Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-9 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-9 (ostatni)

 
Meksyk
Meksyk, Tampico
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 149 km
 
Poniżej odcinek dziewiąty (i na szczęście już ostatni!) niniejszego rozdziału o Meksyku... Zapraszam...

O właśnie – i tu wreszcie dotarłem do sedna. Bo w powyższym wywodzie chodziło mi o to, aby przybliżając pewne związane z tym szczegóły, umożliwić wam lepsze zrozumienie tego, co w ostatni dzień naszego pobytu w Tampico nastąpiło. Otóż, na naszym statku żadnych szczurów ani myszy nie mieliśmy, co zresztą potwierdzone było specjalnym dokumentem o nazwie „Deratting Certificate”, wydawanym przez powołane ku temu instytucje, przeprowadzające uprzednio odpowiednie kontrole. Natomiast w samym porcie, i owszem, od szczurów wokoło aż się roiło. I to od takowych spaślunów, że nogi aż same z siebie do ucieczki przed nimi się zrywały - już na sam ich widok, ot co.
Gdy tymczasem lokalne władze przyniosły nam tuż przed wyjściem statku w morze jakieś dziwaczne papierzyska, z których „czarno na białym” wynikało, że statek… został ukarany kilkutysięczną (liczoną w dolarach) karą finansową za… niezbyt ścisłe zamocowanie na swych cumach tych szczurołap. W uzasadnieniu zaś podano, że ów fakt mógł spowodować przedostanie się jakichś gryzoni ze statku na meksykański ląd! No owszem, akurat to, że co pewien czas jakaś retgarda „omsknęła się” i z liny spadła, by potem wesolutko dyndać sobie na wietrze było prawdą, ale przecież cóż w ogóle znaczyły nasze ewentualne szczurki (ewentualne, bo przecież według oficjalnych dokumentów nie mieliśmy ich w ogóle!) wobec tych gigantów, które na co dzień dosłownie na naszych oczach sobie po kei spacerowały? Zatem to raczej NAM w tej dziedzinie cokolwiek zagrażało, a nie miejscowemu środowisku ze strony naszego statku, czyż nie..?
No cóż, to co wypisuję to oczywiście również prawda, najprawdziwsza – z tym że jednak… nie tak aż do samego końca. Ot, co. Nie, bo przecież; po pierwsze – skoro w ogóle istnieją jakieś przepisy, to zawsze i wszędzie przestrzegać ich trzeba, i tyle. Nawet wówczas, gdy wydają się niedostatecznie uzasadnione, pozbawione większego sensu czy wręcz niedorzeczne. A po drugie; nakładający na nas karę urzędnicy zawsze mogliby stwierdzić, że te ich szczury – przedostając się do nas właśnie wskutek naszej nieostrożności ze szczurołapami – miałyby wszelkie szanse wydostać się ze statku gdzieś indziej – już gdzieś w świecie, gdzie stałyby się zupełnie nowym ekologicznym problemem – i w ten sposób nadal bylibyśmy winni ryzyka rozwleczenia tejże plagi po naszym globie. I wtedy także mieliby absolutną rację.
No tak, tylko że po co w takim razie posługiwali się uzasadnieniem aż tak dziwacznym – że to niby my zagrażamy im..? Czyżby to było zwykłym niedopatrzeniem, przeoczeniem lub ludzką pomyłką czy też może jednak… pospolitą bezczelnością (tak!), mającą na celu najzwyklejsze w świecie „wydrwienie grosza”..? Ot, chyba raczej to ostatnie, prawda..? Wszak, gdyby potraktowano to wówczas jako w istocie ukaranie statku jedynie za stworzenie zagrożenia DLA MIEJSCOWEGO środowiska (dokładnie tak jak napisano w owym uzasadnieniu), to z kolei należałoby zapytać panów urzędników tegoż portu o jakikolwiek sens ich obaw – mając bowiem tak pokaźną szczurzą populację JUŻ obecną na ich terenie powinni się raczej kierować pewną logiką, nieprawdaż..? Ot, chociażby takim wykładnikiem owej sytuacji, który doskonale streścił w swej twórczości nasz wspaniały pisarz pan Fredro – „znaj proporcjum, mocium panie”.
Bo przecież ówczesna wizyta owych urzędasów na naszym pokładzie, kiedy to przedstawiali nam oni ten dziwaczny dokumencik, wyglądała na niezwykle groteskową, zważywszy na „załączone wszędzie wokoło nas obrazki” – te szwendające się na naszych oczach szczurzyska, w obawie przed którymi sami dbaliśmy o ochronę naszych cum i trapu, gdy tymczasem tuziemcy karali nas właśnie za to, że to MY IM pod tym względem chcemy dostarczyć kłopotów. I właśnie na tenże wyraźnie przez wszystkich dostrzegany fakt zwrócił im uwagę nasz Kapitan, co w istocie spowodowało u owych panów chwilowe uczucie wstydu i całą lawinę wyjaśnień i tłumaczeń, ale kara i tak w mocy została podtrzymana, z tym że… natychmiast jej wymiar w bardzo dużym stopniu został zredukowany.
Czyli co..? Litość, przyznanie się do pewnej przesady, naruszenia owego proporcjum właśnie, czy też może jednak… najpospolitsze pod słońcem wyłudzactwo..? To ostatnie, moi drodzy, niestety to ostatnie… Cóż, był to więc dość duży zgrzyt podczas naszego pobytu w tym porcie, sytuacja, która nieco się cieniem na uczciwości gospodarzy położyła, ale to i tak nie zmienia naszej opinii, że Meksyk jest przepiękny, a tutejsi ludzie niezwykle gościnni, uprzejmi i przyjaźni. Bo przecież kilku drani w urzędowych mundurkach nie może przyćmić prawdziwego obrazu danego miejsca. Wszak wydrwigroszy napotkać można dosłownie wszędzie, pod każdą szerokością i długością geograficzną, to jasne…
Teraz natomiast, jeszcze w uzupełnieniu tego wątku, pragnąłbym zauważyć, że tak po prawdzie sprawa ze statkowymi szczurołapami nieomal zawsze i wszędzie wygląda podobnie. To znaczy, z reguły bywają one zakładane na liny jednak byle jak, mocowane są tak niedokładnie, że po pewnym czasie i tak z nawet najmniejszym podmuchem wiatru z cum się zsuwają, by potem zwisać sobie smętnie z dziobu i rufy lub tłuc się na wietrze jak zwariowane. Jednakże w sumie rzadko kiedy, rzadko gdzie, i rzadko kto zwraca na to w ogóle jakąś baczniejszą uwagę.
Ot, dzieje się tak jedynie wtedy, gdy trafi się na statku lub w porcie jakiś pryncypialny służbista i się tych szczególików po prostu czepia. Bo w obecnych czasach, kiedy już i tak wszelkie rasy i gatunki szczurzych gryzoni dość skutecznie się z sobą wymieszały, stając się zwierzątkami „wybitnie kosmopolitycznymi”, rozprzestrzeniając się po świecie wręcz do granic możliwości, taka troska – z czyjejkolwiek strony zresztą, statku czy portu – bywa już li tylko zwykłym przeżytkiem, nieomal dziwactwem, albo też odbierana jest jednoznacznie; jako próba wyłudzenia pieniędzy od winnego tych zaniedbań statku. Nawet wówczas, jeśli racja karzącego jest murowana i żadnej dyskusji podlegać nie może…
Lecz zauważcie proszę, że ja osobiście w powyższym wywodzie żadnych swoich prywatnych opinii w tym względzie nie forsuję. Ja jedynie zwracam uwagę na praktyczny a nie czysto teoretyczny aspekt tej sprawy, jako że piszę o tym CO NAPRAWDĘ JEST, nie zaś o tym JAK BYĆ POWINNO, czyż nie..? A w istocie jest właśnie tak, jak to opisałem powyżej, i tyle.
No cóż, ale akurat nam w Tampico takowy „zaszczyt” szczególnego w tym względzie potraktowania w udziale przypadł – ot, przytrafił się nam jeden z nielicznych w tej materii wyjątków, nawet pomimo faktu, że w rzeczywistości nasza ówczesna wina – która była bezsporna, owszem, bo przecież jedna ze szczurołap naprawdę z cum spadła – w porównaniu do wszelkich innych przypadków tego dotyczących w innych portach świata była po prostu minimalna. Przeciwnie nawet - to właśnie tam, w Tampico, zwracaliśmy na nasze retgardy znacznie pilniejszą uwagę, aniżeli gdziekolwiek indziej czyniliśmy to dotychczas. A jednak, no proszę, trafił się pech napotkać kogoś, komu akurat w tym względzie do śmiechu nie było… Albo i było, jeśli przyjąć tezę, iż właśnie o ten „wydrwiony grosz” chodziło. Lecz akurat temu już dajmy pokój…
Nasz statek został więc wówczas karą finansową ukarany, choć de facto – mówiąc żartobliwie – to raczej my powinniśmy mieć pretensje do tych ludzi dokładnie o to samo i na władze portu się pouskarżać, no choćby już tylko za to, że wgapiać się musieliśmy w te szczurzyska wręcz nieustannie, aby ewentualnego dostania się ich na nasz pokład uniknąć. Czyli, czujność musieliśmy wykazywać wprost potrójną, bacząc pilnie niby jakiś mityczny Argus, żeby się przypadkiem tej wrednej plagi nie dorobić. Gdy tymczasem, no cóż – Argus jedno ze swych stu oczu na moment przymknął, w efekcie czego przyszedł sobie do nas jakiś urzędas i nam po prostu wlepił mandat, bo mu się akurat tak podobało, i już.
A tak na marginesie, skoro już tego obrzydliwego tematu dotknąłem, to go jeszcze nieco pociągnę, pozwolę sobie zauważyć, że owe szczury były w istocie rozmiarów wprost imponujących. I przyznam, że ja osobiście miałem w swoim życiu tylko dwa razy okazję widzieć te stwory równie wielkie lub co najwyżej troszkę od tych meksykańskich mniejsze. A miało to miejsce w indyjskim Vishakhapatnam oraz w tureckim porcie Mersin, w okolicach stojących tam w pobliżu naszego statku zbożowych elewatorów. Ale o tym napiszę rzecz jasna dużo później, kiedy już do rzeczonych miejsc zawitamy.
Bowiem teraz uważam już ów temat za wyczerpany, podkreślając jednocześnie, że już kolejna dziedzina marynarskiej wiedzy – Moi Kochani Czytelnicy – niniejszym została przez was „zaliczona”. Zatem, jak widać, z rozdziału na rozdział jesteście z prawdziwym marynarstwem coraz to bardziej „za pan-brat”…
Jednakże pomimo faktu, iż ta historia ze szczurołapami przytrafiła się nam tuż przed naszym wyjściem w morze, to wcale nie znaczy, że nasze kochane Tampico już opuszczamy – o nie. Bo owszem, właśnie te wredne szczury z tegoż portu najbardziej mi w pamięć zapadły (oraz ta boska tequila, ma się rozumieć, również!), będąc niezbyt przyjemnym podsumowaniem naszego tam pobytu, ale jest jednak jeszcze coś, co zdecydowanie też na swą wzmiankę zasługuje. Mało tego, to coś się swej należnej mu roli w niniejszym tekście wręcz domaga, ponieważ w istocie było dla mnie czymś niezwykłym oraz zupełnie nieoczekiwanym nowym życiowym doświadczeniem.
Otóż, wyobraźcie sobie, że w przeddzień naszego wyjazdu z Tampico, podczas jednego z moich spacerków po mieście natknąłem się nagle na… idący poboczem ulicy pogrzebowy kondukt. Tak, na jakiejś wyposażonej w kółka niewielkiej platformie, spełniającej w tym momencie rolę katafalku oraz ciągniętej przez wprzężonego doń woła (tak!) stała trumna, za którąż to postępował długi szereg żałobników – rzecz jasna z najbliższą rodziną zmarłej osoby na czele. I oczywiście nie byłoby w tym nic dziwnego (czy też raczej, nie powinno być), gdyby nie fakt, że całe to towarzystwo zachowywało się jakoś tak… dziwnie. (Rzecz jasna, jak dla mnie) Tak, nawet bardzo dziwnie, bowiem owi ludzie byli… roześmiani, głośno rozgadani, a jeszcze w dodatku – uwaga!!! – pośród nich szli osobnicy z gitarami, śpiewając w międzyczasie jakieś… wesoło brzmiące ballady! Dokładnie tak, moi drodzy – nie były to jakieś smętne piosnki, a już tym bardziej żałobne zawodzenie, ale właśnie… radosne! Co więcej, wielu z tych żałobników w takt owych ballad sobie rytmicznie podrygiwało, dokładnie w taki sposób, jakby tańcowali! No cóż, jak dla mnie był to istny szok, nie przeczę. Czyli krótko mówiąc, wszystko to wyglądało tak, jakby nie było pogrzebem, ale jakąś… rozrywkową imprezą (o Boże, ależ to zabrzmiało!) lub odbywającym się na zupełnym luzie towarzyskim czy rodzinnym spotkaniem..! Dziwne, nieprawdaż..?
No tak, być może dziwne – w istocie – a i zapewne równie dla was zaskakujące jak wówczas dla mnie samego, ale muszę wam powiedzieć, że już dziś nie aż tak bardzo. Bo dzisiaj jestem już nieco bogatszy w dotyczącą tego tematu wiedzę – znam szczegóły, o których jeszcze wtedy nawet najmniejszego pojęcia nie miałem. Bo owszem, pogrzeb to pogrzeb, i w naszej odwiecznej polskiej tradycji jest on ZAWSZE i z wręcz żelazną konsekwencją traktowany jedynie jako wydarzenie smutne, ale tam, w Meksyku, już tak nie jest. Bo sami Meksykanie (oczywiście nie wszyscy z nich, to jasne, ale jednak zdecydowana ich większość) podchodzą do spraw śmierci zupełnie inaczej, aniżeli my, Polacy.
Jak już zaznaczyłem, ja jeszcze wówczas zbyt dobrze tego kraju nie znałem, nie spodziewałem się więc, że coś podobnego jest w ogóle możliwe – znając dotychczas owe zwyczaje jedynie z opowiadań lub z książek – ale kiedy dane mi było wreszcie zobaczyć to wydarzenie w wydaniu meksykańskim na własne oczy, to oczywiście od razu w to uwierzyłem. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro obraz rozbawionej pogrzebowej procesji – przypominającej bardziej jakiś świąteczny korowód, aniżeli żałobny kondukt – wyraźnie o tym zaświadczał. Powiem więcej, pragnąc się upewnić, czy może nie chodzi tu przypadkiem o pochówek jakiejś bardzo sędziwej osoby - która doczekawszy późnej starości już aż tak wielkiego smutku w sercach uczestników pogrzebu nie wzbudzała - z ogromną ciekawością podszedłem blisko tej trumny, aby zerknąć na ustawione tam zdjęcie. I wówczas z prawdziwym szokiem odkryłem, że zmarłą osobą był… młody chłopak – wyglądający na tej fotografii na osobę przystojną, wysportowaną i niezwykle postawną! Mało tego – tuż za jego trumną szło kilka młodych dziewcząt, wyglądających nie na zasmucone, ale raczej… pogodne! Owszem, nie rozbawione jak niektórzy z tegoż korowodu, ale przynajmniej uśmiechnięte.
Czy możecie się zatem dziwić, że ja wtedy – no cóż, być może nie powinienem, ale tak właśnie zrobiłem – przyłączyłem się do tego konduktu, aby choć przez kilkanaście minut posłuchać meksykańskich ballad w tych zupełnie niezwykłych dla mnie okolicznościach..? A także – czy też przede wszystkim – „pooddychać” nieco tą specyficzną atmosferą w tym szczególnym towarzystwie panującą..? I otóż to, właśnie tak uczyniłem, bowiem pokusa ta była dla mnie wręcz nie do powstrzymania – wszakże chciałem koniecznie skorzystać z tej okazji (ufff, jak to brzmi!), aby przeżyć osobiście i „na żywo” ów niezwykle oryginalny moment całą swoją duszą, chłonąc ów nastrój wszystkimi zmysłami. I pragnąc jednocześnie zrozumieć (no, przynajmniej tego popróbować), dlaczego wyznawcy dokładnie tej samej wiary co większość z nas, Polaków, zachowuje się wobec zjawiska śmierci aż tak bardzo odmiennie – wręcz diametralnie inaczej.
Wszak u nas się ZAWSZE rozpacza (oczywiście patologiczne przypadki pomijam), zaś oni… SIĘ CIESZĄ z tego, że zmarła osoba WRESZCIE – już na tamtym świecie, rzecz jasna – zazna spokoju i wiecznego szczęścia. Ot, jest to oczywiście bardzo logiczne, ale dla nas jednak… jakieś takie… niezbyt zrozumiałe, czyż nie..? No cóż, Tradycja – wiadomo…
Moi drodzy, i w ten oto sposób – przyznam, że w istocie niezbyt budującym tematem, to prawda – podsumowaliśmy nasz pobyt w tym porcie. Zatem mamy już za sobą te biesiady przy tequili, „tematykę szczurzą”, rozpasaną wyżerkę przy piwie czy pławiące się w ropie żółwie i kraby, ale nie dotknęliśmy jeszcze sprawy… samego wyglądu miasta. Toteż pragnąc być aż do samego końca tego rozdziału wobec was rzetelnym, bezwzględnie powinienem zająć się i tym – choćby i pokrótce je opisać – jednakże proszę o wybaczenie, ale… uczynić tego wcale nie zamierzam. A to dlatego, że Tampico – nawet pomimo panującej w nim szczególnej atmosfery – samo w sobie jednak aż tak interesujące nie jest. Ot, miasto jak miasto, typowy Meksyk, lecz tak naprawdę zupełnie niczym wyjątkowym się spośród innych nie wyróżniającym. Dlatego też żadnymi opisami tutejszych domów czy ulic uraczać was już nie będę, bo rzeczywiście mijałoby się to z celem.
Owszem, mógłbym jeszcze do tego portu ponownie was kiedyś zaprosić, jako że byłem tu w sumie dwukrotnie, bo dane mi było odwiedzić to miejsce za pierwszym razem około dwa miesiące wcześniej i właśnie wtedy – w takim kolejnym rozdziale – podjąć się zadania relacji z ulic Meksyku, ale to również, jak sądzę, byłoby pewną sztucznością. Tak, bowiem w sytuacji, kiedy podczas tej pierwszej mojej wizyty nie wydarzyło się tu absolutnie nic godnego uwagi, ponieważ staliśmy tu bardzo krótko i nasz „podbój” miasta ograniczył się zaledwie do jednego jedynego i jeszcze w dodatku niezbyt długiego spaceru (ba, nawet na lokale z tequilą wówczas nie natrafiliśmy!), to po cóż w ogóle miałbym wam głowę takimi opisami – poczynionych zresztą „w biegu” obserwacji – zawracać?

Zatem na owym temacie pogrzebu niniejszy rozdział zakończę, zapraszając was jednocześnie w dalszą drogę, czyli do Kanału Panamskiego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020