) CO ON MA TERAZ ZROBIĆ..???!!! O rany..! (I tacy obsługują wielkie silniki okrętowe?) Wtedy to nawet ten Meksykanin nie wytrzymał i najpierw zaklął; "La pinga..!" (nie będę tego tłumaczył..!), a potem po prostu zaczął się tak śmiać, że aż mu się rower przewrócił..! No, tego to jeszcze nie grali..! Żeby nawet i rower tarzał się ze śmiechu po ziemi..! A my..? No oczywiście, że też wybuchnęliśmy śmiechem, nawet pomimo wciąż jeszcze realnego zagrożenia..! Tak, życie jednak pisze zdecydowanie lepsze scenariusze niż twórcy filmowi z Hollywood…
No i co teraz..? A jak sądzicie..? Myślicie może, że gość wytrzymał nerwowo i stał tak dalej, albo że ruszył ponownie (skoro już znowu w to "wdepnął"!) do przodu i grzecznie; "tup, tup..." - powolutku - i rozgarniając rękoma trawę na boki, hałasując przy tym ile wlezie, posuwał się ostrożnie, itd..? Ależ..! Nic z tych rzeczy..! To przecież oczywiste..!!! Ruszył z powrotem (i z takim wrzaskiem, że już chyba nie musiał hałasować trawami!) jak rozjuszony byk, ale rzecz jasna "krokiem kangura" (czyli zwiększał w ten sposób swoje szanse, wiadomo!) - jednakże, kiedy już dopadł tej upragnionej szosy, to z kolei… my rzuciliśmy się z krzykiem na niego, aby go powstrzymać, bo jeszcze gotów byłby znowu przelecieć przez tę szosę i z powrotem znaleźć się na tej samej łące, z której dopiero co się uwolniliśmy..! No i co..? No i jak nie powiedzieć; "Ufff..?!" Wszak taka onomatopeja jest tutaj jak najbardziej wskazana, prawda..?! UFFF..!!!
Rzeczywiście odetchnęliśmy z ulgą, ale wciąż jeszcze byliśmy pod wrażeniem dopiero co zakończonego incydentu. Aleśmy sobie fundnęli "zabawę"..! Napędziliśmy sobie potężnego stracha na swoje własne życzenie tylko dlatego, że nie chciało się nam odczekać trochę, aby spotkać kogoś wreszcie na owej szosie i spytać potem tego kogoś (no choćby tego rowerzystę, bo przecież w końcu się napatoczył, prawda..?), którędy to najlepiej i "suchą stopą" dostać się do miasteczka. Ale nie..! Woleliśmy się ośmieszyć i pchać się na własną rękę przez nieznany nam teren, zgrywać odkrywców, a potem (i słusznie!) ponieśliśmy za to karę..! Bo przecież całą ową pełną stresu godzinę, silne napięcie, obrzydzenie i strach oraz te końcowe idiotyczne "kangury" to chyba można nazwać karą, czyż nie..? Pytanie tylko, dlaczego zatem tak łatwo się do tego przyznaję..? Ot, bo chyba jednak warto mieć dystans do samego siebie, nieprawdaż..?
Lecz najciekawsze było to, co po krótkiej chwili od zakończenia naszej "trawiastej epopei" usłyszeliśmy od tego Meksykanina, który nas ostrzegł. Opisał nam on bowiem dokładnie jak powinniśmy iść, ażeby bez żadnych kłopotów dotrzeć do miasteczka. Otóż, proszę się skupić, bo teraz będzie naprawdę "fajnie"; zaraz po wyjściu z portowej bramy (może po zaledwie stu metrach!) należało skręcić w prawo, tuż koło portowego ogrodzenia, w ubitą szeroką i suchą (!) ulicę (widzieliśmy ją przecież, kur…!), którą dochodzi się bezpośrednio do centrum – ot, po raptem 300-400 metrach. Koniec i kropka..! I nie ma tam żadnych bajorek, kałuż, ani innych tego typu "atrakcji"..!
Natomiast my poszliśmy już dość daleko poza tę mieścinę, wzdłuż oddalającej się od niej szosy, a która przecinała tereny małego rzecznego rozlewiska, jakieś bagienka, itp., itd., toteż nic dziwnego, że natrafiliśmy w końcu na miejsce dość dzikie (choć na szczęście jeszcze suche!). No, po prostu to tak samo, jakbyśmy z jakiegokolwiek polskiego miasta poszli prosto do lasu, gdzie żyje sobie dzika zwierzyna i w pobliże ludzkich siedzib się nie zapuszcza. Zaś te domki, które widzieliśmy po drugiej stronie tych łąk, to nie był początek, ale już DALEKI KRES tegoż miasteczka..! Czyli w ten sposób zwiedziliśmy sobie kawałeczek meksykańskiego interioru, zupełnie bezwiednie oddalając się od celu naszej wyprawy. Nic dziwnego więc, że długo nie mogliśmy nikogo na tej drodze napotkać, bowiem byliśmy już poza miastem, i tyle…
No dobrze, błąd został przez nas popełniony, przeoczyliśmy w sposób oczywisty najkrótszą drogę prowadzącą do miasta, ale przynajmniej (no niechże się znowu czymś pocieszę!) dzięki temu przybył mi kolejny epizod w moim skromnym żywocie, o którym będę mógł kiedyś... opowiedzieć swoim wnukom. "Oj tak – uwaga więc, bo Dziadek mówi; - jest się czym pochwalić moje drogie wnuczki, bo wyobraźcie sobie, że najadłem się wtedy strachu (tzn.… "niepewności") przed ewentualnym ukąszeniem ze strony jakiegoś gada, przez około godzinę przeżywałem stres godny żołnierza na froncie, a tymczasem tychże zwierzątek nawet nie widziałem na oczy..! O, i czy to już samo w sobie nie jest śmieszne..? No, po prostu nie widziałem..! Ani nawet kawałka zwykłego ogona, nie mówiąc już o reszcie tego stworzenia, np. o łbie z tym paskudnym wijącym się ozorem. Brrr… No tak – ale z drugiej strony, gdybym zobaczył ogon, znaczyłoby to, że tak właściwie to widziałbym całe zwierzę, bo przecież (jak w tym żydowskim kawale) wąż składa się WYŁĄCZNIE z ogona, prawda..? Więc może lepiej, że nic wtedy nie widziałem..?
Podziękowaliśmy temu rowerzyście, który wkrótce odjechał w swoją stronę, a my (a jakżeby inaczej..?!) pomimo tej przygody, wcale nie zamierzaliśmy zrezygnować z realizacji naszego postanowienia, którym było odwiedzenie tegoż miasteczka. A niby dlaczego..? Stres minął, dość szybko doszliśmy do siebie, wspominaliśmy jeszcze ze śmiechem tę szamotaninę naszego Mechanika, przebiegającego przez szosę na tę drugą łączkę, czyli "z deszczu pod rynnę" - zatem odreagowaliśmy już wystarczająco, ażeby ochłonąć po tym zdarzeniu. A poza tym, młodość ma przecież swoje prawa… Było, minęło…
Teraz trzeba wracać w kierunku portu i wejść w tę ulicę, którą minęliśmy, a którą to właśnie dojść można było na sam brzeg rzeki. I tak właśnie zrobiliśmy. Kiedy dotarliśmy wreszcie do owej utwardzonej drogi, a potem idąc wzdłuż niej doszliśmy po zaledwie kilkunastu minutach do samego centrum, to aż kiwaliśmy głowami ze zdumienia i z dezaprobatą nad naszą bystrością i przenikliwością umysłów. Toż przecież spomiędzy domków widać było nie tylko portowe nabrzeża, ale także i nasz statek..! Niemalże o zaledwie "rzut beretem" stąd..! Eeeech, czyżby rzeczywiście młodość miała swoje prawa..? Prawo do głupoty też..?
Ale teraz, uwaga..! Skupmy się drodzy Czytelnicy, bo za chwilę będzie o czymś, co było jednak najbardziej zaskakującym momentem naszego wypadu..! Otóż - jak myślicie, co NAJPIERW robi marynarz, kiedy znajdzie się w nowym dla siebie miejscu..? I w dodatku, marynarz świeżo "po przejściach" (czyli taki, któremu w gardle zaschło z wrażenia)..? Ależ oczywiście - macie absolutną rację - idzie (ba, gna!) czym prędzej do knajpy na piwo. Bo jakżeby inaczej..?! Toteż rozglądamy się ciekawie wokoło, szukamy wzrokiem jakiejś tawerny lub baru, który - nawet pomimo faktu, że owa mieścina swym wyglądem (jednak!) przypominała raczej wioskę niźli miasteczko - musi gdzieś tutaj być..! A jużci..! Bo czy wyobrażacie sobie może jakiekolwiek miasteczko, choćby i małe, w Ameryce Południowej (!), gdzie nie byłoby knajpy..? Zatem marzymy sobie; "a może by tak najpierw po piwku, a potem coś "głębszego", czyli Tequilę na przykład..?" A czemuż by nie..? Najpierw piwko, a potem dwie Tequile, albo… nawet i trzy..!"

No i wreszcie dotarliśmy do tego „właściwego”, nierozłącznie z marynarstwem związanego tematu, tylko że... o tym już w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020