Geoblog.pl    louis    Podróże    Pszczoły na Pacyfiku    Pszczoły na Pacyfiku
Zwiń mapę
2018
28
sie

Pszczoły na Pacyfiku

 
Polinezja Francuska
Polinezja Francuska, Tuamotu Archipelago
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, niniejszy rozdział – jak już to zapowiadałem w rozdziale poprzednim – będzie pewną kontynuacją przejścia statku, na którym wówczas byłem, przez Kanał Panamski w Maju roku 1985, jako że poniżej opisana nasza przygoda z południowoamerykańskimi pszczołami właśnie wtedy miała miejsce, a cała ta epopeja może się okazać dla was wcale ciekawa. Zatem do poniższej lektury serdecznie was zapraszam...


PODRÓŻ MORSKA Z KANAŁU PANAMSKIEGO DO PAPEETE NA TAHITI

A było tak… Byliśmy wtedy – czyli w Maju 1985 roku – w drodze z francuskiego Le Havre do Papeete na Tahiti. Kanał Panamski przechodziliśmy niemalże „z biegu”, bez specjalnie długich postojów, rutynowo i bez przygód. Ale jedynie do momentu, w którym los zgotował nam niestety bardzo niemiłą niespodziankę. Bo kiedy tuż przed manewrami wejściowymi do śluzy Pedro Miguel pojawiliśmy się (Bosman, dwóch marynarzy i ja) na rufie, to prawie natychmiast dostrzegliśmy zwisający spod naszego tzw. „flosu” (flos to taki metalowo-drewniany pontonik, z którego maluje się z zewnątrz burtę statku jeśli jest gdzieś okazja opuścić go na wodę) jakiś dziwny, będący „łezkowatego” kształtu kokon, który po bliższym mu się przyjrzeniu okazał się być… dużym rojem pszczół – tak, dość dużym, albowiem był wielkości co najmniej koszykarskiej piłki!
Ot i kłopot. Tak, moi drodzy, bardzo duży kłopot, bo przecież takowe zwierzątka wprawdzie zbyt niemiłe dla człowieka nie są, ale… tylko do czasu. „Do czasu”, czyli do chwili, w której się ich z jakichś powodów nie zaczepia. Wszakże, jak sobie taki rój (najprawdopodobniej ze swoją królową w samym jego środku) jakieś miejsce do tymczasowego lądowania upatrzył, i już sobie na nim wygodnie zasiadł, to go potem żadna siła w całości stamtąd nie ruszy! Nie ma na to szans, jeśli owe pszczółki same o zmianie swojej lokalizacji nie zdecydują. A one niestety takie szybkie w podejmowaniu rzeczonych decyzji nie są. No, nie są, i już.
Czyli co..? Już na samo „dzień dobry” zdaliśmy sobie sprawę, że ówże rój z własnej woli tak szybko się od nas nie wyniesie, co zresztą bardzo gorąco potwierdzali przybyli właśnie na nasz statek lokalni cumownicy, a którzy, kiedy te pszczółki zobaczyli, to natychmiast nas przestrzegli, żeby broń Boże tego roju nie ruszać! Nie ruszać, bo oni dobrze wiedzą co to są za gadziny i na co je stać jak się solidnie rozjuszą! Wiedzą, bo przecież już nie raz mieli z nimi do czynienia. Tymczasem nam pozostały jeszcze zaledwie ze dwie godziny żeglugi przez Kanał, aby potem wydostać się na szerokie wody Pacyfiku, pozostawiając jakikolwiek ląd daleko za naszą rufą. „Zatem, co teraz..? – pytamy cumowników – Czy te pszczoły wysiądą sobie w ciągu owych dwóch godzin, czy też może zamierzają tu jednak pozostać na dłużej?” A oni na to; „żadnych szans! Co najmniej do jutra rana się stąd na pewno nie wyniosą. No way!” Ot, co…
Natychmiast więc przez moją UKF-kę powiadomiłem o tym fakcie będącego w tym czasie na mostku Kapitana, który zadał wówczas chyba najsensowniejsze w tym momencie pytanie; „a kiedy te pszczoły w ogóle się do nas dosiadły?” Hm, a kto by to dokładnie wiedział..? Ot, na pewno gdzieś po drodze na jeziorze, ponieważ pewni na 100% byliśmy, że opuszczając swoje stanowiska manewrowe na rufie po wyjściu ze śluzy Gatun tych rozkosznych zwierzątek tam jeszcze nie było. Zatem z pewnością są one tutejsze, mowy więc nie ma, że to my je tutaj skądś przywlekliśmy. I tak właśnie naszemu Staremu zameldowałem; „że z pewnością w ciągu ostatnich trzech godzin”…
„OK. – usłyszałem w odpowiedzi – to w takim razie proszę tych cumowników zapytać, czy te pszczoły od nas wyfruną jeszcze przed wyjściem z Kanału” A ja na to; „już ich o to pytałem. Odpowiedzieli, że żadnych szans na to nie ma. Mówią, że jak zapada wieczór, to nigdy nie podróżują, więc jeśli stąd odlecą, to dopiero jutro rano.” A Starego aż poniosło; „jak to, kur*a, dopiero rano?!?! Przecież rano to my już z dala od lądu będziemy! To gdzie wtedy wysiądą?! Jeszcze gotowe wieźć się z nami aż na Tahiti. Wygonić to badziewie, i to już!”
O właśnie. I takież to kategoryczne polecenie wycharczała mi wówczas moja UKF-ka. Wygonić i już! No dobrze, skoro tak, to popróbujemy, ale… jak? Jak się w ogóle do takowego zadania zabrać? Pytam więc znowu naszych przemiłych panamskich pasacables, w jakiż to sposób mamy zadziałać, aby ten rój czym prędzej spod naszego flosu wygonić? Bo skoro te zwierzątka dobrze znają, mieszkając z nimi przecież „od zawsze” pod południowoamerykańskim niebem, to niech nam teraz coś podpowiedzą – może są na to jakieś zaradcze metody? Ale oni na to… tylko w śmiech! „Chcecie je TERAZ stąd przeganiać?! – pytali z niedowierzaniem w oczach – Co wy, loco, crazy, zwariowaliście?! Przecież jak się je teraz ruszy – zaczęli mnie uświadamiać – to pozostanie nam już chyba tylko jedna droga ucieczki! – śmiali się przy tym do rozpuku – Skok za burtę do wody, i tyle. Bo z pewnością nikt z nas by do nadbudówki nawet się schować nie zdążył! Z nimi żartów nie ma! Ale spoko – doradzali jednocześnie – niech sobie przenocują, a o świcie odlecą. Teraz na pewno nikomu nic nie zrobią, jeśli się ich denerwować nie będzie.”
Ot, co. No to teraz powiedzcie mi, moi drodzy, co ja bidny miałem w tej sytuacji zrobić..? No oczywiście, to jasne – zameldować o tym wszystkim, czego się właśnie od cumowników dowiedziałem na Mostek i czekać na dalsze decyzje, nieprawdaż? Prawdaż. Tak zatem zrobiłem. Dokładnie „toczka w toczkę” przekazałem Kapitanowi słowa naszych cumowników i… czekam co z tego wyniknie. I co wynikło, jak myślicie..?
Otóż, na odpowiedź to nawet z dziesięciu sekund nie czekaliśmy, bo była ona natychmiastowa i ostra niczym brzytwa; „wygonić, kur*a, to ścierwo! I to już! Nie czekać, zrobić to jeszcze przed manewrami!” Ot, ciekawe. No dobra, moi drodzy, zatem zapytam was jeszcze raz o to samo; „co ja bidny w tej sytuacji miałem zrobić?” Ależ oczywiście, jak zwykle macie rację – ponownie zameldować na Mostek, że według słów lokalnych cumowników owe pszczółki mocno nam mogą dać do wiwatu, jeśli się je w ogóle ruszy, bo są wtedy szalenie niebezpieczne. Toteż oczywiście ponownie próbuję zacząć przez UKF-kę transmisję mojego hiobowego przesłania, mówiąc; „ale…”, z tym, że tylko tyle udało mi się w eter przekazać, gdyż nieomal w tej samej chwili, gdzieś wysoko ponad naszymi głowami usłyszeliśmy gromki, niemalże szatańsko brzmiący wrzask (oj, co ja piszę, to był ryk lwa); „Kuuuur*aaaaa!!!! Nieee maaa żadnyyyych „aleeee”! Wypierdo*ić to góóównoooo!!!”
Spojrzeliśmy więc szybko do góry, w kierunku tylnego balkonika naszego pokładu mostkowego – skąd rzecz jasna owa tubalnie brzmiąca wiadomość była do nas w dół na rufę adresowana – widząc naszego Starego, chyba jeszcze bardziej rozjuszonego niż mogłyby potencjalnie być te pierdol*ne pszczółki, gdyby im się ów święty spokój zakłóciło. Oczywiście nasz Kapitan odkrzyknąć swojego gwałtownego polecenia tak od razu nie mógł, ponieważ z chwilą używania przeze mnie UKF-ki, niczego tą samą drogą przekazać nam nie był w stanie. Musicie bowiem wiedzieć, że nasze radyjka pracują w tzw. „systemie simplex”, nie jak normalne telefony – czyli nie dwu, ale tylko jednotorowo – toteż dokładnie w momencie jego wybuchu nasz wspólny kanał porozumiewania był chwilowo przeze mnie zajęty, to jasne. Zatem nie czekając na jego odblokowanie, czyli de facto na potencjalny koniec mojej wypowiedzi, nasz Pryncypał natychmiast osobiście pofatygował się na tył mostka, wykrzykując do nas właśnie to, co przeczytaliście na końcu poprzedniego akapitu. Czyli sytuacja chyba niezbyt komfortowa i raczej dość daleka od rozkosznych doznań, prawda..? Nic dodać, nic ująć…
No tak, ale… Zapytam was więc po raz trzeci; „i co ja bidny…itd…” Stoję bowiem ze 3-4 metry od dość dużego, nieustannie kłębiącego się roju dzikich pszczół, łażących po sobie jak niezwykle ruchliwe robactwo, co i rusz jakiś pojedynczy osobnik odrywa się od tego zwisającego jak rozciągnięta łza żywego niby-kokona, przeskakując sobie przy pomocy swych skrzydełek z miejsca na miejsce na jego powierzchni i… co mam, do ku*wy nędzy, zrobić?! Porozmawiać z nimi? Pogrozić im, perswadować coś, nakrzyczeć na nie, albo tak im naubliżać, aby sobie same jak niepyszne i śmiertelnie na nas obrażone lub ze strachu odfrunęły, czy też może jednak… zgodnie z poleceniem naszego Wodza przypierdol*ć im zdrowo jakimś ciężkim narzędziem, żądając natychmiastowego posłuchu?! Ufff…
No i właśnie wtedy nastąpiło to „najlepsze”. Otóż, jeden z naszych załogantów, będących akurat razem ze mną na manewrach na rufie – ściślej mówiąc, jeden z naszych Starszych Marynarzy – widząc moją bezczynność oraz zupełne zaskoczenie i niedowierzanie w oczach naszego Bosmana (który również do żadnej interwencji się nie kwapił, to jasne, bo rozum miał), a słysząc jednocześnie ów dramatyczny, dobiegający jakby z samych niebios wrzask, bez namysłu wziął w rękę stojącą nieopodal nas i opartą o nadbudówkę długą miotłę i… ruszył żwawo i z impetem w kierunku naszego flosu! No, chyba się już domyślacie, co on zrobić zamierzał, prawda? Ot, wiadomo, z pewnością jego zamiarem było… „zmiecenie” w jakiś sposób tego roju z jego dotychczasowego miejsca pobytu, sądząc zapewne w swej naiwności, że taki manewr bez żadnego problemu się powiedzie. Ale…
Ale miał chłop pecha, bo się ów manewr nie powiódł..! Nie, bo i się udać nie miał prawa! Dlaczego? Ano dlatego, że ów Starszy Marynarz – skądinąd bardzo przyzwoity, choć chyba jednak zbyt łatwowierny człowiek – w ogóle do tego flosu dotrzeć nie zdołał, chociaż miał do niego z pewnością nie więcej niż te zaledwie z 5-6 metrów drogi. Nie dotarł, bo został nieomal w tej samej sekundzie wprost osaczony przez trzech rosłych miejscowych cumowników, którzy niemalże z paniką w oczach natychmiast stanęli mu na drodze, by potem… brutalnie (tak!) przycisnąć go do pokładu! Szybko i bez żadnego pardonu go obezwładnili i „rozbroili” z jego dzierżonej dotychczas krzepko w ręce, a mającej być z założenia zabójczej dla pszczół miotły, a następnie… z kolei to oni podnieśli taki wrzask, że aż nam uszy spuchły.
Pukali się przy tym dość wymownie po czołach, pokazując nam, że ktoś z nas chyba ma coś „nierówno pod sufitem”, skoro na takie rozwiązanie problemu się zdecydowaliśmy. Wszakże języka polskiego nie znali, myśleli więc, że to nasza rufowa ekipa miała w tym momencie coś nie za bardzo „po kolei” w głowie. My natomiast, to znaczy Bosman i ja, od razu spojrzeliśmy w górę ku naszym „niebiosom”, skąd dobiegały nas dotychczas wszelkie polecenia, ale… - a jakże! - nikogo już tam nie było. Balkonik opustoszał. Ot, co…
Jednakże akurat nie ten epizod był we wszystkim tym, co się na naszej rufie działo, momentem w sumie najciekawszym, bowiem zupełnie coś innego jego „kaliber” przelicytowało. Mianowicie to, że… jeden z cumowników – dokładnie w tej samej chwili, w której trzech jego kolegów rzucało się na naszego pragnącego być zbawicielem Chwata-Marynarza – w obawie przed zbliżającym się niechybnie (tak nam to potem określał) atakiem pszczół… omal nie wyskoczył za burtę! To znaczy, ściślej mówiąc, on JUŻ POZA tę burtę wyskoczył (sic!), ale na szczęście nie wpadł do wody, gdyż zdążył jeszcze złapać się naszej falszburty, podczas gdy dwóch jego następnych kolegów silnie przytrzymało go za jego uczepione tejże falszburty dłonie! Zwisał on więc przez jakiś czas poza naszą burtą kilka metrów ponad wodą (!), szamotał się jak pijany, chociaż – co mu trzeba uczciwie oddać – ani razu ze strachu nie krzyknął. Nic, tylko sobie z kilka minutek uczepiony kurczowo poza naszą burtą powisiał, by potem zostać bezpiecznie wciągniętym z powrotem na nasz pokład przez silne ręce jego dwóch kolegów po fachu. Ufff… Istny cyrk, nieprawdaż..?
A co na to wszystko nasze pszczółki..? Otóż, nic. Akurat one nie zrobiły niczego takiego, co by mogło radykalnie naszą aktualną sytuację odmienić, bo nadal zupełnie niczego nieświadome „…kłębiły się nieustannie, łażąc po sobie jak niezwykle ruchliwe robactwo, co i rusz jakiś pojedynczy osobnik odrywał się od tego zwisającego jak rozciągnięta łza żywego niby-kokona, przeskakując sobie przy pomocy swych skrzydełek z miejsca na miejsce na jego powierzchni i…itd., itp.” Czyżby więc rzeczywiście szykowały się do noclegu na naszym pokładzie..? Ot, zobaczymy…
Jednakże, czy ja – o co oczywiście nie omieszkacie zapytać – zakończyłem już w tym momencie swoją rolę? Otóż nie – bo przecież wciąż zobowiązany byłem na bieżąco meldować na Mostek o naszej aktualnej sytuacji. Wszak poinformować trzeba było o niepowodzeniu naszej zbrodniczej misji, jak i rzecz jasna o tegoż faktu przyczynach. Tak więc szybko przez UKF-kę zdałem relację z tego, co się u nas w ostatnich minutach wydarzyło – o unieszkodliwieniu przez trzech pasacables potencjalnie zabójczej dla pszczół szczotki, przyczepionej do gorliwych rąk pędzącego na nie Starszego Marynarza oraz o tym nieszczęsnym cumowniku, który nam omal nie wypadł za burtę do wody, będąc szczęśliwie przez swoich kamratów w porę wyratowanym. No i – rzecz jasna – moją wypowiedź zakończyłem nieomal sakramentalnym już w tej sytuacji pytaniem; „co mamy robić dalej..?
No i co otrzymaliśmy w odpowiedzi? Otóż, już po chwili moje radyjko wycharczało cichutko (ba, wyszeptało raczej), już całkiem spokojnie i bez emocji; „OK., wchodzimy do śluzy. Meldować mocowanie lokomotywek”. I tyle. O naszych owadach „na gapę” już nic a nic. Cóż więc było dalej? – zapytacie. A dalej, moi drodzy, było tak; szybko przebrnęliśmy śluzę Pedro Miguel, potem jeziorko Miraflores oraz kolejne następujące po nim śluzy o tej samej nazwie, poza którymi zdaliśmy na motorówki ekipę cumowników i jednego pilota, minęliśmy lewą burtą stolicę Panamy wraz z jej portem Balboa, wyszliśmy na wody Pacyfiku, gdzie na trawersie wyspy Flamenco zsiadł z naszego pokładu ów drugi pilot i… na tym się nasza kolejna panamska epopeja zakończyła. Byliśmy już bowiem w drodze do Papeete na Tahiti, a wraz z nami oczywiście ten rój przesympatycznych południowoamerykańskich dzikich pszczół, których o świcie – taką mieliśmy nadzieję – na naszej rufie podobno miało już nie być…

OK, odcinek pierwszy za nami. W odcinku drugim już wiele się wyjaśni...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020