Zapraszam do lektury odcinka dziesiątego...
Podnieśliśmy kotwicę, obraliśmy kurs południowy i po niespełna dziesięciu minutach weszliśmy na rozpoczynający się tu wewnętrzny wodny tor Panamskiego Kanału, biegnącego początkowo przez wody rozległego jeziora Gatun. Konkretnie zaś, na jego pierwszy odcinek o nazwie Bordada Gatun.
W tym miejscu tekstu – co oczywiste – muszę wam najpierw jednak wyjaśnić, iż cały tor kanału podzielony jest na wiele prostych odcinków („z hiszpańska” właśnie zwanymi „bordadami”), a z których każdy nosi swą własną nazwę. I tak; poprzez właściwe wody jeziora płynie się kolejnymi prostymi fragmentami trasy o nazwach Bordada Gatun, Pena Blanca, Bohio, Buena Vista, Tabernilla i San Pablo, gdzie w pobliżu zakrętu o nazwie Mamei Curve rozpoczyna się kolejna seria podobnych odcinków wodnego toru, z tym że prowadzących już nie akwenem jeziora, ale poprzez wykuty w twardych skałach pobliskich wzniesień sztuczny wodny ciek. I tu z kolei płynie się przez proste odcinki o nazwach Bordada Gamboa, Bas Obispo, Las Cascades, Cunette, Empire, Culebra, Cucaracha i Paraiso, z którego widać już kolejną śluzę Pedro Miguel.
Ufff… Czy aby nazbyt nie zanudziłem was powyższą wyliczanką, moi drodzy? No cóż, prawdą jest, że z pewnością przytaczanie owej listy do szczytów literackiego kunsztu nie należy, ale z kolei z czysto kronikarskiego obowiązku – przynajmniej ja tak uważam – była ona ze wszech miar potrzebna. No, już choćby tylko z samych względów statystycznych i dla pewnego porządku – głównie dla osób z dziennikarskim zacięciem, które to zawsze wszystko wiedzieć chcą i muszą, jak i dla wszelakiego typu geografów-amatorów, „turystów w kapciach”, itp., itd. Zatem, przepraszam za ten chwilowy nadmiar geograficznej nomenklatury, przystępując jednocześnie do właściwego opisu naszej jazdy.
Wpłynęliśmy więc na pierwszy odcinek toru o nazwie Bordada Gatun, posuwamy się kursem 180 stopni i… No właśnie, i co..? I nic! Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Wokół żadnych specjalnych wizualnych atrakcji, krajobrazy podobne do tych znanych nam już z wielu innych miejsc Południowej i Środkowej Ameryki – nieco przerzedzony las tropikalny w zasięgu wzroku, ale jednak wciąż jeszcze dość daleko, stojące gdzieniegdzie na brzegach jeziora niewielkie domki, kilka widocznych z oddali dróg z dosyć intensywnym na nich ruchem samochodowym i to wszystko. Tak jak to określiłem, nuda…
Podobnie jest na dwóch kolejnych etapach trasy, gdzie jedyną widoczną różnicą jest już brak w zasięgu wzroku jakichkolwiek samochodów i zabudowań, ale okoliczna dżungla nadal wyróżnia się co najwyżej soczystszą zielenią od tej, którą dotychczas obserwowaliśmy, będąc z wyglądu wciąż jeszcze najzwyklejszym, niezbyt gęstym tropikalnym lasem. Czyli, wokół nas rozpościerają się takie widoki, które żadnego „rasowego” globtrottera (bo przecież my wszyscy takimi „rasowymi” obieżyświatami już jesteśmy, prawda?) na kolana rzucić nie są w stanie. Ale potem…
O właśnie, właśnie… Z chwilą kolejnej zmiany kursu i wpłynięciu na odcinek toru o nazwie, nomen omen, Buena Vista („nomen omen”, bo „z hiszpańska” buena vista, to po prostu piękny widok) przed naszymi oczyma pojawiają się wreszcie prawdziwie rajskie pejzaże. Wszędzie dookoła nas bowiem poczynają pokazywać się, jakby wyłaniając się nagle ze spokojnych wód jeziora niezliczone wyspy i wysepki, porośnięte szalenie bujną gęstwiną i o tak intensywnie soczystej zieleni, że ma się niejako wrażenie, iż jest to po prostu… przez Człowieka zaprojektowana i wykonana sztuczna scenografia. Bo tutejsze piękno rzeczywiście aż bije w oczy. Wiem wiem – znowu pozwalam sobie na zbytnio poetyckie i aż przesycone patosem porównania, ale wierzcie mi, akurat to miejsce jest w istocie tak olśniewające, że dla każdego estety są to widoki z najwspanialszej ze wspaniałych bajek. I tutaj to już naprawdę można paść na owe przysłowiowe kolana.
A jak jest dalej..? A dalej, moi kochani, jest… jeszcze ładniej! Zbliżamy się bowiem do takich miejsc, czyli do Bordada Tabernilla oraz Bordada San Pablo, w których nie tylko że sycić możemy nasze oczy przepięknymi krajobrazami aż do woli – w dodatku widzianymi nieomal „na wyciągnięcie ręki”, tak blisko bowiem w niektórych miejscach przepływa się koło tropikalnych zarośli – ale i również podziwiać widoki dość często tu napotykanych przedstawicieli miejscowej dzikiej fauny. Tak, to prawda, bo akurat w tej specyficznej części Kanału Panamskiego, głównie w pobliżu wyspy Barro Colorado napotkać można wylegujące się na pobliskich brzegach krokodyle (!), niezliczone ilości leśnego i wodnego ptactwa, przepływające tuż obok naszych burt sporych rozmiarów ławice dużych ryb, a i niekiedy trafi się w zasięgu wzroku jakiś żółwik lub nawet wąż. O właśnie, raz to nawet udało mi się tu dojrzeć przez lornetkę wcale dobrze widocznego – choć niestety przez niedługi czas – wiszącego na gałęziach drzew… dużego węża boa! Ciekawe, prawda? Że też tej całej zwierzynie nie przeszkadza aż tak intensywny w ich pobliżu ruch statków i wszelkie pochodzące zeń hałasy..?! No cóż, zapewne już do tego przywykły, wszak w przeciwnym razie by ich tu nie było, to jasne…
Lecz teraz, moi drodzy, skoro już tak bezwstydnie pochwaliłem się wam „czego to ja tutaj się nie naoglądałem”, to chyba godzi się, abym się z wami choć w pewnym stopniu tymi wspaniałymi wrażeniami podzielił, czyż nie? Wszak, jeśli napomknąłem już cokolwiek o tutejszych gadzinach, to przecież wypadałoby coś więcej na ich temat napisać oraz przytoczyć widziane tu przeze mnie na własne oczy zaistniałe z ich udziałem epizody. Nie zaś tylko pysznić się przed wami, nie uchylając choć rąbka tajemnicy z tego, co mi los tuż pod sam nos do podziwiania podsunął, prawda? Toteż czym prędzej przystępuję do dalszej chwalby, do której zresztą, mimo wszystko, jednak niejakie prawo mam (a co?), skoro nie każdemu przecież choć raz w życiu udało się na własne oczy zobaczyć… polującego, a potem pożerającego swą smakowitą zdobycz krokodyla! A ja widziałem tutaj takowy spektakl aż dwa razy! Serio. Niezbyt wyraźnie wprawdzie, bo statek to przecież nie teatralna widownia, więc nieco z oddali i „okiem uzbrojonym” w lornetkę, ale jednak.
Garść szczegółów zatem… Otóż, dzięki informacjom udzielanym nam każdorazowo w wypadku napotykania na swojej drodze widoków owych zwierząt przez miejscowych, jadących akurat z nami pilotów wiemy, że tutejsze krokodyle to w większości gatunek kajmana okularowego, gada z rzędu aligatorów, podobno najpowszechniej spotykanego w tym rejonie świata krokodyla. Kajmany te nie wyglądają jednak zbyt imponująco jeśli chodzi o ich rozmiary, bowiem mierzą co najwyżej 2-2,5 metra długości (może są i większe, ale ja akurat tylko takie tam widywałem, a w dodatku ich szara lub szarozielonkawa barwa specjalnego uroku im nie przydaje, ale z pewnością nawet taki niepozorny ich wygląd zawsze dla przeciętnego Europejczyka stanowi nie lada atrakcję. Mam na myśli oczywiście ich obraz w naturze, nie zaś za kratami czy szybami klatek w ogrodach zoologicznych lub w hodowlanych terrariach. Bo tutaj wylegujące się na piaszczystych brzegach panamskiego jeziora Gatun aligatory, nawet niezbyt imponujące swą wielkością, i tak wyglądają niezwykle groźnie. Wszakże w istocie takimi one są, oj tak…
Bo choć większość swego czasu spędzają na wygrzewaniu się w zupełnym bezruchu w promieniach słońca lub taplaniu się w pobliskich mokradłach i błockach, to jednak kiedy już ruszą wygłodniałe do ataku na swą potencjalną zdobycz, to – wierzcie mi – aż ciarki po plecach przechodzą, gdy się to wszystko na własne oczy ogląda! Nie na ekranie telewizora lub w kinie, ale właśnie na własne oczy, w rzeczywistości. Nawet z oddali i niezbyt wyraźnie… No, przynajmniej ja takich odczuć doznawałem, kiedy to za pierwszym razem zobaczyłem takiego około dwumetrowego gada rzucającego się nagle niby w szale zabijania na jakieś niewielkie zwierzątko przechadzające się akurat na skraju zarośli w pobliżu miejsca, gdzie się wówczas zaczaił. I nawet nie zdążyłem dostrzec cóż to w ogóle było ową ofiarą (może jakiś większy ptak?), widząc już jedynie jej szczątki w kłapiącej swymi szczękami paszczy krokodyla, pożerającego w pośpiechu to biedne zwierzę. Ależ to był widoczek!!! „Ufff..” i „fuj” – powiem tylko… Jeszcze do dziś pamiętam te dreszcze, które mi wtedy towarzyszyły. A miało to miejsce w Listopadzie 1988 roku.
Drugi raz natomiast – w roku 2005 – miałem okazję zobaczyć takiego aligatora pływającego niezbyt daleko naszej burty, a zajmującego się akurat… osaczaniem jakiejś dość sporych rozmiarów ryby, którą w jakiś przedziwny sposób wepchnął wkrótce na mieliznę w pobliżu brzegu, pożerając ją tam w okamgnieniu. Wyginał on wtedy swoje ciało w taki łagodny łuk, „zagarniając” niejako we wnętrze tego zakrzywienia ową rybę, którą potem spychał bokiem w kierunku brzegu. No, akurat te manewry wyglądały dość przedziwnie i prawdę mówiąc nie za bardzo wówczas rozumieliśmy ich sens – dlaczego w ogóle tak potężny gad zbytnio cacka się ze swą przyszłą ofiarą, zamiast natychmiast i znienacka na nią napaść i po prostu ją skonsumować. Lecz oglądający wtedy ówże spektakl razem z nami prowadzący statek lokalny pilot wyjaśnił nam, iż akurat ten gatunek kajmanów zbyt zwrotny i zwinny w wodzie nie jest, a raczej ociężały i wolny, toteż za nic w świecie takiej bystrej dużej ryby dogonić by nie potrafił. Kombinuje więc wówczas podczas tego specyficznego polowania w taki sposób, aby swoim łukowato zakrzywionym w tym momencie ciałem „przepłaszać” powolutku swój smakowity kąsek w kierunku płytkowodzia, gdzie już spokojnie może się z nim rozprawić – schrupać, połknąć, oblizać się, a potem „myk” z powrotem na plażę powygrzewać się w słoneczku dla podreperowania strat energii, które poniósł podczas zakończonych pełnym sukcesem łowów. Ot, cwana bestia. Nic, tylko podziwiać…
Toteż, moi drodzy, podziwiałem zawsze takowe cuda z szeroko otwartymi z ciekawości oczyma, aby przypadkiem niczego z podobnych temu powyższemu widoków nie uronić. Bo przecież – chyba to sami przyznacie – było na co popatrzeć, czyż nie? No tak, dziękuję oczywiście losowi za to, że było mi dane coś tak spektakularnie ciekawego w tutejszej przyrodzie na własne oczy zobaczyć, żałując jednak jednocześnie, iż przydarzyło mi się coś takiego (w wykonaniu krokodyli) ujrzeć zaledwie dwa razy w życiu. Choć tak właściwie, to powinienem raczej powiedzieć, iż półtorej raza, bo ten pierwszy incydent, to był zaledwie widok kłapiących, mocno uzębionych krokodylich szczęk, niźli sam moment polowania, ale i tak chyba mogę się poczuć przez los wyróżnionym, no nie? Bo w końcu „lepszy rydz niż nic”, a przecież takich spektakularnych atrakcji nawet w zoo się nie zobaczy. Miło więc, że dostało się od losu takąż właśnie szansę – zwłaszcza że takowych obserwacji „na żywo”, w samej naturze mogło się dokonywać… bez żadnej konieczności zbliżania się do miejsca akcji, ale z pozycji całkowicie bezpiecznej, nie zaś stojąc z takim bezdusznym potworem niemal „oko w oko”. Bo to by dopiero było! Aż strach pomyśleć, brrr…
No dobrze, to tyle by już było – moi drodzy – o krokodylach z Kanału Panamskiego. A teraz parę słów o innej gadzinie, którą również tam udało mi się kiedyś przyuważyć. Chodzi tu oczywiście o wspomnianego już węża boa, którego miałem okazję zaobserwować, o ile dobrze pamiętam w Listopadzie lub w Grudniu 2004 roku, gdy zwisał on sobie z drzewnych gałęzi w zaroślach gdzieś w okolicy przylądka Punta Salud na wyspie Barro Colorado, kiedy to w drodze na południe nieomal tuż obok przepływaliśmy. Stałem wtedy na mostku podczas mojej wachty i zabijałem czas obserwacjami okolicznych brzegów i toru wodnego przez lornetkę, właśnie w poszukiwaniu podobnych atrakcji, bo przecież zawsze jest największa szansa na to, iż się coś ciekawego dojrzy, kiedy płynie się tak blisko brzegu, nieomal o porastającą go dżunglę się ocierając.
No i trafiło się! Wprawdzie wypatrzenie tego dusiciela pośród zarośli absolutnie moją zasługą nie było, bo udało się to najpierw pilotowi, który szybko wskazując nam palcem odpowiedni kierunek zwrócił nam na niego naszą uwagę, więc gdyby nie on, to najprawdopodobniej w ogóle nie zdążylibyśmy tej gadziny zobaczyć, ale ważne jednak to, że ówczesne lornetkowe łowy w końcu mi się powiodły. Zatem zapytajcie; „i co..?”
A ja wam na to odpowiadam; „i nic!” Ot, co. Bo były to zaledwie ze dwie, trzy krótkie minutki pożerania tegoż wiszącego pośród liści węża naszym rozpalonym z ciekawości wzrokiem i… to wszystko. Bo on ani na nic nie polował, ani niczego żywego w swym żelaznym uścisku akurat nie dusił, ani nie połykał, ani nawet się skurczybyk nie poruszał! Nic a nic. Tylko wisiał, i tyle. Sobie wisiał i „sobie wyglądał”. Więc, jak wyglądał? – zapytacie zapewne.
Nnnno, jak to wąż. Wyglądał na długiego i dość grubego. Był jakiegoś jasnego koloru skóry i co nieco na tych gałęziach „pokręcony” i prawdę mówiąc, gdyby nie informacje uzyskane wówczas od pilota, to nawet pojęcia bym nie miał, co takiego w ogóle w tym momencie przez lornetkę oglądam. Bo to akurat pilot nam wtedy wszystko na jego temat wyklarował – że to właśnie był dość sporych rozmiarów, jak na ten rejon, dusiciel boa, i że mamy dziś wprost wyjątkowe, niewiarygodne szczęście go zaobserwować, bo jest on tutaj – a już zwłaszcza na którejś z wysepek jeziora Gatun – ogromną rzadkością.
Ooo, no to wtedy nas dopiero ruszyło! Wszak sprawy sobie nawet nie zdawaliśmy, że jesteśmy akurat świadkami wyjątkowego zdarzenia, dostępujemy zaszczytu obserwacji w jego naturalnym środowisku dużego dusiciela, którego zresztą – według słów pilota – tak po prawdzie w ogóle tu być nie powinno. „Nie, nie powinno, bo akurat takich dużych się tutaj z reguły nie spotyka” – to oczywiście dalsza część słów naszego pilota. Czyli co? – pomyśleliśmy sobie wtedy – to ktoś go tu może podrzucił, czy też, co także niewykluczone zważywszy na jego (tego pilota, nie węża!) niezrozumiale przedziwne zachowanie, był… sztuczny..? Ha…
No oczywiście dworuję sobie, to przecież z powyższych słów aż nadto dobrze wyczuwacie, ale rzecz jasna zapytacie dlaczego, prawda? Ano dlatego, że ów panamski pilot naprawdę wówczas takowych określeń używał; „niewiarygodne szczęście”, „wyjątkowy traf”, „ogromna rzadkość”, a gdybyście jeszcze mieli okazję zobaczyć wtedy jego, towarzyszące tym werbalnym zachwytom pełne podekscytowania zachowanie (mało tego, on był wręcz dumny jak paw, że nam tego węża pośród zarośli wyszukał i potem z drżeniem rąk pokazywał), to już byście wiedzieli, dlaczego w ostatnim akapicie pozwoliłem sobie na tak dużego kalibru, wydającą się być zupełnie nie na miejscu ironię. Bo to raczej my, Europejczycy (jeśli w ogóle ktokolwiek), powinniśmy być bardziej takową obserwacją poruszeni, aniżeli ten tubylec, tym bardziej, że… a co się w ogóle takiego wielkiego stało? Że zobaczyliśmy w gęstwinie drzew nad Kanałem Panamskim jakiegoś węża? No to co? Mało to ich w dżunglach na całym świecie?
No owszem, rzadkość to rzadkość i zawsze zainteresowanie wzbudzi, ale w końcu wszyscy byliśmy ludźmi dorosłymi i na widok jakiejkolwiek atrakcji, nawet i tej wręcz „niewiarygodnej”, „wyjątkowej”, „ogromnej rzadkości”, itp., nie powinniśmy się zachowywać jak małe, rozbrykane sztubaki. A tymczasem tenże gość zachowywał się wtedy tak dziwacznie, że aż w niezmiernym zdumieniu spojrzeliśmy po sobie znacząco, sądząc nawet, że ani chybi – albo „mu piątej klepki brakowało”, albo „pod sufitem zbyt równo nie miał”. Ot, wzbudzał podejrzenie, że mu coś nagle na mózg padło! Bo wyobraźcie sobie – uwaga – że facet niemalże biegał po mostku w tę i we w tę w podnieceniu z dobre kilkadziesiąt razy od skrzydła do skrzydła (sic!), wywracał przy tym z jakiegoś niezrozumiałego zadowolenia oczyma tak, jakby mu za chwilę z orbit wypaść miały, ukazując przy tym ich nieomal całe żółto-przekrwione białka, tupał, klaskał, zacierał dłonie, cmokał…
No, czub, normalny czub! Czyżby to nagłe przyrodnicze odkrycie stanowić mogło dla niego jakiś szczególny życiowy wyczyn..? Albo może założył się z kimś o to, że jeśli takowego dusiciela kiedyś wypatrzy, to jakieś niezłe miliony za wygranie zakładu wygra? No bo jak w końcu mieliśmy sobie tłumaczyć to jego nagłe, typowo wariackie zachowanie? Staliśmy więc wtedy gdzieś po kątach mostka, całkowicie schodząc mu z drogi, w oczekiwaniu na jego opamiętanie się, ale on – o zgrozo! – cieszył się tymże faktem jak dzieciak… z dobre 20 minut! Jesteście więc w stanie coś podobnego jakoś racjonalnie wytłumaczyć i… w ogóle w to uwierzyć?
Ale tak właśnie było! I nawet jeszcze teraz, w momencie kiedy piszę te słowa, a ma to miejsce już dobre kilka lat później od tamtych wydarzeń, wciąż jeszcze uśmiecham się najszerzej jak mogę na samo wspomnienie pocieszności tego faceta. Bo to rzeczywiście był istny teatr – i prawdę mówiąc głęboko podejrzewam, iż gdyby właśnie nie to wręcz idiotyczne i nienaturalnie infantylne zachowanie tego pilota, to chyba bym nawet owego faktu obserwacji tego boa w ogóle nie zapamiętał. Może tak, może nie, ale właśnie „dzięki” temu pajacowaniu tak bardzo wryło mi się to w pamięć, a co za tym idzie… mogę się tym teraz wam pochwalić, czyż nie? Zatem – uwaga, uwaga – chwalę się; w Kanale Panamskim widziałem na własne oczy żyjącego (no, mam nadzieję, że żywy to on jednak był) w swym naturalnym środowisku i na wolności dużego węża boa! To nic, że bardzo króciutko, ale jednak. Ot, co…
No cóż, krztyna humoru nigdy nie zawadzi, to jasne, choć przyznać muszę, iż chyba jednak nieco przeholowałem, czyż nie? Oczywiście nie w treści powyższej opowiastki, bo to wszystko najprawdziwsza i rzetelna prawda, ale jak zwykle z ilością moich dodatkowych komentarzy, ocen, pokpiwań, filozofii, a nawet i niezbyt chwalebnych epitetów pod adresem bohatera tegoż epizodu, nie uważacie?
No tak, ale z drugiej strony biorąc, jeśli przy okazji opisu jakiegokolwiek miejsca, które odwiedziłem, przypomni mi się nagle coś niezbyt poważnego, które tam zaistniało, to mam się tym z wami nie dzielić? Tylko dlatego, że jest niekiedy wprost astronomicznie durne lub nadspodziewanie niewiarygodnie brzmiące, nawet jedynie z pozoru..? Sądzę, że opisywać to jednak powinienem, więc dokładnie właśnie tak czynić będę, ot co..! Zapraszam do lektury odcinka następnego...
louis