Geoblog.pl    louis    Podróże    Panama - Kanał Panamski    Panama - Kanał Panamski
Zwiń mapę
2018
27
sie

Panama - Kanał Panamski

 
Panama
Panama, Kanał Panamski
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, pozwólcie, że zawitamy jeszcze przed wejściem w Kanał Panamski do portu będącego niejako jego „bramą” – czyli do leżącego od strony Morza Karaibskiego Cristobalu. Nie dziwcie się jednak jednemu; temu mianowicie, iż nasza wizyta we wspomnianym porcie mieć będzie miejsce we Wrześniu 1982 roku, natomiast zaraz po niej następujący nasz tranzyt Kanału będzie już… w roku 1985, czyli całe trzy lata później. Dlaczego..? Ot, dokładnie z tych samych przyczyn, dla których już wielokrotnie na kartach niniejszego „dziełka” odstępowałem od chronologii wydarzeń. Czyli, jak już dobrze wiecie, będzie to dotyczyć okresów, w których akurat coś godnego uwagi – a w rezultacie, zasługującego na swój opis – zaistniało.
A poza tym, wzorem kilku poprzednich zamieszczonych tu dotychczas relacji chciałbym opisać Kanał Panamski tak, jakbym go tylko za jednym razem przepływał – czyli będzie to pewna „zbitka” wszystkich moich, prawie czterdziestu już, tranzytów tegoż specyficznego miejsca. Ot, dokładnie tak samo, jak to uczyniłem w wypadku mych kilku wizyt w Rio de Janeiro, kiedyż to spisałem wszystko razem tak, jakbym de facto był tam tylko jeden raz. Podobnie zresztą, jak mój opis jednej wyprawy dookoła Tahiti, gdy był to „zlepek” wydarzeń z kilku takich wycieczek, lub też nasza ostatnia podróż poprzez wody Nowej Gwinei, kiedy to – jak dobrze zapewne pamiętacie – pokonywaliśmy tę trasę „za jednym zamachem”, choć przytaczane tam wydarzenia miały miejsce w zupełnie innych okresach czasu.
Będę więc o takich wydarzonkach, które tu zaistniały, co nieco wspominał – przytaczając jednakże ich przybliżone daty – przy okazji zaś będziemy sobie ówże Kanał „oglądać”, jak i również zagłębiać się troszkę w jego historię, bo ją akurat znać warto…
Zgoda..? No to zaczynamy…


CRISTOBAL – Panama – Wrzesień 1982

Uważnym czytelnikom oczywiście niczego przypominać nie muszę, albowiem z pewnością sami już to zauważyli – tak, „jesteśmy” teraz dokładnie w tym samym rejsie, w którym odwiedziliśmy już ekwadorski Guayaquil (pamiętacie może moje buty, które „wyszły” sobie z mojej kabiny na nogach handlującego ze mną Indianina..?). O właśnie – „jesteśmy” ponownie na tym samym statku, na którym powyższa przygoda mi się przydarzyła. No dobrze, skoro więc „zorientowaliśmy się już w terenie”, to pora przystąpić do opisu wydarzeń zaistniałych w kolejnym miejscu tego samego południowoamerykańskiego rejsu. Bo oto, niedługo po opuszczeniu ostatniego w tej podróży kolumbijskiego portu, Barranquilli, zjawiliśmy się na redzie Cristobalu.
I cóż to w ogóle jest, ten Cristóbal..? Otóż, tak właściwie, jest to jedynie nazwa portowej dzielnicy miasta Colon, położonego na niewielkim półwyspie wrzynającym się w Zatokę Limon, która z kolei – otoczona zewsząd falochronami wszystkich okolicznych portów, porcików i pojedynczych nabrzeży – stanowi wejściowy akwen do Kanału Panamskiego. Słowem, Cristóbal to porcik leżący u samego wejścia tegoż Kanału…
Tu mała ciekawostka, o której bezwzględnie wspomnieć powinienem, chociaż spodziewam się, że większość z was jest tego świadoma i raczej nikogo tym nie zaskoczę. Mianowicie, wiecie może, co oznaczają owe tajemniczo brzmiące słowa Cristóbal i Colon..? Ot, po prostu, Cristóbal to „po ichniemu” Krzysztof, a Colon to Kolumb. Zatem, ówże port nazywa się Krzysztof Kolumb, i tyle. Koniec ciekawostki…
Przywieźliśmy tutaj z Polski i z Europy Zachodniej nieco drobnicy – jakieś palety z nawozami, skrzynie ze szkłem, trochę żelastwa oraz – o ile dobrze pamiętam – kilka różnego typu pojazdów. Wyładunek więc na zbyt długi się nie zapowiadał, ale na te co najmniej dwa dni postoju z pewnością liczyć mogliśmy. A jak się później okazało staliśmy tu aż trzy dni, toteż okazji na wyjście do miasta i dokładne zwiedzenie Colon nie brakowało. Zwłaszcza że cumowaliśmy tu nieomal „dziobem w mieście”, a zatem już w kilka chwil po zejściu z naszego trapu było się przy portowej bramie, za którą już znajdowały się ciasne uliczki Cristobalu.
I cóż takiego ciekawego było tu do zwiedzenia? Otóż, niestety niewiele – z turystycznego punktu widzenia rzecz jasna, bowiem historycznych, interesujących każdego obieżyświata obiektów jest tu naprawdę jak na lekarstwo. Jednakże biorąc pod uwagę względy typowo poznawcze, to żaden szanujący się globtrotter narzekać nie powinien. Bo tu w istocie czuje się atmosferę tropikalnego karaibskiego miasta. Pełna egzotyka. Jest tu bowiem nieustanny ruch na ulicach – dzień i noc – zewsząd dobiegają przechodniów dźwięki typowo południowoamerykańskiej muzyki, będącej wręcz niekończącym się kakofonicznym koncertem – dosłownie gdzie by ucha nie przyłożyć, tam ciągle coś grało i ktoś śpiewał. Rozsianych tu po całym mieście knajp było całe mnóstwo, na ulicach było gwarno, rojno i kolorowo – karnawałowo jakby – choć i również… bardzo, ale to bardzo niebezpiecznie!
Tak, niestety, pod tym względem uliczki Cristobalu i Colon zawsze miały wśród marynarskiej braci jak najgorszą sławę. Zdarzające się bowiem napady na wszelkich obcych, głównie przybyszów z USA oraz – niestety – marynarzy również, są tu na porządku dziennym, ich ilością zaś można by obdzielić jeszcze kilka innych portów tego rejonu świata tak, że w zupełności wystarczyłoby to do ich opinii szalenie niebezpiecznych. Bo tego rodzaju zdarzeń są tu całe dziesiątki – od zwykłych chuligańskich zaczepek, poprzez drobne kieszonkowe kradzieże, aż po typowo bandyckie napady z nożem, lub i nawet z bronią palną w ręku! Zatem, jak się możecie domyślać, nasze spacerki po mieście „uskutecznialiśmy” raczej w większych grupach, aniżeli pojedynczo, bo w istocie każdy samotnik był tu już z góry, z niemal stuprocentową pewnością skazany na spotkanie „oko w oko” z kwiatem tutejszej młodzieży. Tak, niepoprawny indywidualista zawsze był tu narażony na jakiś napad i w efekcie ograbienie przez opryszków, których tutaj na każdym nieomal kroku widziało się dosłownie „na pęczki”.
Tak więc każda taka nieostrożność prawie natychmiast była karana przez los – czyli, ktokolwiek tylko wyruszał „na podbój” Colon w pojedynkę, czy nawet i parami, stawał się (stawali się) łatwym łupem, z reguły od razu zaczepiających go (ich) wyrostków. I co gorsza, tacy napastnicy niemal nigdy ze swoimi zamiarami się nie kryli, widać ich było dosłownie na każdym rogu ulicy po drodze z i do portu, choć z kolei „silnej grupy” marynarzy zazwyczaj ruszać się nie odważali. Natomiast, gdy ktoś maszerował samotnie, to zaraz podchodziło do niego kilku takich wałęsających się w pobliżu zbirów i – nawet na oczach innych przechodniów, czyli m.in. i nas, czyli tych, którzy akurat przechodzili obok w większej grupie! – dokonywało dzieła rabunku. I czasem brali takim delikwentom nawet i nieomal wszystko co mieli przy sobie – na zwykłej zawartości kieszeni nie poprzestając! Bowiem często bywało i tak, że… rozbierano takiego pechowego gościa aż do samych gaci! Tak tak, to nie żart – niestety – i akurat taki los spotkał jednego z naszych nieostrożnych Stewardów, który zupełnie niefrasobliwie wybrał się sam (!) wieczorem (!) do miasta. Oczywiście nazbyt daleko nie zaszedł, bo przecież skoro ktoś sam się prosi o zaczepkę, to… No i się zdarzyło… Jak nam później opowiadał, zdążył jedynie pokonać ze dwie przecznice od portowej bramy i już było po wszystkim. Drogę zastąpiło mu trzech rosłych czarnoskórych drabów, którzy wzięli mu wszystko co miał na sobie – szczęśliwie za wyjątkiem majtek, w których kilka chwil później „zameldował się” z powrotem na statku. No cóż…
Policja jakaś..? – zapytacie – Gdzie w takim razie była tutejsza Policja, skoro aż tak bezczelne napady się tu nagminnie wydarzały..? O, dobre pytanie, moi drodzy, albowiem… chyba nawet ona sama tego dokładnie nie wiedziała. Mundurów tu się na ulicach nie widywało w ogóle, chyba że te wojskowe, ale akurat armia w kwestii bezpieczeństwa obywateli niewiele tutaj robiła. Jednakże – przypominam - piszę teraz o latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, natomiast skądinąd wiem, iż obecnie jest tu z tym zupełnie inaczej, jest znacznie bardziej bezpiecznie (czy też może raczej: mniej niebezpiecznie). Choć napady, podobnie zresztą jak w nieomal każdym południowoamerykańskim porcie, wciąż się tu jeszcze zdarzają, ale mają już one charakter sporadyczny, co powoduje, iż na tle innych miast tego rejonu świata Cristóbal wypada już całkiem nieźle. Świadczy o tym zresztą wiele ustnych relacji marynarzy, którzy tenże port wielokrotnie odwiedzali, w tym również i kilku moich kolegów opowiadających mi potem, jak bardzo w tej kwestii w Panamie się odmieniło. I bardzo dobrze…
No tak, ale my teraz „jesteśmy” jeszcze w roku 1982, tak więc tylko ten okres czasu będę w moich opisach „brał na warsztat” – a jak już wiecie, właśnie wtedy było tu jeszcze niesamowicie niebezpiecznie.
O tym nieszczęsnym Stewardzie już napisałem, ale zapytacie zapewne, czy ktoś jeszcze z naszej załogi doświadczył wówczas takowego napadu..? Otóż, tak – jeszcze jeden z nas, starszy wiekiem Motorzysta, któremu również przyszła nagła ochota na samotny wieczorny spacer po uliczkach Cristobalu, został przez tutejszych bandytów zaczepiony, którzy jednak, na szczęście, potraktowali go znacznie łagodniej niż doświadczył tego nasz Steward. Zabrali mu bowiem tylko jego zegarek i kilka dolarków, które znaleźli podczas przetrząsania jego kieszeni. Wrócił więc on na statek w swoich własnych ciuchach – i choćby tylko z tego powodu powinien mówić o swym wielkim szczęściu. Ba, powinien nawet poczuć się zaszczyconym takowym dobrodziejstwem, które go spotkało, bo równie dobrze za swoją lekkomyślność mógł zapłacić znacznie więcej – na przykład „obudzić się z nożem w brzuchu”, lub choćby tylko zostać rozebranym do naga. Eeech, ależ tam wtedy było „wesoło”…
No tak, ale powyższe dotyczy tylko naszej załogi, gdyż marynarze z innych statków, które akurat wtedy stały razem z nami w tym porcie, już takiego szczęścia mieli znacznie mniej. Dotarło bowiem do nas wówczas kilka „mięsistych” opowieści o ich przygodach w okolicznych uliczkach, na brzmienie których nierzadko drętwiała nam skóra i włosy stawały dęba na głowie. Bo, na przykład, dwóch Filipińczyków z sąsiedniego statku pod banderą liberyjską zostało wtedy ciężko pobitych, jeden z nich zaś wylądował nawet w szpitalu z… kilkoma ranami kłutymi w piersiach (!), pochodzącymi od noża jednego z zaczepiających ich napastników. Niezły gips, no nie? Nie ma się więc co dziwić, że z reguły mocno trzymaliśmy się „kupki” (wszak znamy to sarmackie zawołanie; „kupą, mości panowie, kupy nikt nie ruszy”, prawda?) i na wszelkie wypady do miasta wybieraliśmy się w kilkuosobowych grupach – w dodatku pozostawiając na statku wszelkie drobiazgi, które mogłyby potencjalnych bandziorów kłuć w oczy i zachęcać do zaczepek, czyli zegarki, obrączki, itp. Tak więc, poza wspomnianymi dwoma incydentami z udziałem członków naszej załogi, nic więcej nikomu z nas się nie przytrafiło.
Co wcale nie znaczy, że nawet w tych sporych liczebnie grupkach czuliśmy się tutaj całkiem bezpiecznie – o nie, bynajmniej. Rzadko kto z nas w ogóle z wychodzenia do miasta rezygnował (oczywiście, że tak, bo przecież marynarze to ludzie dzielni!!!) – wszak gnała nas tam nie tylko ciekawość świata, ale i również zwykła ochota odreagowania na lądzie stresów związanych z naszą pracą – ale jednak nieustannie mieć się na baczności trzeba było. Rozglądaliśmy się zatem zawsze pilnie dookoła siebie, choć – jak już wspomniałem – akurat wówczas nikt żadnej naszej, takiej formowanej na czas wyprawy do miasta „kupki” nie ruszył.
Ale próby były – a jakże. Zwłaszcza jedna z nich była dość spektakularna, kiedy to do naszego stolika w jednej z knajpek dosiadło się nagle kilku rosłych osiłków, bezceremonialnie żądając… aby im czym prędzej postawić piwo! Zachowywali się przy tym dosyć agresywnie, w wyniku czego doszło nawet do drobnej przepychanki między nimi a dwoma naszymi Marynarzami, ale finalnym efektem tej niedoszłej rozróby było jednak to, że udało się tych drani od nas na bezpieczną odległość odgonić – choć potem, rzecz jasna, już nie za bardzo nam się w tej knajpce wygodnie siedziało. Ot, raczej jak na rozpalonych węglach, aniżeli na wygodnych barowych siedzonkach. Zmieniliśmy więc wtedy lokal, przechodząc do jakiejś innej niewielkiej tawerny w sąsiedniej przecznicy, ale z kolei tam… Ufff…

Zaintrygowani..? Jeśli tak, to czym prędzej zapraszam do lektury odcinka drogiego, bowiem to będzie naprawdę ciekawe...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020