Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-8
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-8

 
Meksyk
Meksyk, Tampico
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 149 km
 
Odcinek ósmy... start..!

No tak, ale obecnie – czyli na kartach niniejszych „Wspominek” – wciąż jeszcze jesteśmy w owym, „świetlanym” pod tym względem roku 1991! Zatem porzućmy już ten nostalgiczny ton i – co tu jednak kryć – także i nieco minorowy nastrój i czym prędzej powracajmy pod meksykańskie niebo, bo przecież to jasne, że na samych biesiadach przy tequili naszego czasu w Tampico nie spędzaliśmy. Wszak były jeszcze i inne rozrywki dla duszy i ciała, a już zwłaszcza… dla żołądków. Tak, bo teraz zamierzam dobrać się do następnego szczególnej wartości wątku, którego nazwą bezwzględnie powinno być hasło; „Wieeeeeelka Wyżerka”. Tak, bezsprzecznie… A dlaczego? – zapytacie.
Otóż dlatego, że któregoś popołudnia, spacerując po centrum miasta natknęliśmy się nagle na gastronomiczny lokal, na którego szyldzie widniał od razu wszystko nam mówiący napis, brzmiący mniej więcej tak; „paga poco, come mucho” (czy jakoś tak), co w wolnym tłumaczeniu oznacza „zapłać mało, dużo zjedz”. Domyślacie się już o co chodzi, prawda..? Jeśli nie, to natychmiast usłużnie (wręcz służalczo!) wyjaśniam – to szczególnego rodzaju jadłodajnia, typ takiego lokalu, od których w miastach azjatyckiego Dalekiego Wschodu aż się roi, jednakże tutaj…? Ot, niespodzianka. Bowiem tu, w Meksyku, istnienie tegoż było jednak dla nas pewnego rodzaju zaskoczeniem.
Bo owszem, popularność takich „garkuchni” jest w Chinach, Malezji, Singapurze czy w Tajlandii wręcz przeogromna i nie tylko, że są one dość częstych elementem krajobrazu tamtejszych ulic, ale i nawet wrosły niezwykle głęboko w lokalne kultury – natomiast tutaj, w Środkowej Ameryce..? Ot, powtórzę więc; po prostu było to dla nas wielką niespodzianką, choć oczywiście nie oznacza to, że zamierzaliśmy od takowej niezwykłości stronić. O nie, przeciwnie – bez najmniejszego nawet namysłu, rzekłbym nawet, że nieomal odruchowo, bez krzty wahania wstąpiliśmy szybko w progi tegoż szczególnego lokalu. Rzecz jasna głównie powodowani ciekawością – jednakże samych… burczących sygnałów napływających z naszych żołądeczków, jak i też cieknącej już na samą myśl ślinki również nie wykluczając. Ba, powiem więcej; nie tylko że nie wykluczając, ale i nawet PILNIE SIĘ W TE ICH OBJAWY WSŁUCHUJĄC! Oh, jak pilnie..! Czułem, że nogi mnie wprost same tam unoszą… Zatem, już wyjaśniam na czym owa specyfika tych lokali polega…
Mianowicie, o dowolnej porze przychodzi się do takiej „garkuchni”, płaci się za bilet wstępu JEDNORAZOWO – to znaczy jakiś określony ryczałt, na przykład równowartość 10$ - a potem siedzieć sobie można w nim tak długo, jak tylko się zechce. Ot, do woli, i absolutnie nikt z tutejszej obsługi takowego klienta na ulicę nie przegoni, nawet gdyby miał żołądek wielkości tasmańskiego diabła. Wszak ideą tych jadłodajni jest właśnie to, aby każdy kto opłacił bilet za określoną sumę, mógł sobie tu posiedzieć (nawet i do samego zamknięcia lokalu – bo nikt tu nikomu czasu nie wylicza) i niespiesznie konsumować wszystko, co tylko tutejsza Kuchnia na stoły zaserwuje! I oczywiście zupełnie bez ograniczeń! Ile tylko żołądek pomieści! (A także, ile wytrzyma sama wątroba, bo z tym też przecież różnie bywa, prawda?) Jasne więc..?
Jeśli tak, to zreasumujmy. Weszliśmy do środka, każdy z nas zapłacił za wstęp określoną stałą sumę (o ile dobrze pamiętam, była to równowartość rzeczywiście około 10 dolarów, tak jak podałem w powyższym przykładzie – tak więc niezwykła taniocha, nieprawdaż?), a potem rozlokowaliśmy się wygodniutko przy jednym ze stolików. Wprawdzie o dość brudnym, a i nawet lepkim już blacie (no cóż, niestety jakieś „koszty własne” czasami być muszą), ale czy to takie istotne, skoro w bezpośrednim sąsiedztwie mieliśmy rząd kontuarów ze stojącymi nań misami z wszelakimi pysznościami wewnątrz nich..? I to z pysznościami, których ilości nikt nie limituje i można się nimi poobżerać „aż po sam sufit” – ile tylko dusza zapragnie..? Bo przecież cena jest jedna jedyna, a dodatkowo płaci się tylko i wyłącznie za zamówione do jadła napoje.
Oczywiście i one były częściowo w cenę wliczone, jednakże dotyczyło to jedynie zwykłej wody oraz cieniutkiej herbatki mate, w czym rzecz jasna nikt z nas nie gustował, skupiając się wyłącznie na tym, co w ogóle przez nasze wymagające gardełka się prześlizgnie – wiadomo; piwo i ewentualnie jakieś słabe wino. No owszem, ich ceny są wówczas znacznie „słuszniejsze”, aniżeli w innych lokalach zajmujących się jedynie samym wyszynkiem – wszak właściciele tego interesu jakoś sobie ewentualne straty w jadle „odbić” muszą, to jasne – ale i tak można stwierdzić, że żadnej zbytniej przesady w tej materii nie zauważyliśmy.
Toteż, moi drodzy, bez zwłoki zamówiliśmy po jednym ogromnym kuflu piwa (o pojemności około 1 litra!), a zaraz potem… hajda między kontuary, pozaglądać do szeregu mis, by ponakładać sobie w dowolnej ilości tego wszystkiego, na co nam tylko przyjdzie ochota..! A tej oczywiście nie brakowało – a jakże..! Bo przyznać muszę, że poczuliśmy się wtedy nieomal jak w przysłowiowym „siódmym niebie”. Nasz rozanielony nastrój psuły wprawdzie co nieco widoki… chadzających tam w okolicach stolików kur (sic!), które w dodatku co pewien czas pętały się nam między nogami, ale mówiąc szczerze… był to wówczas dla nas malutki szczególik. Tak, bowiem najważniejszym były wtedy dla nas… sygnały odbierane z naszych wygłodniałych żołądków. O, i właśnie to się najbardziej liczyło, nie zaś „jakiś tam” chodzący wokół nas – i jeszcze żywy! (choć zapewne już niedługo, sądząc po przeznaczeniu lokalu) – drób. Ot, co…
Jakie zatem były nasze ulubione wybory..? Co dla nas stanowiło główną atrakcję..? Otóż, przede wszystkim krewetki – to jasne – a poza tym wszelakiego rodzaju mięsiwa i ryby oraz zestawy roślinnych sałatek. Ależ to była wyżerka! Dosłownie do upadłego. Bo rzeczywiście była to istna „orgia konsumpcyjnych żądz”, zaspokajanych niezliczoną ilością nakładanych sobie co i rusz wciąż nowych porcyjek wszelakiego dobra. Wszak, co oczywiście zrozumiałe, kursowaliśmy między naszym stołem a kontuarami wprost nieustannie, przynosząc sobie kolejne talerze meksykańskich potraw – natychmiast ze smakiem konsumowanych i… rzecz jasna zalewanych obfitą ilością piwa. Aaaaaleeeż to było wspaaaaniaaaałe…. O, tylko tyle napiszę, bo przecież owo zdanie zdecydowanie za każdy komentarz wystarczy, czyż nie..?
Tak, to prawda, że obfitość oraz rodzaj i różnorodność tutejszych potraw nawet w połowie nie dorównywała tym z azjatyckiego Dalekiego Wschodu – bo tam to dopiero jest rozmaitość form i treści jadła oraz ich smaków! Wprost mistrzowska! – ale to i tak niewiele nam przeszkadzało, jako że… Chiny i Tajlandia daleko stąd, więc czemuż akurat wtedy mielibyśmy nawet i tej dużo gorszej i mniej wykwintnej niż chińska, meksykańskiej Kuchni właściwie nie docenić..? Zwłaszcza że tu również można było sobie całkiem przyzwoicie dogodzić. Bez wątpienia – zatem właśnie dokładnie tak czyniliśmy, obżerając się nieomal do kresu wytrzymałości, by potem jak banda pasibrzuchów wyjść z powrotem na ulice miasta, prawie powłócząc nogami z powodu ociężałości i… przemęczenia jedzeniem (a tak!), kierując nota bene od razu swoje następne kroki ku… - no, jak myślicie? Ależ tak, oczywiście ku… następnemu lokalikowi – tym razem z beczkowaną tequilą, o czym rzecz jasna na poprzednich stronach dość obszernie już napisałem…
Co dalej więc, moi kochani – co jeszcze mógłbym o tym wspaniałym porcie napisać..? Sądzę, iż godzi się również wspomnieć – choćby i tylko w kilku krótkich zdankach – o pewnym zjawisku, które mnie osobiście dość mocno zadziwiło. Otóż, w bliskim sąsiedztwie tutejszych wybrzeży, także i u samego ujścia rzeki Panuco, znajduje się dość znacząca liczba platform wiertniczych, od których zresztą – niestety! – okoliczne wody są surową ropą naftową zanieczyszczone. Świadczyła o tym duża ilość olejowych plam, mieniących się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy i wyglądających na powierzchni wody – i to niestety trzeba przyznać – wręcz załamująco! Bo przecież okolica przepiękna, a tu takie zanieczyszczenia…!? Ufff, gdzież ta nasza Ludzkość zapodziała swój rozum..? Wierzcie mi, widok ten był naprawdę przerażający, przynajmniej dla mnie…
Nie inaczej wyglądała sytuacja także i na samej rzece, do której wskutek przypływów oraz pojawiających się tu co pewien czas silnych wiatrów ze wschodu, te oleiste zanieczyszczenia się dostawały, sięgając swoim wpływem aż ostatnich rogatek Tampico. Na to paskudztwo nakładały się jeszcze, co też oczywiste, również i brudy z samego miasta – wszelkiego rodzaju ścieki, te przemysłowe i komunalne, a także zwykłe pospolite śmieci, których tu pływało całe mnóstwo. Do czego zmierzam..?
Otóż pragnę napisać, iż wszystko to powodowało, że ogólny obraz tej rzeki w jej dolnym biegu był wręcz żałosny. Wszędzie dookoła widać było ogrom ropopochodnych zanieczyszczeń i zaśmiecenia, gdy tymczasem… No właśnie. Gdy tymczasem, przy brzegach rzeki zauważyć było można dość sporą ilość krabów, rybek oraz… małych żółwi, których było tu zresztą prawdziwe zatrzęsienie. Czyli co, czyżby im wszystkim – roślinkom także, bo ich również tu nie brakowało – te zabrudzone ropą wody aż tak bardzo nie przeszkadzały..? Ot, dla mnie było to dość zastanawiające, jako że widok żółwiego łebka wystającego bezpośrednio z unoszącej się na powierzchni wody gęstej i dużej olejowej plamy, mógł się jednak wydawać… nieco nie na miejscu, prawda? Rzekłbym nawet, iż był „pełną gębą” surrealistyczny. No cóż, ale tak właśnie było…
Zatem, być może ten nasz świat sam się jakoś przed inwazją Człowieka obroni, przystosowując się nawet do warunków totalnego wyniszczenia środowiska..? Natura zaś sama z siebie stworzy takie mechanizmy wśród fauny i flory, które się jednak na te wszystkie produkowane przez ludzi brudy uodporni..? No, nadzieję można mieć zawsze, to jasne – tak więc bądźmy dobrej myśli, traktując powyżej opisany obrazek pływających w ściekach żółwi jako doskonałą pożywkę dla naszego optymizmu. Bo chyba już tylko takiego rodzaju wiara nam pozostała, czyż nie..? A już zwłaszcza wtedy, gdy widzi się na własne oczy tak przerażające widoki jak te na owej meksykańskiej rzece. Obrazy już nie tylko nas nie krzepiące, ale i wręcz załamujące. Pytanie tylko, co na to wszystko mówią same żółwiki, podoba im się to..? Zapewne nie, ale… uparcie żyją, więc..? Może jednak zbytnio przesadzam..? Niech więc się dalej ropa leje, bo przecież ja… też mam samochód… A tak..!
Jednakże te cuchnące fenolem czy naftą ryby, te oblepione ropopochodnymi substancjami żółwie i kraby, czy też karmiące się tym ścierwem ptaki i aligatory, to jeszcze nic w porównaniu z widokami jakie prezentowały sobą wszechobecne tutaj szczury. Oooo tak, bo tych była tu prawdziwa ćma! I jeszcze do tego niektóre z nich aż tak w swych rozmiarach wyrośnięte, że przypominały raczej… wiewiórki czy pomniejsze kapibary, aniżeli pospolite szczurze gryzonie! Ot, powiedziałbym nawet, że nasze poczciwe polskie kotki na ich widok chyba by jednak… dały drapaka, nie chcąc im nawet w drogę wchodzić, już nie mówiąc o jakimkolwiek na nie polowaniu. Bo najprawdopodobniej takie starcie by... przegrały! W myśl powiedzenia, że czasami nawet i sam myśliwy może stać się zwierzyną, bo rzeczywiście widząc te spasłe bydlaki, właśnie takie dziwne wrażenie się odnosiło. Nie dziwota więc, że w pierwszym odruchu właśnie tak o naszych leniwych kocurach sobie pomyślałem – że tutaj raczej by nic do roboty nie miały. No chyba że zwiewać gdzie pieprz rośnie przed swoimi rzekomymi in spe ofiarami. No cóż, ależ byłby ubaw…
Oczywiście mocno ironizuję, ale jednak wierzcie mi, że na widok niektórych spotykanych tu szczurzych gigantów, nie tylko że skóra na człowieku cierpła z wrażenia, to jeszcze można było mieć niejakie wątpliwości co do rezultatów ewentualnej potyczki z nimi naszych rodzimych mruczków, przyzwyczajonych do wyłapywania rachitycznych myszek, badylarek czy piwnicznych szczurków. Ot, bo gdybyście tamte – powtórzę jeszcze raz, bo chyba warto – te meksykańskie z Tampico zobaczyli na własne oczy - w dodatku tuż przed sobą, na drodze, którą się właśnie szło! – to z pewnością doskonale pojęlibyście o czym i w ogóle dlaczego o tym piszę. Wszakże w istocie miało się odczucie, że z tak spasionymi szczurzyskami poradziłyby sobie jedynie kotowate osobniki z gatunku co najmniej lamparta czy pumy, nie zaś „jakieś tam” niewyrośnięte i w dodatku mocno wyliniałe dachowce. A i nawet, jak podejrzewam, nasze europejskie rysie lub żbiki pierwej by się dobrze nad swym losem zastanowiły, zanim by w ogóle podjęły ryzyko połakomienia się na tej wielkości szczurze mięsko. A już zwłaszcza te ryśki i żbiczki polskie – podszyte strachem wygodnisie z Gorców, Bieszczad czy Tatr…
No tak, ale żarty na bok - bo przecież tego jeszcze nie grali! Żebym się… z polskich kotów nabijał?! Czyżby coś ze mną… było nie tak? Czyżbym aż tak nisko upadł, żebym się takich tematów imał..? Jednakże, zmierzam do tego, aby wam uzmysłowić cóż to była za plaga, jako że najwięcej tych gryzoni było właśnie w samym porcie. A chadzały sobie one nieustannie w pobliżu wszystkich stojących tu statków, kręcąc się przy trapach i sięgających polerów cum, co oczywiście zmuszało nas do niezwykle wielkiej czujności i wyjątkowej dbałości o założone na liny tzw. „szczurołapy”.
Tak przy okazji wyjaśnię, iż owa nazwa oczywiście jest nieadekwatna do roli jaką takowe urządzonka mają spełniać, bo przecież one żadnych szczurów nie łapią, a jedynie stanowią pewnego rodzaju zaporę, poprzez którą te wredne gryzonie na statek po linach dostać się nie mogą. Bo są to po prostu pozakładane na cumy kolistego lub prostokątnego kształtu „niby tarcze”, wykonane najczęściej ze stalowej blachy lub zwykłej sklejki, mające w założeniu być szczelną i nie do przebycia przez szczury ścianką, której to paskudne towarzystwo nie sforsuje, jako że musiałoby wpierw nabyć zdolności akrobatycznych, aby w ogóle utrzymać się na ich śliskich powierzchniach. Zatem angielska nazwa tych tworów, mianowicie „rat guards” (używana przez nas w spolszczonej formie jako „ret gardy”), zdecydowanie lepiej oddaje znaczenie spełnianej przez nie roli, to jasne. No tak, ale my – jako że zawsze byliśmy, jesteśmy i jeszcze długo będziemy narodem przekornym – i tak nadal używać będziemy naszej własnej popularnej, choć de facto niezbyt ścisłej nazwy „szczurołapy”, i już.
Tak więc, do rzeczy. Wspomniane szczurołapy zakłada się na cumy oczywiście głównie w tym celu, aby zabezpieczyć sam statek przed niepożądaną inwazją tych gryzoni z zewnątrz, nie zaś… odwrotnie – ażeby nie dopuścić do ich zejścia z jakiegoś statku na ląd (rzecz jasna pod warunkiem, że jakiekolwiek szczury w ogóle na danym statku są), choć oczywiście to również nie jest bez znaczenia, albowiem historia pokazuje, że to jednak pewne uzasadnienie posiada. Dlaczego..? – zapytacie.
A dlatego, że w wielu portach świata miejscowe władze, ustalając odpowiednie w tej materii przepisy, pragną swój własny teren zabezpieczyć przed zawleczeniem tej plagi przez przybywające doń z całego świata statki, poprzez bezwzględne wymaganie od nich stosowania tych szczurołap, które przez cały postój statku w ich porcie mają być dokładnie na ich cumach umocowane. Z tym że – jak się oczywiście słusznie domyślacie – w praktyce bywa z tym jednak rozmaicie, bo przecież zawsze jest tak, że przepisy i teoria swoje, a życie też swoje, nieprawdaż..?

O co mi dokładnie chodzi w odniesieniu do tych „szczurołap” dowiecie się już z odcinka następnego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020