Czy to już będzie wreszcie ostatni odcinek naszego serialu pod tytułem: „tranzyt Kanału Panamskiego”..? No cóż, tym razem mogę już was pocieszyć – poniższy rozdzialik w istocie już tym finalnym będzie... Ufff...
No tak, to prawda – opis samego Kanału i dziejących się tu rutynowo czynności związanych z jego przechodzeniem oczywiście już zakończony, ale ja przecież obiecałem wam jeszcze jedną rzecz, prawda? To mianowicie, iż opiszę wam pokrótce również i tę przygodę, która wydarzyła się nam tutaj w Maju 1985 roku, a któryż to epizod wcześniej nazwałem następnym „spotkaniem z panamską przyrodą”.
I tak oczywiście uczynię, gdyż owe wydarzenie ze wszech miar swego opisu jest warte – a już zwłaszcza dlatego, iż miało ono swój początek właśnie tutaj, w śluzie Pedro Miguel, natomiast zakończyło się… dopiero około 10 dni później w okolicach Archipelagu Tuamotu, położonego na Polinezji Francuskiej w pobliżu Wysp Towarzystwa. Tak tak – to prawda. Aż przez 10 długich dni zmagaliśmy się z tym problemem (bo to w istocie do rangi poważnego problemu zaliczyć trzeba było), zanim nie doczekał się on swego, w sumie jednak bardzo szczęśliwego zakończenia.
Ale, moi drodzy, proszę was jeszcze o szczyptę cierpliwości, bowiem UCZYNIĘ TO DOPIERO W ROZDZIALE NASTĘPNYM o nazwie „Pszczoły na Pacyfiku”, bo teraz najpierw chciałbym jeszcze przez najbliższe kilka akapitów zająć się opisem pewnego miejsca, które de facto na wspomnienie o sobie z pewnością też zasługuje, jako że w pewnym sensie już samo jego istnienie stanowi kwintesencję tego, o czym niegdyś pisałem – mianowicie, o niezmiernie wysokim znaczeniu Kanału Panamskiego nie tylko z punktu widzenia samej ekonomii, ale i również z racji jego nieprzeciętnych walorów turystycznych.
Otóż, chodzi mi tu o stojący po wschodniej stronie śluzy Miraflores niezwykle elegancko wyglądający, choć niezbyt wielkich rozmiarów hotel. Jego nazwy, mimo usilnych starań, nie mogę sobie niestety teraz przypomnieć, ale akurat nie to dla nas w jego wypadku jest najważniejsze, a jedynie znajomość faktu, iż jest on – właśnie z racji swej niezwykle oryginalnej lokalizacji – w pewnym sensie niepowtarzalny. Jest on bowiem wybudowany… dokładnie na jednym z nabrzeży śluzy Miraflores, o jego ściany pracujące tu lokomotywki nieomal się ocierają (to oczywiście przesada, bo w istocie jest to jednak z kilka metrów odstępu – ale jak to brzmi, „ocierają”, prawda?), natomiast jego pełen restauracyjnych stolików taras jest tak przemyślnie umiejscowiony, że biesiadujący tam hotelowi goście wydają się być nieomal w zasięgu ręki osób będących aktualnie… na mostku śluzowanego tuż obok hotelu statku! Serio. Kiedy wchodzi się do pierwszej komory wspomnianej śluzy, to z olbrzymią łatwością – jeśli naszłaby kogoś z nas taka ochota – można by ze skrzydła okrętowego mostka nawet i porozumiewać się z owymi przyglądającymi się nam oraz śluzowanemu właśnie statkowi ludźmi.
Nie ma się zresztą czemu dziwić, wszak to oczywiste, że dla wielu turystów przejście dużych rozmiarów statku przez tę śluzę, w dodatku tuż przed ich nosami jest spektaklem naprawdę godnym uwagi oraz rzecz jasna także i uwiecznienia przez dziesiątki aparatów fotograficznych i kamer video, które wówczas „pełną parą” w ich rękach pracują. Toteż tłoczą się oni wtedy przy barierkach tarasu i w pobliżu swoich restauracyjnych stoliczków, machają rękoma do załóg przepływających tu statków z intensywnością godną wyższej sprawy, my natomiast – czyli członkowie tych załóg właśnie – czujemy się wtedy dosłownie niemal jak przysłowiowe małpy w zoo. Bo przecież robią nam oni w tym czasie setki zdjęć, kamery od ich rąk i od oczu prawie się nie odlepiają, a na domiar złego wrzeszczą jeszcze przy tej okazji ile wlezie na całe gardła. A już zwłaszcza dzieciarnia, która wówczas za wszelką cenę pragnie na wszystkie sposoby przepływających im przed oczyma marynarzy słonych wód pozdrawiać.
No cóż, jak się rzeczywiście ma wtedy na to ochotę, to można sobie ze skrzydła mostka co nieco z nimi pogwarzyć, z reguły jednakże jest tak, że naprawdę mało kto z nas z takiej sposobności korzysta. Głównie oczywiście z tego powodu, że nam się po prostu tego robić nie chce – zwyczajnie, bo my jesteśmy wówczas w pracy i nie zawsze „jesteśmy na tyle w sosie”, aby nas to bawiło. A po drugie – dla co niektórych z nas nawet i; „po drugie i najważniejsze” – owi turyści w przytłaczającej większości wypadków to towarzystwo składające się z typowej tzw. „amerykańskiej stonki turystycznej”. Zawsze wysoce niesfornej, hałaśliwej, niezmiernie wścibskiej, nachalnej i w ogóle… po prostu wobec nas niegrzecznej. Tak, to niestety prawda, albowiem ich zachowanie częstokroć jest poniżej krytyki – smutna to konstatacja, ale tak niestety jest, i tyle. Mniejsza już o tegoż zachowania szczegóły, bowiem „kija w mrowisko” wsadzać nie zamierzam i moją krytykę ograniczę jedynie do samego tegoż faktu stwierdzenia, skrzętnie omijając wszelkie opisy najprzeróżniejszego typu pajacowania wobec nas tych ludzi.
Ot, podam tylko jeden z miliona podobnych mu przykładów, abyście mieli choć jako takie pojęcie, o czym w ogóle teraz wspominam i opisu czego unikam. Tacy rozwydrzeni stojący na hotelowym tarasie amerykańscy „kibice” potrafią nawet… gwizdać do nas jak do psów, aby ktokolwiek z nas pojawił się na skrzydle mostka, wychodząc z niego właśnie jak ów pies z budy, bo oni akurat mają ochotę zrobić sobie jakąś fotkę, z jakimś marynarzem w tle. Tak tak – nie raz takich drani przyszło mi tam obserwować, dokładnie więc wiem, o czym mówię. Poza tym wiele ich innych zachowań jest bardzo podobnego typu, ale już na dalsze opisy pozwalać sobie nie będę. Ot, wierzcie mi na słowo, i już…
Co zresztą, jak podejrzewam, chyba jednak niezbyt trudno wam przyjdzie, gdyż jeśli jeszcze zaznaczę, że na przykład przypuszczalna (tak na nasze oko) średnia waga takiego zbiegowiska to co najmniej ze 100 kg/na łeb, zaś ich pucułowatej jak nasze śląskie pyzy dzieciarni także z te co najmniej 80 kg/na osóbkę, to z pewnością dużo racji przyznać mi będziecie w stanie, prawda? OK., ale koniec już tego tematu, bo jeszcze napiszę za dużo…
Trochę inaczej jest natomiast (choć tak po prawdzie rzeczywiście... „tylko” trochę) tuż obok tegoż hoteliku, gdzie pod obszerną wiatą znajduje się… specjalna widownia dla wszystkich chętnych pragnących z tak bliska śluzowane tu statki pooglądać. Ot, wyobraźcie bowiem sobie, że jest tu dokładnie tak samo wyglądająca widownia jak w kinie, na stadionie lub w teatrze – stoją rzędy krzesełek, na których siadają sobie wszyscy ci, którzy… wykupią tu w pobliskiej kasie bilet na ów żywy spektakl, który się w tych śluzach odbywa..! Dodajmy jeszcze raz, spektakl z naszym właśnie udziałem – czyli marynarzy wszelkich bander, będących akurat w pracy i w istocie czujących się wtedy jak wspomniane już małpki w panamskim zoologu. Więc co na to powiecie? Podoba wam się ten sposób sprzedawania turystycznych atrakcji i w związku z powyższym raczej uważacie, że zdrowo przesadzam, czy też jednak podzielacie moje zdanie? No cóż, jakkolwiek byście tego nie skomentowali, ja i tak koszmarnie tego właśnie miejsca nie cierpię. Tyle na ten temat. Koniec…
Przechodzimy zatem do sprawy następnej i jednocześnie ostatniej już w niniejszym rozdziale. Tak, ostatniej – bo choć mógłbym jeszcze z kilka drobnych temacików dotyczących Panamskiego Kanału wyszukać i ich opisami was uraczyć, to jednak uznaję, iż nie warto już niczego więcej robić na siłę. Wszakże wszelkie sprawy kluczowe załatwiłem, toteż raczej żadnych strat w sensie poznawczym nie ponieśliście, zapewniam. A cóż jest więc tym ostatnim tematem – tym epizodem, do którego od dłuższego już czasu się przymierzam, a zacząć go nie mogę, a który w efekcie zlądował na samym szarym końcu tegoż rozdziału? Otóż, zapowiadałem, iż będzie to kolejne „spotkanie z przyrodą”, konkretnie zaś mówiąc, spotkanie z… dużym rojem pszczół, który wsiadł sobie nam na statek i wiózł się potem razem z nami „na gapę” niemalże przez pół Pacyfiku! Ciekawe, co..?
Haaa, no pewno, że ciekawe, tylko że... o tym będzie już w rozdziale następnym, a który – jak już wcześniej wspominałem – będzie nosił tytuł; „Pszczoły na Pacyfiku”. Zaintrygowani..? Jeśli tak, to do jego lektury już teraz was serdecznie zapraszam...
louis