Poprzedni odcinek – jak zapewne pamiętacie – zakończyłem takim oto zdaniem: „Byliśmy już bowiem w drodze do Papeete na Tahiti, a wraz z nami oczywiście ten rój przesympatycznych południowoamerykańskich dzikich pszczół, których o świcie – taką mieliśmy nadzieję – na naszej rufie podobno miało już nie być…” No i co..?
Ale, do jasnej cholery, one tam nadal były! Dzień wstał sobie – jak to zazwyczaj w tropikach – piękny, ciepły i słoneczny, a nasze pszczółki ponownie się o świcie ożywiły – rój brzęczał i kłębił się jeszcze bardziej niż wczoraj, lecz… odlatywać zamiaru nie miał. Ot, co. Wisiał sobie tylko pod naszym flosem, tzw. „wolnych strzelców”, czyli pszczół fruwających wokoło swojej „żywej łezki” i tylko od czasu do czasu na jej powierzchni osiadających z godziny na godzinę przybywało, ale niestety nic nie wskazywało na to, ażeby się owe owady do jakiejkolwiek podróży szykowały. A zresztą, gdyby nawet tak było i odlecieć by chciały, to… dokąd? Przecież my już wtedy byliśmy co najmniej ze 100 mil morskich od najbliższego brzegu, w dodatku sukcesywnie się od niego oddalając i prawdę mówiąc już nie wydawało się to nam możliwe. Zachodziliśmy wprawdzie w głowę czy te owady są w ogóle w stanie odbyć w razie potrzeby aż tak długą drogę ponad powierzchnią oceanu, ale jednak w swych przypuszczeniach zgodnie i jednogłośnie orzekaliśmy, że byłoby to raczej zbiorowym samobójstwem, aniżeli nie pozbawioną szans na szczęśliwe dotarcie do jakiegokolwiek lądu próbą. Czyli co..? Przegrana sprawa? Bo jeśli tak, to…
Co dalej..? No przecież na statku żadnej łączki się nie uświadczy, kwiatki z nektarkiem tutaj nie rosną, zatem kiedy już nasze towarzyszki podróży zgłodnieją na tyle, że zmuszone będą do poszukiwania niezbędnego im do przetrwania pożywienia – a wiadomo, że prędzej czy później nastąpić to musi – to choćby ze skóry swojej z wysiłku wyłaziły, to i tak niczego odpowiedniego dla siebie nie znajdą. Więc co..? Gotowe wpaść w jakiś gniew, albo i szał nawet, by potem rzucać się na nas i gryźć? Ufff… Ot, skąd niby mieliśmy wiedzieć co one są teraz w stanie postanowić? Wszak pośród morskiej braci raczej rzadko spotyka się znawców tego tematu, prawda? Toż żadni z nas pszczelarze, ani bartnicy!
Czyli co w końcu nam pozostawało? „Namówić” jakoś te owadziątka, żeby się jednak od nas dobrowolnie wyniosły, co de facto oznaczałoby tylko jedno – trzeba by z nimi jakoś… powalczyć, i tyle – czy też może „wziąć sobie na wstrzymanie” i czekać? Czekać na to, że się jednak w końcu same wyniosą. No tak, ale jak długo? Przecież, prawdę mówiąc, to by raczej przypominało czekanie na Godota, aniżeli wypatrywanie szans na samoistne (czytaj; graniczące z cudem) rozwiązanie się tego problemu.
Oj tak, problemu, bo właśnie tak ową sytuację należało nazwać. I to problemu bardzo poważnego, bowiem nie chodziło już w tym momencie li tylko o ich ewentualny atak na kogokolwiek z naszej załogi, który popróbowałby się do tego roju jakoś dobrać – choć oczywiście z pewnością i tak byłoby to bardzo niebezpieczne, mimo że skali tej groźby nikt z nas oszacować nie był w stanie – ale i również z powodów… sanitarnych! Tak tak – dobrze przeczytaliście – z powodów sanitarnych. Czyli – mówiąc ściślej, a przede wszystkim jaśniej i „prosto z mostu” – nie wolno nam było ABSOLUTNIE dopuścić do tego, ażeby zawlec taki pszczeli rój z Południowej Ameryki na Tahiti!
Wszak wszyscy dobrze rozumiecie, cóż by to mogło oznaczać, prawda? Ot, wystarczy sobie wyobrazić, że taki obcy dotychczas polinezyjskiej przyrodzie gatunek owada przybywa tam nagle w dość dużej swej liczebności, a potem okazuje się, że w lokalnym środowisku jednak nie wyginie – przeciwnie nawet, znajduje tu nagle dogodne dla siebie warunki do zamieszkania i zaczyna się rozmnażać, oczywiście „rozpychając się łokciami” w miejscowym ekosystemie, powodując w nim wprost niewyobrażalnie wielkie szkody – nierzadko z katastrofą ekologiczną na czele! Przesadzam? Ani trochę, moi drodzy, ani trochę. Mało to bowiem znamy podobnych przypadków z przeszłości na tym naszym kochanym świecie, kiedy to sprowadzone gdzieś (świadomie czy też nie) niegdyś obce gatunki zwierząt i roślin tak się nagle poprzyjmowały, że potrafiły spowodować w lokalnych ekosystemach niepowetowane i aż po dziś dzień nieodwracalne w skutkach straty..?
A australijskie psy dingo lub króliki z nowozelandzkich wysepek, które spowodowały totalny zanik wszelkiej na nich roślinności, ogołacając owe skrawki lądu dosłownie „do zera”? A jakieś dziwne rozgwiazdy, które ni stąd, ni z owąd znalazły się zupełnie niespodziewanie w wodach zachodniego Pacyfiku i z rozkoszą niszczą Wielką Rafę Koralową? A pewien gatunek błonkówek, który przedostał się jakoś (może właśnie na jakimś statku?) z Afryki na jeden z archipelagów Oceanu Indyjskiego, gdzie dokonał dzieła zagłady wśród miejscowej populacji os, pszczół i szerszeni? A indyjskie szczury w Europie? Czy też choćby i „nasza słynna” stonka ziemniaczana? I otóż to – o takich to właśnie wydarzeniach przenigdy zapominać nie wolno.
Toteż – moi kochani – ten nasz współczesny świat właśnie tak jest urządzony, że w każdym szanującym się kraju istnieją odpowiednie służby sanitarne, które takich właśnie spraw bardzo skrupulatnie pilnują, nie pozwalając na przywóz i rozprzestrzenianie się w swoich granicach żadnych niepożądanych u siebie gatunków fauny i flory, które potencjalnie mogłyby stanowić zagrożenie dla miejscowej przyrody – to chyba jasne, prawda? Wszak czy wyobrażalibyście sobie taką sytuację, w której na przykład do któregoś polskiego portu zawija statek z Dalekiego Wschodu z ładunkiem… tygrysów, pytonów, jadowitych kóbr, skorpionów, itp., które potem wypuszczane są do naszych lasów, tylko dlatego, że nikt na to w ogóle nie zwrócił uwagi? No oczywiście, że nie! Toż to absurd w najczystszej z możliwych postaci! – powiecie – i rzecz jasna będziecie mieli absolutną rację.
No właśnie, ale… po cóż nam sięgać aż tak daleko i głęboko, posiłkując się wręcz nonsensownymi przykładami – które już same w sobie są tak oczywiste, że dobrze wiemy cóż zrobiłyby nasze sanitarne służby? One by po prostu na to nigdy nie zezwoliły, i tyle. Zatem trzymając się bliżej ziemi użyję przykładu innego, jak najbardziej w codziennym życiu możliwego; do Gdańska przybywa statek „X”, idący wprost z… Panamy, przywożąc na swoim pokładzie… rój tamtejszych pszczół, które wtedy rozpierzchają się na naszym Wybrzeżu, znajdując tu nagle idealne warunki do zamieszkania i rozwoju. Rozmnażają się więc, potem się okazuje, że są jednak nieco silniejsze i sprawniejsze od naszych pszczółek rodzimych, toteż – przez, powiedzmy, następne 20-30 lat – zajmując dokładnie tę samą niszę ekologiczną wytępiają je do zera i…
No właśnie, i co mamy..? Mamy katastrofę, czyż nie..? Dlatego, bo przecież ów nowy gatunek wcale nie musi być tak przyjazny innym mieszkańcom swego nowego terytorium (na przykład jakimś muszkom, ważkom, itp.) jak ten poprzedni, może się więc okazać, że stanie się nagle wrogiem dla kogoś, kto dotychczas czuł się tu na tyle bezpiecznym, że o zachowanie ciągłości swego gatunku obawiać się nie musiał. Ale już teraz, jako że ów przybysz stał się jego wrogiem tak zaciekłym i sprawnym, że wytępić go może całkowicie, niebawem zniknąć może z miejscowego ekosystemu na zawsze. Co, niemożliwe? Oj tak, bowiem w wielu miejscach świata już nie raz się tak zdarzało.
Tak więc wszelcy obrońcy przyrody, sozologowie, bojownicy o czystość środowiska naturalnego czy ekolodzy zakrzyknęliby wtedy gromko; „a gdzież to wówczas były nasze graniczne służby sanitarne, że na coś podobnego pozwoliły?!” I mieliby oczywiście świętą rację, prawda? Tak, tylko że owe służby z pewnością nie uczyniły tego w żadnej mierze w sposób celowy, gdyż wiedząc zawczasu o tak specyficznym „ładunku” na pokładzie owego statku „X” przenigdy by nie dopuściły nawet do faktu jego zawinięcia do portu! Ot, kategorycznie nie! Ale ów hipotetyczny w naszych rozważaniach wypadek przydarzył się właśnie dlatego, że tegoż przeklętego roju nikt nie zauważył, przeoczono go podczas granicznej kontroli – bo przecież nigdy nie jest tak, że jakakolwiek służba jest w stanie ze 100% dokładnością takich kontroli dokonywać. Toteż, jeżeli Armator lub Kapitan statku sam obecności tych owadów na swoim pokładzie nie zgłosi, to odpowiednie służby graniczne mają naprawdę ciężki orzech do zgryzienia – mają minimalne szanse na to, ażeby takowych nieproszonych przybyszów na czas wykryć i unieszkodliwić.
O – i tu właśnie dochodzimy do sedna sprawy. Bo jeśli załoga rzeczonego statku „X” o obecności tych potencjalnych szkodników nic nie wie, to oczywiście rzecz jest jasna jak słońce – siła wyższa, i tyle. Ale… jeżeli tylko UDAJE, że nie wie? Bo w rzeczywistości jest tego w pełni świadoma, ale dopuszcza się oszustwa w celu uniknięcia dodatkowych kosztów związanych z ewentualnym nieplanowanym postojem z dala od celu podróży, do czasu pozbycia się we własnym zakresie nieproszonych gości, to co? Wszak to oczywiste, że w wypadku powiadomienia odpowiednich służb w porcie docelowym statek zostanie zawczasu zatrzymany i w efekcie finansowe straty poniesie. Jeśli zaś udawać się będzie „ślepego i głuchego”, to może jakoś się sprawa sama rozwiąże, owadzi intruzi się wyniosą, służby sanitarne się nie dowiedzą i…
No właśnie… Co za „i”..? Przecież to oszustwo, prawda? Wyjątkowo groźne, wredne i ordynarne oszustwo, to jasne! Bo owszem, jeśli rzecz by dotyczyła jakiegoś drobiazgu, to znaczy niezbyt istotnego z punktu widzenia ekologii niezgłoszenia odpowiednim władzom faktu posiadania pojedynczego ptaszka, żółwia czy innego kotka, to można by to uznać za zwykłe wykroczenie lub niewielkie złamanie lokalnego prawa, ale przywiezienie na – w sumie niewielką przecież – wyspę Tahiti całego dzikiego roju wojowniczych pszczół, to już chyba należałoby traktować w kategorii… zbrodni. Tak, zbrodni na lokalnej przyrodzie, gdyby się okazało, że owe owady dadzą sobie na nowym lądzie świetnie radę i w dodatku jeszcze okazać się mogą potencjalnymi kolonizatorami, wykończając przy okazji miejscowe gatunki „do zera”. Już o ewentualności zawleczenia przez nie jakichś obcych chorób nawet nie wspomnę…
Zatem, nie owijając już więcej w bawełnę pragnę zaznaczyć, iż właśnie dokładnie w takiej sytuacji wówczas byliśmy. Możliwe były tylko dwie opcje – albo rój pszczół jedzie z nami dalej, a my się go nie czepiamy, czekając jedynie co się wkrótce wydarzy, albo „wypraszamy” je z naszego statku lub po prostu… w jakiś sposób likwidujemy, aby na ten zupełnie nieprzewidziany rozwój wydarzeń nie oczekiwać.
I tak – opcja pierwsza wiązała się z przeogromnym ryzykiem dowiezienia owych nieproszonych gości aż do Tahiti, jeśli nadal z własnej woli po drodze zsiąść ze statku nie będą chciały (czyli de facto nie popełnią zbiorowego samobójstwa). A wtedy, wiadomo – albo trzeba by „rżnąć głupa”, udając, że nic o nich nie wiemy (choć to przecież oszustwo i ewentualna zbrodnia na polinezyjskiej przyrodzie), albo grzeczniutko już zawczasu odpowiednie służby tahitańskich władz o ich obecności na naszej rufie poinformować. To pierwsze, czyli owe „palenie głupa” oczywiście w grę nie wchodziło, bo; po pierwsze – nasz Kapitan od razu wszelkie takowe kombinacje jako nieuczciwe i nielegalne wykluczył, a po drugie – nawet gdyby zrobić tak zechciał (ale nie chciał, jeszcze raz zaznaczam, tak więc są to rozważania jedynie czysto teoretyczne), to przecież zawsze istniała możliwość, że władze na Tahiti i tak się o tym dowiedzieć mogą, będąc uprzednio poinformowanymi przez… władze Kanału Panamskiego, które wszakże nie wiedzieć o tym fakcie nie mogły!
No bo chyba pamiętacie jaka wówczas – podczas wchodzenia do śluzy Pedro Miguel i naszej nieudanej próby wypędzenia roju – była na naszej rufie rozróba, prawda? Jeden z miejscowych cumowników to nawet omal do wody z przestrachu nie wyskoczył, będąc już zresztą poza naszą burtą, a taki incydent oraz przyczyna jego zaistnienia z całą pewnością niezauważone być nie mogły – no, choćby już tylko przez naszego pilota, a akurat o tym, że on to widział już „na bank” wtedy wiedzieliśmy – zatem, gdyby nawet nakazano nam wszystkim utrzymywać ów fakt w tajemnicy, to w razie bardzo prawdopodobnej zresztą „wsypy” z odpowiedzialnych za takie potencjalne przemilczenie sprawy władz naszego Armatora lub Kapitana pozostałyby jedynie przysłowiowe „ręka, noga, mózg na ścianie”. I tyle.
Tak więc, ażeby uniknąć jakichkolwiek kłopotów, z tymi finansowymi rzecz jasna na czele, w grę wchodziła tylko i wyłącznie opcja druga – pozbyć się tego roju z naszej rufy i to możliwie jak najszybciej, to oczywiste. Tylko… jak..? O właśnie, dochodzimy wreszcie do miejsca, w którym ujawnić muszę, iż zaczął się wówczas istny festiwal pomysłów, rad i propozycji. Niemalże każdy z nas miał bowiem swoją własną wizję rozwiązania tegoż problemu, od których to wizji w naszej załodze aż się roiło – ot, był tego dosłownie cały „wachlarz” możliwości; od propozycji pozostawienia tych pszczół w absolutnym spokoju i oczekiwania aż same powyzdychają, poprzez projekty odseparowania ich jakąś szczelną drewnianą konstrukcją, mającą z założenia stać się wkrótce ich… trumną (!), aż po wszelkiego typu rozwiązania siłowe, z pomysłem natychmiastowego ich pozabijania, choć tak po prawdzie, nikt nawet pojęcia nie miał jak w ogóle należałoby tego dokonać – trucizną jakąś, spryskanie kwasem, rozpuszczalnikiem lub farbą, czy może… wziąć je ogniem..? No cóż, nieźle wtedy nasze główki pracowały, no nie..? Istna „radosna twórczość” umysłowa polskiej braci marynarskiej…
A czas płynął… Pierwszy i drugi dzień od naszego wyjścia z Panamy upłynął nam na… usilnym zastanawianiu się nad metodą rozwiązania tegoż problemu oraz na bardzo pilnej obserwacji pszczelej kolonii. Doglądaliśmy więc jej bardzo skrupulatnie, notowaliśmy w myślach wszelkie zachodzące w zachowaniu pszczół zmiany oraz oczywiście ciekawie się jej przyglądaliśmy. Owe pszczółki były niezbyt wielkie, miały co najwyżej 1,5-2 centymetrów długości, krótkie skrzydełka i ciemnobrązowe odwłoki, wyróżniały je zaś dwie dość specyficznie wyglądające, jasnokremowego koloru okrągłe tarczki na tylnych odnóżach. W sumie więc były dość ładne, tylko… co z tego, że ładne, skoro w każdej dosłownie chwili mogły stać się dla nas groźne i zaleźć nam nieźle za skórę, kiedy tylko przyszłaby im nagle ochota do jakiegoś ataku? Wszakże wciąż jeszcze świeżo w pamięci mieliśmy obraz owych obezwładniających naszego Starszego Marynarza cumowników, wyrywających mu w panice miotłę z ręki oraz tego następnego, który to w popłochu pośpiesznie wyskoczył za naszą burtę, choć na szczęście przy wydatnej pomocy swych kolegów przymusowej kąpieli nie zaznał, wciągnięty przez nich z powrotem na rufowy pokład naszego statku. Słusznie się więc domyślaliśmy, iż w razie czego żartów z rozeźlonym rojem może nie być, oj nie.
Toteż nikt z nas owego roju ruszać się, póki co, nie odważał, zgodnie zresztą z wyraźnym poleceniem Kapitana, który kategorycznie tego zabronił. Żadnych eksperymentów, i tyle! Mieliśmy pszczółki jedynie obserwować i informować o wszelkich zmianach zachodzących w ich zachowaniu. Ale owych zmian przez dwa pierwsze dni na razie na szczęście nie było.
Jednakże one trzeciego dnia już następować zaczęły. Inaczej zresztą być nie mogło – i akurat tego prędzej czy później się spodziewaliśmy – bo przecież jak długo można głodować, prawda? Wszak „pszczoła to też człowiek, więc zjeść i wypić musi” chciałoby się rzec, choć prawdę mówiąc nikt z nas na tyle świadomy w tej materii nie był, aby takowe przypuszczenia potwierdzić – ale faktem jest, że tak jak wszystkie żywe istoty nasze owady też kiedyś o swoje upominać się zaczną. Czyżby więc akurat teraz to już następowało..? Wspomnianego trzeciego dnia, już od wczesnych godzin rannych zauważyliśmy, że z naszego wiszącego pod flosem roju zaczęło się odrywać coraz więcej pojedynczych osobników, zataczających najpierw coraz to szersze kręgi wokół naszej rufy, a już potem zupełnie bezceremonialnie fruwających po całym statku. Wiadomo więc było, że owi pierwsi „podróżnicy”, to po prostu emisariusze wysyłani z roju w teren w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Ani chybi tak być musiało, choć… najpierw mieliśmy nadzieję, iż są to może jednak jakieś… przygotowania do odlotu? No tak, nadzieję zawsze mieć można, nikt nikomu tego nie broni, ale już pod koniec dnia wiedzieliśmy, że okazuje się ona być płonną, bo rój nadal sobie wisiał i „się w sobie kłębił” – odlatywać natomiast nadal zamiaru nie miał. Więc co..? Bierzemy go głodem..? – zastanawiało się nasze Dowództwo. Może wtedy się zniechęcą i odlecą, albo po prostu… zdechną..?
No tak, pomysł z pewnością zły nie był i ze wszech miar uzasadnienie miał, jednakże już czwartego dnia trzeba go było niestety zweryfikować. I w dodatku, trzeba było uczynić to szybko, bowiem już od wczesnych godzin rannych aktywność pszczół znacznie wzrosła, które nie poprzestawały już na samym oblatywaniu dostępnego im wokoło terenu (z wyłączeniem rzecz jasna sięgającej aż po horyzont morskiej toni), ale poczęły powolutku brzęczeć nam donośnie nad głowami. Brzęczeć i nachalnie latać tuż obok nosów i uszu wszystkich załogantów, którzy pojawiali się w tym czasie na pokładzie. Nie, nie gryzły nas jeszcze, ale i tak widać było, że z każdą kolejną chwilą narastający w nich głód popycha je do coraz śmielszych i coraz liczebniejszych (!) wizyt w okolicach naszych czół i twarzy..! A odganianie ich niestety nie pomagało – przeciwnie, mieliśmy nawet wrażenie, że je to nawet coraz to bardziej rozdrażnia. Co gorsza, zbliżanie się do rufy z uwagi na dość sporą już w tym czasie chmarę latających tam owadów stawało się zupełnie niemożliwe.
Pszczoły więc zaczęły w końcu być aktywne, my natomiast... wciąż jeszcze zastanawialiśmy się, jak się w ogóle do tego problemu dobrać...
louis