Geoblog.pl    louis    Podróże    Pszczoły na Pacyfiku    Pszczoły na Pacyfiku-4 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
28
sie

Pszczoły na Pacyfiku-4 (ostatni)

 
Polinezja Francuska
Polinezja Francuska, Tuamotu Archipelago
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek czwarty i ostatni niniejszego rozdziału. Zapraszam...

Na statku posiadaliśmy tylko dwa specjalne bardzo szczelne i grube kombinezony przeznaczone do ewentualnej walki z pożarem lub do przeciwchemicznej ochrony. Na „pierwszej linii frontu” zatem udział brać mogły tylko dwie osoby, bowiem bez takowego zabezpieczenia nikt na zbliżanie się do rozeźlonego roju pozwolenia od Kapitana nie dostał. I to chyba aż nazbyt jasne, prawda? – komentować więc tego nie trzeba, gdyż każdy z nas łatwo może sobie wyobrazić, co mogłoby się stać z tak niezabezpieczonymi osobami w razie niepowodzenia całego przedsięwzięcia. „Dmuchanie na zimne” miało więc w tym wypadku naprawdę swój głęboki sens. A zresztą, mówiąc szczerze, do ewentualnej walki z pszczółkami z „otwartą przyłbicą” nikomu i tak się specjalnie nie paliło.
Owymi dwoma „terminatorami” zgodzili się być Bosman i jeden ze Starszych Marynarzy, którzy wdziawszy na siebie te ciężkie, grubaśne, nawet i nieco masywnie wyglądające srebrnego koloru stroje, wyglądali niby para wybierających się na Księżyc astronautów. Kombinezony te bowiem składały się z wielkiej bufiastej kurtki, obszernych spodni oraz uzupełniających ówże strój dużych rękawic i przypominających wysokie kalosze butów, natomiast na głowę zakładało się specjalny hełm z przezroczystą żaroodporną szybką od strony twarzy. Tak więc, gdyby nawet podczas ich szczególnej misji likwidowania roju coś poszło zupełnie nie po ich myśli, w efekcie czego rój by się rozproszył, a pszczoły chciałyby swych agresorów zaatakować, to i tak na ich pokąsanie żadnych szans by nie miały, gdyż ich żądła z pewnością przez gruby, wzmacniany azbestem materiał przedostać się nie dadzą rady. W taki sposób zabezpieczeni „likwidatorzy” nie musieli się zatem o swoją skórę obawiać, mając możliwość dokonania swego dzieła zniszczenia w zupełnym spokoju.
Czego oczywiście już nie można było powiedzieć o pozostałych członkach załogi, którzy mieli polecenie w tym samym czasie pozamykać się w nadbudówce i co najwyżej przez wychodzące na zewnątrz w kierunku rufy bulaje obserwować przebieg całej akcji. Akcji, którą zresztą – wspomniani Bosman i Starszy Marynarz – nieomal natychmiast po założeniu na siebie tych kosmicznych srebrnych wdzianek rozpoczęli. Zastartowano więc najpierw pompę pożarową, podającą wodę do dwóch parcianych węży podłączonych do hydrantów znajdujących się przy rurociągu przeciwpożarowym na rufie. Te dwa węże posiadały na swych końcach regulujące wodne strumienie prądownice, które jednak – w początkowym stadium akcji – pozostawały zamknięte. Woda pod ciśnieniem miała być bowiem użyta dopiero do wypłukania ewentualnych resztek roju – czyli tych pszczół, które umkną przygotowywanej zasadzce, jako że lwia ich część z założenia miała być szybko zamknięta w podstawionym od dołu plastikowym worku, do którego pod swym własnym ciężarem owa rozkosznie wyglądająca „łezka” miała wpaść. Toteż – póki co – węże leżały sobie nieco z boku „na podorędziu”, przygotowane jednak do ich natychmiastowego użycia. A zatem, czy już wszystko gotowe..? Zaczynamy więc…
Muszę przyznać, że na czas całej akcji przypadło mi jedno z lepszych miejsc obserwacyjnych, które były nam wtedy dostępne – stałem mianowicie w tylnym końcu korytarza pokładu oficerskiego, tuż przy drzwiach prowadzących na dość wysoko położony, skierowany ku rufie balkonik, natomiast idealny wręcz widok zapewniał mi duży bulaj, który w tychże drzwiach się znajdował. Cóż zatem z mojego cudownie dobranego miejsca zaobserwowałem..?
Otóż, widzę jak dwóch „kosmonautów” powoli podchodzi do zasztauowanego na rufie na wysokości około 3 metrów ponad pokładem flosu. Podstawiają sobie potem pod nogi trzy drewniane kładzione jedna na drugą palety, aby wchodząc na nie uzyskać znacznie lepszy dostęp do wiszącego pod flosem roju. Kiedy więc się na nie wskrabali, mieli go już prawie na wysokości oczu, zaś z dosięgnięciem dna flosu żadnego problemu już nie było.
Starszy Marynarz zaczął więc podkładać rozpostarty swym otworem ku górze worek w taki sposób, aby potem powolutku nasuwać go spod spodu na dół roju, aby ten znalazł się po chwili już wewnątrz worka. W tym samym czasie zaś Bosman czekał już w pogotowiu z metalową szufelką w ręku i kiedy jego kolega nasunął już swój worek pod rój na tyle, że zwisał on już w jego wnętrzu, szybko szurnął swym narzędziem po dolnej powierzchni flosu, dokładnie w miejscu, gdzie cały kokon roju był pod nim przyczepiony. W tym momencie widać było wyraźnie, jak pszczela kula odrywa się gwałtownie od dna flosu i spada do worka, niemalże natychmiast niknąc nam z pola widzenia, natomiast trzymający ów worek Marynarz błyskawicznie zamyka jego górny otwór, ściągając specjalne sznurowe troki, które sobie uprzednio przygotował.
A zatem – hurra! – cały paskudny rój znalazł się wewnątrz zamkniętego plastikowego wora, dokładnie już od góry zawiązanego. Czyli sukces! Hip, hip – hurra, hurra, hurra… Ot, co. Zamknięte dotychczas szczelnie drzwi od nadbudówki się pootwierały i na skierowane ku rufie balkoniki poszczególnych pokładów wysypała się na zewnątrz nieomal cała załoga. Hurra… Hiiip, hiiiiiiiip, hurrrrra – cieszą się dzielni, choć dotychczas szczelnie w nadbudówce pozamykani marynarze... Hurrrrrrra...
Gdy tymczasem… Hola, hola – czy ja w poprzednim akapicie napisałem; „cały paskudny rój znalazł się wewnątrz plastikowego worka, itd.”? Ależ! No co za głupie niedopatrzenie z mojej strony! Ot, pośpieszyłem się zanadto, moi drodzy, i tak mi się jakoś to stwierdzenie zbyt nieopatrznie wyrwało. Bo prawda niestety była nieco inna. Owszem, znakomita większość pszczelej kolonii spadła do wnętrza worka i natychmiast w tym potrzasku została uwięziona, kiedy to solidnie zasznurowany otwór żadnej drogi ucieczki jej nie pozostawił, ale jakaś jej – powiedzmy, z dziesiąta część – wydostała się niestety na zewnątrz i natychmiast po całej rufie się rozpierzchła..! My jednakże tego faktu tak od razu nie zauważyliśmy, sądząc, że z pewnością cały rój wpadł w przygotowaną nań zasadzkę i już żadnych szans na wydostanie się z tej matni nie miał.
I akurat to oczywiście było prawdą, bowiem wszystkie te pszczoły, które już do wora wpadły, w istocie na światło dzienne już nigdy się nie wydostały. Worek został solidnie od góry zawiązany, a potem natychmiast wyrzucony poza burtę statku, a jako że obciążony był uprzednio znajdującymi się wewnątrz dwiema dużymi metalowymi szaklami, to błyskawicznie zniknął pod powierzchnią wody, na zawsze pogrążając się w toni Pacyfiku (świeć Panie nad ich pszczelimi duszami). Ale, jak już wiemy, niestety około jedna-dziesiąta tegoż roju póki co jeszcze tej zagładzie się oparła, krążąc teraz ponad rufowym pokładem, brzęcząc przy tym w niebogłosy i… sposobiąc się do ataku na tych dwóch „kosmonautów”, którzy ośmielili się ich słodki wieczorny sen zakłócić. A jak w ogóle do tego doszło? – zapytacie.
Otóż, kiedy Bosman szurnął gwałtownie swą szufelką od spodu flosu, „zeskrobując” w ten sposób ów wiszący rój spod jego dna wprost do podstawionego podeń worka, to w pewnym momencie niestety natrafił na opór, co spowodowało, że nie mógł już swoim narzędziem doprowadzić odcięcia roju od flosu do samego końca, gdyż szufelka nagle się w miejscu zatrzymała i dalej już posunąć jej nie dał rady. Zatem wszystko to, co do tej chwili od dna flosu oderwał, natychmiast do worka pod swym własnym ciężarem opadło, ale pozostała część roju zdążyła się w tym czasie zorientować i zrywając się natychmiast do lotu, czym prędzej po całej rufie się rozprzestrzeniła. Bo jak się potem okazało, akurat w tym miejscu dna flosu wystawała z niego w dół, na długość około 2-3 centymetrów dość dużej grubości śruba, na której to właśnie krawędź bosmańskiej szufelki – w połowie jego dzieła – się zatrzymała.
Owej śruby oczywiście widać nie było, bowiem pokryta ona była w całości setkami siedzących w jej pobliżu pszczół, i nawet pojęcia nie mieliśmy o jej istnieniu, że coś takiego w ogóle się tam znajduje. Na szczęście jednak znacznie większa część roju znajdowała się od strony ataku bosmańskiej szufelki, toteż możliwym się okazała jego skuteczna, choć jedynie częściowa eksterminacja. Ale co by było, gdyby nasz Bosman zabrał się do swej roboty dokładnie od strony przeciwnej, zahaczając o tę wystającą śrubę już na samym początku swojego „szuflowego ataku”? Brrr, aż strach pomyśleć – zwłaszcza że podejrzewaliśmy (zapewnie słusznie), że akurat w tej części roju, który dostał się do niewoli, a potem wylądował na dnie oceanu, znajdowała się również i jego królowa.
No tak, ale – jak już dobrze wiecie – my wszyscy z okrzykiem „hurra” na ustach, co niektórzy nawet tak rozentuzjazmowani, jakby tu co najmniej o jakąś prawdziwą wojenną potyczkę chodziło, powyskakiwaliśmy na zewnątrz nadbudówki, gdy tymczasem owa pozostała część pszczół latała sobie jeszcze samopas po naszej rufie..! Latała i zapewne wściekła była „że aż coś”, to jasne. A co ciekawe, niewielu z nas tak od razu zorientowało się w sytuacji, zatem pewna grupa osób, będąc już absolutnie przekonaną o stuprocentowej skuteczności dzieła zniszczenia… natychmiast udała się w kierunku flosu, by spotkać się tam z naszymi „kosmonautami” i pomóc im w wydostaniu się z tych ciężkich jak rycerskie zbroje azbestowych ubranek. Kiedy więc, będąc już w połowie drogi odkryli nagle, że jakieś owady natrętnie i głośno ponownie im ponad głowami zabrzęczały, to równie szybko jak się ze swoich dotychczasowych miejsc kierowali na rufę (albo i jeszcze szybciej, to jasne), poczęli się z powrotem do swych schronień wycofywać!
Ależ to była rejterada, mówię wam! Istny „Odwrót Wielkiej Armii”, jakieś przedziwne zbiorowe szaleńcze „dawanie drapaka na potęgę” – śmiechu dosłownie po pachy, bez dwóch zdań! Wszak przekonani wtedy byli, że… ów worek w rękach naszego Marynarza pękł lub się rozwiązał i w efekcie cały rój znowu grasuje teraz w pobliżu, szukając celu do swojego, niewątpliwie najgroźniejszego z groźnych ataku! Czyli „ratuj się kto może i… w nogi, ile sił. Lecz gdyby wiedzieli wówczas, że jest to jednak zaledwie niewielka pozostałość całego roju, że to tylko garstka niedobitków lata im ponad głowami, to może aż w taki popłoch by nie powpadali, ale skoro sądzili, że akcja jest jednak nieudana, to rwali z powrotem do swych poprzednich miejsc schronienia niczym rącze konie, w kupie i zupełnie bezładnie, a jeden z nich, to nawet… zleciał w tym czasie ze schodów!
Na szczęście jednak (Boże, dzięki!), nic się nikomu nie stało, choć początkowo, kiedy się widziało tę kilkunastoosobową (!) kupę zwiewających „bez składu i ładu” po schodach w górę załogantów, to miało się wrażenie, że bez jakiegoś wypadku na pewno się nie obejdzie. A jednak udało się. Tylko jeden Steward poturlał się po schodkach z powrotem na pokład rufowy, w dodatku nie doznając przy tym żadnych specjalnie groźnych potłuczeń – ale równie dobrze mogło wtedy przecież dojść do jakiegoś wypadku, nawet i do stratowania, prawda? Ufff, ależ to były jaja. Prawdziwa uczta dla oczu stojącego ponad nimi Prześmiewcy… Ha, ha, ha… (Ten Prześmiewca, to oczywiście JA, a jużci)
Ale, moi drodzy, to jeszcze nie był koniec przygód tych nazbyt „wyrywnych” pechowców, o nie! Ten i ów z nich bowiem dostał jeszcze w trakcie tej zbiorowej rejterady wcale nieźle po grzbiecie… strumieniami podawanej z dużym ciśnieniem wody z pożarowych węży! Tak, dokładnie tak – bo kiedy nasi „astronauci” zorientowali się, że część roju jednak z potrzasku im umknęła, to natychmiast po wyrzuceniu pełnego worka za burtę przystąpili do dalszej części zaplanowanej akcji. Czyli otworzyli przepustnice prądnic z węży, aby rozpocząć wypłukiwanie pszczelich maruderów za pomocą silnych strumieni wody, dokończając w ten sposób swojego dzieła zniszczenia. A skąd wówczas mieli wiedzieć, że akurat w tym momencie nie są już na rufie sami, skoro hełmy ich kosmicznych kombinezonów dość skutecznie ograniczały im pole widzenia, dostrzec więc swych biegnących ku nim współzałogantów tak od razu nie mogli?
Toteż kontynuując swoją robotę lali dookoła siebie wodę z węży ile wlezie, polując na latające wokoło nich rozwścieczone owady, co w rezultacie stało się również przy tej okazji niezłą seryjką silnych „wodnych biczów”, które zupełnie nieświadomie swoim kolegom zafundowali, aplikując im zresztą takie dawki ciśnieniowych razów, że na długo je sobie popamiętali. Ufff, ależ to była komedia..! Wierzcie mi, były to widoki jakby żywcem z kabaretów Monthy Pythona wzięte, czy też rodem z najlepszych hollywoodzkich burlesek z połowy ubiegłego wieku! Eeeech…
Jak to dobrze więc, że i mnie wtedy jakiś diabełek nie podkusił, aby czym prędzej pognać na rufę w celu wsparcia naszych „terminatorów” lub dla zaspokojenia swej ciekawości, chcąc podziwiać miejsce po odciętym od flosu roju. Bo ani chybi – znając swojego życiowego farta – dostałbym wodą z pożarowych węży po grzbiecie i po głowie na pewno najwięcej ze wszystkich, a i kto wie, co by mi się mogło przydarzyć podczas tej przedziwnej zbiorowej rejterady – chyba to właśnie ja byłbym tym wybrańcem losu, zamiast tego Stewarda, który potknął się w trakcie odwrotu i w efekcie na łeb na szyję spadł ze schodków prowadzących z pokładu głównego na rufę? No tak, ale na szczęście wykazałem wtedy wystarczającą czujność i nie dając się ponieść emocjom ani pokusom natychmiastowego zaspokojenia swej ciekawości, pozostałem do samego końca akcji na swoim miejscu.
To znaczy, przepraszam – ściślej mówiąc; „do samego końca akcji na swoim miejscu” jednak nie wytrwałem, albowiem także i do mojego, położonego dość wysoko punktu obserwacyjnego dotarło wkrótce kilka rozeźlonych pszczółek, które nie tylko, że koło ucha mi zabrzęczały, ale i… wleciały poza moimi plecami do wnętrza nadbudówki poprzez pozostawione przeze mnie za sobą uchylone drzwi! A ja, w odruchu ucieczki z otwartego pokładu, natychmiast… pognałem za nimi (!), zatrzaskując za sobą drzwi na pokład oraz biegnąc potem korytarzem w głąb nadbudówki tak szybko, jak tylko mogłem! A przyznać muszę, że „mogłem” – oj, naprawdę bardzo rączo „mogłem”. Ufff, czyli – jak sami widzicie – kabaretu ciąg dalszy, nie ma co…
Oj tak, komedia więc wtedy była niezgorsza, zważywszy zwłaszcza na fakt, iż te tymczasowo ocalałe z pogromu pszczoły, które dostały się poprzez kilkoro otwartych drzwi do nadbudówki (bo nie tylko ja okazałem się wtedy takim niezgrabą – tak samo bezmyślnych istot było oprócz mnie jeszcze kilka innych) okazały się… zupełnie niegroźne! Żadna z nich bowiem nas nie zaatakowała, a jedynie podfrunęły wszystkie czym prędzej pod najbliższą świetlówkę i tłukąc się tam o plastikowe klosze zostały wkrótce wszystkie, co do jednej sztuki, przez nas wybite.
W tym samym czasie natomiast, nasi dzielni „kosmici” doprowadzili swoją destrukcyjną robotę do szczęśliwego (jeżeli w ogóle „szczęściem” można nazwać eksterminację tysięcy żywych i w sumie niewinnych owadzich dusz), bezapelacyjnego finału. Wypłukali oni bowiem dokładnie cały pokład rufowy wraz z wszelkimi przyległościami, wliczając w nie oczywiście w pierwszej kolejności sam flos, jak również buchty cumowniczych lin oraz okolice wind. Po naszym roju zatem po około godzince od czasu rozpoczęcia akcji nie było już śladu. Victoria więc! Zwycięstwo dzielnej marynarskiej braci nad wrednym pszczelim najeźdźcą! To nic, że okupione paroma siniakami spadającego ze schodków Stewarda, ale jednak błyskotliwe, szybkie (no, niech już będzie) i definitywne…
A zdarzyło się to wszystko, moi drodzy, gdzieś w okolicach Archipelagu Tuamotu – niezliczonej wręcz ilości malutki wysepek i koralowych atoli, które już niebawem przed nami na horyzoncie się ukazały. Jak to dobrze więc, że z tymi pszczołami zdążyliśmy się do tego czasu skutecznie uporać, bowiem całkiem prawdopodobne byłoby, iż właśnie gdzieś tutaj mogły się one z naszego pokładu powynosić, zasiedlając natychmiast któryś z okolicznych skrawków ziemi. Wszakże, czy było to aż tak niemożliwe, aby móc się tego całkiem realnie obawiać..?
Temat pszczół zatem raz na zawsze zakończony – zdążamy na Tahiti już wolni od kłopotu, który przez ostatnie około 10 dni skutecznie spędzał nam sen z powiek. Zanim jednak jeszcze do Tahiti dotarliśmy, przecinać najpierw musieliśmy wspomniany już Archipelag Tuamotu, przepływając tuż obok jednego z jego licznych atoli – przepięknej grupy wysepek Fakarava, ozdobionej ślicznie wyglądającym wianuszkiem kokosowych palm oraz błękitną jak czyste niebo laguną. Ot, Polinezja, wiadomo – kto miał okazję tu być i widzieć to na własne oczy, dobrze wie o czym piszę i dlaczego aż w takich zachwytach się rozpływam. Wszak tu określenie „rajskie widoki” ma swój najgłębszy i nieomal namacalny sens – koralowe atole bowiem to naprawdę istny eden, uczta dla oczu i wprost niezwykle obfita pożywka dla wyobraźni. Bo prawdę mówiąc każdy kto tu kiedykolwiek zawitał nieuchronnie musiał „uderzyć w marzenia”, pragnąc w duchu choć przez krótki czas na jednej z takowych wysepek zamieszkać.
A my, płynąc nieomal „na wyciągnięcie ręki” od ściany kokosowego lasu i mając w zasięgu wzroku znajdującą się poza nim jasnobłękitną wodę laguny, obserwowaliśmy to wszystko z niekłamanym podziwem – grzejąc się przy okazji w polinezyjskim słoneczku, owiewani lekkim i ciepłym zefirkiem, sycąc jednocześnie oczy do woli powyżej wspomnianymi widokami i szykując się już powolutku do… wizyty w raju… Tak, moi kochani, bo oto właśnie zbliżamy się do prawdziwego raju na ziemi – czyli do prześlicznej, zagubionej wśród bezkresu wód Pacyfiku wyspy Tahiti…

Tu jednakże już ten odcinek oraz cały rozdzialik zakończymy, bo przecież my wspólnie na tej bajecznie pięknej wyspie już byliśmy, prawda..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020