Uwaga, zapiąć pasy, bo to naprawdę dość mocny numer...
Eeech, tylko westchnąć nad psim losem polskiego marynarza, któremu po ciężkiej pracy nawet piwa spokojnie wypić nie dadzą. Bo w tej drugiej knajpie to z kolei dosiadło się do nas – uwaga – kilka starszych bab (tak, nie dziewczyn, ale właśnie „bab”!), również dość agresywnie się zachowujących i… już całkiem nieźle wstawionych! Tak, z mętnymi oczkami i z mocno kurzącymi się z ich głów oparami alkoholu. O rany, aleśmy trafili – jak kulą w płot. Folklor na całego…
Najgorsze było jednak to, że o ile z wyrostkami daliśmy sobie jakoś radę, to już z tymi babskami absolutnie szans nie mieliśmy! Żadnych! Bo najmłodsza z nich miała już jakąś „dobrą pięćdziesiątkę na karku”, natomiast… najchudsza ważyła z pewnością „te swoje” co najmniej 80-90 kilogramów, ani chybi. Przeciętna „uzębowienia” zaś wynosiła co najwyżej ze 3-4 zęby na jedną szczękę! Ufff… Ależ się nam przytrafiło! Wszak w istocie trzeba mieć diabelskiego pecha, żeby wleźć akurat do takiego lokalu, w którym zwyczajowo zbiera się taki element – zapewne stanowiący stałą klientelę tegoż przybytku – i w ogóle tego nie zauważyć..! Toż już na samym wstępie powinno się to nam rzucić w oczy, czyż nie? Gdy tymczasem my, zupełnie zdezorientowani poprzednią zaczepką, wpakowaliśmy się w najgorsze bagno, jakie sobie tu w ogóle można było wyobrazić i w dodatku – o zgrozo – zdążyliśmy już nawet zamówić sobie po piwie i rozsiąść się wygodnie przy stoliku! Gdzież my wtedy oczy mieliśmy..?! To był prawdziwy horror, wierzcie mi – zwłaszcza że za nic w świecie nie dało się tych wiedźm odegnać…
Mało tego!!! Hm, i co teraz..?! No cóż, długo się wprawdzie nad tym zastanawiałem, ale jednak w końcu zdecydowałem się o tym napisać – niech już będzie, jak szczerość to szczerość. Otóż, zaistniało wówczas coś, co nie tylko, że nas natychmiast z tej knajpy wygnało - bo to akurat było „najoczywistszą z oczywistych oczywistością”, że się stamtąd w te pędy wynosić trzeba było, na dalszy ciąg nie czekając – ale i jednocześnie tak… obrzydziło, że już nikt z nas zamówionego tam uprzednio piwa nawet ruszyć nie chciał! Co zresztą – uwaga – było właśnie podstawowym celem tych „babskich straszydeł” – zdobyć te nasze piwa, aby się go „na zupełną krzywkę” napić! I wiecie w jaki sposób tego dokonały..?!?!? Brrr…
Ufff, napiszę o tym szczerze jak na spowiedzi, ale już z góry proszę was o wybaczenie, gdyż podobna tematyka jednak „nie za bardzo” nadaje się do poruszania jej na kartach takiego „dzieła”, które mogłoby potencjalnie stać się lekturą dla „grzecznych chłopców” czy „niewinnych panienek”. Jednakże, skoro już się na to zdecydowałem, to brnę dalej… Natomiast, komu poniższy epizodzik do gustu… jednak przypadnie to… No cóż, prawdę mówiąc… też niespecjalnie się zdziwię, bowiem – jakkolwiek by tego nie oceniać, to jednak ciekawie było – bo akurat temu zaprzeczyć się nie da… Otóż, cała sytuacja wyglądała mniej więcej tak;
Wchodzimy do tej nieszczęsnej, zapełnionej miejscowymi „kloszardami” i „kloszardkami” knajpy, zupełnie nie zauważając, iż właśnie tego typu indywidua stanowią klientelę tegoż lokalu. Ot, przeoczyliśmy ten „drobny szczególik” i w efekcie zdążyliśmy się już rozlokować przy wielkim stojącym w kącie sali stoliku oraz zamówić po jednej szklaneczce piwa, zanim dokładnie się po okolicy rozejrzeliśmy. Ale, co już wiecie, wtedy niestety już było za późno. Bo oto nieomal natychmiast po wjechaniu na nasz blat „baterii” kufli złocistego napoju zjawiła się wspomniana wyżej wataha rozmemłanych starych bab (bezdomnych?), które bezceremonialnie do naszego grona zechciały „się podłączyć”. Zionęło od nich alkoholem „na kilometr” (i nie tylko tym, niestety!), co sprawiło, że tak właściwie to już na samym wstępie rzeczonego piwa się nam odechciało. A już zwłaszcza wtedy, gdy…
O rety…! Bo było tak; jedna z tych „szlachetnych dam” najpierw… wsunęła sobie swoje tłuste łapsko pod szeroką spódnicę (sic!), podciągając ją zresztą przy tej okazji tak wysoko, że ukazały się naszym oczom - dosłownie „jak na dłoni”! - jej „kobiece skarby” (sic!), by potem… (No kurczę blade, jak ja mam to opisać..??? Właściwych słów mi brakuje… Ale cóż, popróbuję jakoś…) By potem… wetknąć sobie swój serdelkowaty paluszek głęboko w… no, wiecie w co (!), a następnie… No i co, domyślacie się już co było dalej..?
No pewno, że tak! Wszak już niejednemu z was zdarzyło się odwiedzić choć raz w życiu jakiś „kluczowy” pod tym względem kolejowy dworzec w Polsce - a już zwłaszcza Dworzec Centralny w naszej Stolicy – i wybrać się tam nieroztropnie na obiadek do baru szybkiej obsługi, nieprawdaż? Wiecie więc, że zawsze może się tam trafić nagle jakiś bezdomny lump czy inny obszarpany amator waszego, właśnie postawionego na blacie smakowitego dania, który to bez żadnej litości albo wam od razu napluje do talerza, albo tak długo się będzie wam swoją obecnością (i towarzyszącym mu zapachem!) naprzykrzał, że w końcu sami prędzej czy później z własnej woli z konsumpcji zrezygnujecie, czyż nie? O właśnie – i wtedy ów posiłek staje się jego łatwym łupem, bo i tak żaden Stróż Prawa w pobliżu was się nie pojawi. A wiadomo, co „trofiejne” to zawsze lepiej smakuje… Brrr, no, przynajmniej tym „łowcom”, bo przecież nie wam samym, no nie..?
O, i właśnie dokładnie taki sam cel przyświecał owym obszarpanym i cuchnącym na odległość „damom” w tejże knajpce w Cristobalu, które nas wówczas swą obecnością zaszczyciły. Bo dalej było tak, że ten zanurzony w …(niedomówienie)… paluszek zlądował potem w… kufelku siedzącego tuż obok mnie mojego kolegi! Jego „właścicielka” zaś (tego palucha, znaczy się), zaraz potem energicznie nim w tym piwku zamieszała i… – jak się domyślacie – już było po wszystkim. Bo przecież tak skutecznie „ochrzczonego” piwka żaden szanujący się konsument już nie ruszy, to jasne. I oczywiście nie tylko on sam, w którego napoju ówże paluch bezpośrednio gmerał, ale i także świadkowie tej niecodziennej scenki – czyli my, we własnych zdezorientowanych, zaskoczonych, a przede wszystkim już mocno zdegustowanych osobach. Nikt z nas bowiem wobec tak bezpośredniego zachowania tej południowoamerykańskiej kloszardki już na dalsze popijanie swego piwa zdecydować się nie chciał. Dyć to aksjomat, co nie..?
Czyli co..? Otóż, te wredne wiedźmy po niespełna kilkuminutowym „boju spotkaniowym” z polskimi marynarzami zupełnie bez problemu zdobyły ich ledwo co napoczęte piwo, mogąc się potem w całkowitym spokoju nim delektować, gdyż – oczywiście, wszak to jasne jak słońce – natychmiast je na ich pastwę pozostawiliśmy, czym prędzej się z tej śmierdzącej knajpy wynosząc. Ufff, zatem całkiem niecodzienna przygoda się nam przytrafiła, czyż nie..? Czy też może, jednak… ktoś z was już czegoś podobnego w życiu doświadczył, więc tak od razu „niecodzienną” jej nazwać nie można..?
Eeee, żarty na bok, bo w istocie „kaliber” tego wydarzonka na takie dworowanie nie pozwala. Wszak to absolutny margines ludzkich zachowań i choć niestety zdarzy się czasami komuś z czymś podobnym zetknąć, to jednak dalsze rozwijanie tego tematu jest tu zdecydowanie nie na miejscu. Ot, zdarzyło się i już. Kończąc już więc ten wątek jeszcze raz gorąco proszę was o wybaczenie mi tej obcesowości opisu, choć jednocześnie… wcale aż tak bardzo tego, iż się jednak na zamieszczenie powyższego epizodu zdecydowałem, nie żałuję! Przeczytałem sobie bowiem jeszcze raz wszystko to, co właśnie na ostatnich stronach wypociłem, dochodząc do wniosku, że… chyba jednak dobrze się stało.
Bynajmniej nie z tego powodu jednak, iż owa historyjka stać się może dla niektórych z was swoistego rodzaju… przestrogą (choć i ten wariant również od rzeczy nie jest), ale przede wszystkim dlatego, że podobne opisy jednak – mimo wszystko – co nieco niniejsze „Wspominki” ubarwiają, czyż nie? Po cóż więc w sumie miałbym z takimi doświadczeniami z przeszłości się przed kimkolwiek kryć, skoro taki fakt w mojej obecności zaistniał i mogę się teraz z wami ówczesnymi wrażeniami podzielić..? Ot, nawet jeśli ładunek emocjonalny opisanej scenki jest zdecydowanie niezdrowy, zaś ona sama z pewnością do najszczytniejszych osiągnięć w relacjach marynarsko-damskich nie należy, prawda..? Ufff, ale teraz to już naprawdę ten wątek kończę i… jeszcze raz przepraszam tych wszystkich, którzy jednak poczuli się tym tematem zniesmaczeni.
Jak już zatem wiecie, zmuszeni byliśmy ponownie wynieść się gdzieś dalej i dopiero w trzeciej napotkanej w tym dniu knajpce „zakotwiczyliśmy” na dobre. Bo tu już była niezła muzyka, czystość, swoboda ruchów, a przede wszystkim zupełnie inna klientela. Nie taka, jak w dwóch poprzednio odwiedzanych – już bez rozwydrzonych agresywnych wyrostków i uciekających się do szokujących metod odebrania nam pienistego napoju, dybiących na nie lokalnych „niewiast-lumpów”. A swoją drogą – pozwólcie, że jeszcze na krótki momencik do tegoż niecodziennego zdarzenia powrócę – najbardziej chyba zadziwiające w tym było jednak to, że przecież takie „jedno z drugim” babsko mogło nam zwyczajnie do tego piwa napluć i też efekt tych swoistego rodzaju zabiegów byłby dokładnie taki sam. Czyli ostateczne porzucenie naszych napojów na rzecz ich „zdobywczyń”, czyż nie? Po cóż więc owa „rozklekotana dama” imała się aż tak szokującego sposobu..? Eeech, folklor folklor…
Napisałem powyżej, iż w tej trzeciej knajpce wreszcie zakotwiczyliśmy „na dobre”, ale oczywiście miałem na myśli jedynie to, że już dalej niczego lepszego szukać nie musieliśmy, nie zaś fakt, iż zasiedzieliśmy się tam aż do późnego wieczora lub nawet części nocy. O nie, aż na taką odwagę w tym porcie stać nas jednak nie było – rozsądek podpowiadał bowiem, aby wracać na statek jeszcze „za jasnego”, żeby nie pętać się niepotrzebnie w ciemnościach po ciasnych uliczkach Cristobalu, narażając się w ten sposób na jakąś „nieplanowaną” zaczepkę, dla której uniknięcia właśnie naszą „silną grupę spacerową” formowaliśmy. Wszak wiadomo, ciemność zawsze bardziej wszelkiego typu napastników rozzuchwala, uznaliśmy więc, że kusić losu nie będziemy i grzeczniutko przed zapadnięciem wieczoru na nasz statek powrócimy.
I tak rzecz jasna zrobiliśmy – przekonując się zresztą dość szybko o tym, że z pewnością nasze postanowienia były jak najbardziej roztropne. Bo nawet wtedy, gdy byliśmy już w drodze do portu, mieliśmy namacalne (czy raczej „nasłyszalne”) dowody, iż podejmowane przez nas środki ostrożności na pewno przesadzone nie były. Raz bowiem zdarzyło się tak, że kiedy chcieliśmy jednak w pewnym momencie skrócić sobie drogę, wchodząc w jedną z licznych tu ciasnych i tonących w półmroku przecznic, to dobiegł nagle naszych uszu wyraźnie słyszalny, choć celowo tłumiony, jakby „wysyczany” okrzyk; „Gringos!”, z pewnością pochodzący od kogoś kryjącego się w tym momencie w którejś z bram, dającego w ten sposób któremuś ze swoich kompanów ostrzeżenie o zbliżającej się właśnie grupce wędrujących po mieście marynarzy. I przyznać trzeba, że ów dźwięk zdecydowanie nasze zapędy ostudził, lepiej więc było zrobić „w tył zwrot” i z tejże ciasnej uliczki czym prędzej się wycofać. Bo przecież nie w głowie nam wówczas było poszukiwanie jakichś dodatkowych przygód, ale osiągnięcie najważniejszego celu – bezpieczny powrót na statek.
To co, moi drodzy, wystarczy nam już tego Cristobalu..? Myślę, że tak. Wyjeżdżamy więc z tegoż porciku, kierując się w naszą dalszą drogę - do ekwadorskiego Guayaquilu, a potem do kilku następnych portów w Peru, Chile i Salwadorze. Rzecz jasna, ażeby tego dokonać musimy najpierw sforsować Kanał Panamski, toteż stajemy najpierw na tutejszym kotwicowisku, w oczekiwaniu na nową odprawę i rozpoczęcie tranzytu. Ale o tym już w rozdziale następnym …
Koniec naszego krótkiego pobytu w Cristobalu, teraz pora już najwyższa na tranzyt Panamskiego Kanału...
louis