Przypominam, poprzedni odcinek zakończył się zdaniem; „zbliżanie się do rufy z uwagi na dość sporą już w tym czasie chmarę latających tam owadów stawało się zupełnie niemożliwe.” Ufff, a zatem zaczęło się...
W tej sytuacji decyzją następną był zakaz wychodzenia kogokolwiek na pokład otwarty, przynajmniej do końca tego dnia, z nadzieją, że może jednak – właśnie teraz, kiedy głód doskwierał im coraz bardziej – nasze pszczółki z wielką ochotą się od nas wyniosą. Ale wieczorem rój z powrotem „zebrał się do kupki” i wisiał sobie nadal w starym miejscu, zupełnie nic z naszych oczekiwań na ich rychły odlot lub… głodową śmierć sobie nie robiąc. Piątego dnia rano zaś…
Ufff… Wówczas to już nasze pszczółki były nieomal wszędzie, najwięcej zaś w okolicach szybów i otworów wentylacyjnych prowadzących do kuchni, które rzecz jasna natychmiast trzeba było pozamykać. Podobnie zresztą jak i pozostałe klapy zabezpieczające wszelkie inne otwory, gdyż słusznie obawialiśmy się potencjalnej inwazji tych owadów w środku nadbudówki. Wszakże z pewnością w jakiś sposób wyczuwały dobiegające stąd zapachy warzonego w kuchni jadła i choć nie były to aromaty z naturalnych łąk, lasów czy pól rodem, z wonią wszelkich kwiatków na czele, to i tak musiało je to jakoś rozdrażniać, skoro właśnie w pobliżu kuchni „urzędowało” ich najwięcej. A to, że w istocie były już one rozdrażnione nie podlegało żadnej dyskusji i wątpliwości co do tego nikt z nas nie miał. Dlaczego? Ano dlatego, że w tym dniu następowały już ich pierwsze ataki, których najpierw doświadczył jeden z naszych Stewardów – starszy wiekiem pan, który nieopatrznie wyszedł sobie na pokład i… został użądlony przez jedną z pszczółek w rękę – a potem któryś z Marynarzy, który na szczęście jakiegokolwiek pokąsania uniknął, w porę zamykając za sobą drzwi, kiedy to w popłochu przed szarżującymi nań owadami się opędzał. A zatem rozpoczęła się „wojna”, bo już wiedzieliśmy, że żartów z nimi nie będzie…
Cóż więc nastąpiło w dalszej kolejności..? Otóż, z uwagi na zarzucenie wszelkich nadziei na odlot tegoż roju z naszego statku, a spodziewając się tego, że przecież każdy kolejny dzień może być od poprzedniego już tylko gorszy, Kapitan postanowił o… nakarmieniu tych bandziorów – w jakikolwiek sposób, aby tylko się te cholery uspokoiły i przestały nam w końcu latać nad głowami! Wszak nie dosyć, że stawało się to powoli naprawdę groźne, to jeszcze na dodatek dochodziło do swoistego rodzaju paranoi! Bo przecież zwróćcie uwagę na to, co się tak naprawdę działo – statek sobie płynie w kierunku Tahiti, a jego załoga zmuszona jest siedzieć w zamkniętej szczelnie nadbudówce bez możliwości wyjścia na jakikolwiek pokład otwarty! I niby jak długo miałoby to jeszcze trwać?! Dzień, dwa, trzy..? A jak te pszczółki okażą się zdolne przetrzymać jeszcze… na przykład cały miesiąc, to co wtedy? Toż to byłby kompletny, wprost niespotykany i niewyobrażalny absurd i wiadomo było, że teraz już na samoistne rozwiązanie się tego problemu liczyć nie można. Ot po prostu, „metoda na głoda” się nie sprawdziła, przynajmniej do tej pory, zaś dalsze przeczekiwanie z pewnością sensu nie miało. A więc co..? Wojna, wojna, wojna… To oczywiste…
Jednakże, co oczywiste, najpierw trzeba było je jakoś uspokoić, czyli… nakarmić. A to na szczęście mimo wcześniejszych obaw okazało się najłatwiejsze. Wystarczył do tego bowiem… zaledwie jeden głęboki talerz od zupy pełen miodu, wystawiony w pośpiechu przez Kucharza poza nadbudówkę przez drzwi prowadzące na rufę. Pszczoły nieomal natychmiast go odkryły, obsiadły go w okamgnieniu najszczelniej jak mogły i… jadły, jadły i jadły. A my gapiliśmy się na to z zaciekawieniem poprzez bulaje, ledwo wierząc własnym oczom w to, co właśnie widzieliśmy. Bo, w istocie, widok ten był jakby irracjonalny. Kłębiąca się masa owadów, tworząca swoistego rodzaju niezbyt grubą podłużną chmurkę, niby dymek, ciągnący się dokładnie w linii prostej od talerza z miodem w kierunku wiszącego pod flosem roju. Niesamowity obraz, wierzcie mi…
Na całkowite ponowne zebranie się „do kupki” rozpierzchniętego dotychczas roju trzeba było jednak czekać z dobre kilka godzin, zanim ostatni z obserwowanych przez nas owadów nie zajął swego miejsca na powierzchni tegoż szczególnego „łezkowatego” tworu. Wówczas znowu odważyliśmy się wyjrzeć z naszych dotychczasowych kryjówek w nadbudówce na zewnętrzne pokłady, stwierdzając, że zagrożenie minęło. Nic już nam ponad głowami nie fruwało, nie bzyczało, ani tym bardziej nie atakowało naszych czółek i twarzy. Czym prędzej więc przesunęliśmy ów talerz z miodem, w którym tego szlachetnego produktu pozostało dosłownie jedynie na samym dnie (!), z okolic tylnego szotu nadbudówki w miejsce leżące dokładnie pod wiszącym rojem i – rzecz jasna – uzupełniliśmy nasze zbawienne naczyńko z powrotem do pełna, aż po same jego brzegi. A niech mają! Niech się nażrą ile wlezie i niech sobie w końcu odlecą, bo może właśnie teraz jest na to jakaś szansa..?
Ale niestety nic z tego. Owszem, dranie się nażarły, rój się uspokoił, przestał się kłębić tak szybko i energicznie, jak to czynił dotychczas, robiąc to teraz bardzo powoli i ospale, niemalże dostojnie, ale żadnych oznak przygotowań do ewentualnej podróży nie wykazywał. Co więcej, nawet jego kształt nieznacznie się zmienił, stał się on bowiem teraz nieco bardziej wydłużoną „łezką” niż poprzednio, co oczywiście oznaczało (przynajmniej tak to sobie tłumaczyliśmy), że tysiące pszczelich żołądków się napełniły, owady stały się ociężałe, a co za tym idzie, chyba z nieco większą trudnością wszystkie razem nawzajem trzymały się kupki. Ot, grawitacja, i tyle.
I wtedy naszedł nas wspaniały pomysł. Pierwsi wpadli na niego niemal równocześnie Bosman z Cieślą, którzy zresztą natychmiast zaoferowali się do osobistego przeprowadzenia wymyślonej przez siebie akcji. Polegać ona miała na… potraktowaniu tak ociężałej pszczelej kolonii silnym strumieniem wody podawanej poprzez prądownicę z wężem dołączonym do naszego statkowego systemu przeciwpożarowego. Ciśnienie wody jest wówczas bardzo duże, jest zatem szansa, aby strącić najpierw ten rój spod flosu na pokład, by potem bez zwłoki – zanim jeszcze pszczoły nie osuszą na tyle swoich skrzydełek, aby się z pokładu pozbierać i rzucić się do ataku, względnie do ucieczki – używając co najmniej 2-3 takich pożarowych węży, wypłukać je wszystkie poza naszą burtę, tak, aby natychmiast poginęły w wodach Pacyfiku. Proste..?
No, niby tak, ale… nasz Kapitan na tak przedstawiony mu plan się nie zgodził, a przyszłość pokazała, że miał w tej materii świętą rację. Wyraził on bowiem najpierw swoje wątpliwości, co do zachowania tych pszczół, jeśli w okamgnieniu tak się na wszystkie strony rozpierzchną, że ich potem nikt latających pojedynczo nie wypatrzy, a przecież wodą z pożarowego rurociągu bez opamiętania dookoła lać nie można. Bo wtedy co..? Znowu zaczną gryźć..? Z tym że teraz już nie z głodu ale solidnie rozeźlone zniszczeniem ich wiszącego pod flosem „kokonu”..?! Wszak będzie to z naszej strony wyraźnie zbrodniczy atak, a instynkt takich owadów zawsze nakazuje im się bronić – i to aż do upadłego, dosłownie „do ostatniego żołnierza”. Zatem co się stanie, jeśli któryś z naszych marynarzy po prostu podczas swej misji zawiedzie – ot, chociażby nie wcelowując od razu dokładnie w samo „serce” roju, lub wykazując niewystarczający refleks, w odpowiedzi na nieprzewidziane zachowanie pszczół? Brrr, aż strach pomyśleć, wszak już raz pozamykani w nadbudówce siedzieliśmy.
To może by dosypać im jakiejś trucizny do miodu? – zaproponował ktoś inny. Łakomczuchy się nażrą, więc powyzdychają w „trymiga” – kusił takim rozwiązaniem jego pomysłodawca. Ale nasze Dowództwo zdecydowanie optowało jednak za planem Bosmana i Cieśli, z tym jednakże, iż należało ich projekt poddać pewnej modyfikacji – mianowicie, owszem, potraktować pszczółki pożarowymi wężami i wypłukać je szybko za burtę, ale dopiero po uprzednim… strąceniu roju z flosu w dół do środka jakiegoś szczelnego opakowania, na przykład dużego worka, który natychmiast od góry będzie mógł być mocno powiązany, zamykając większość owadów w jego środku jak w pułapce, natomiast wypłukiwanie silnymi strumieniami wody pszczół poza burtę dotyczyć by miało już jedynie resztek tegoż roju – czyli tych osobników, które w jakiś sposób „workowej matni” się nie poddadzą, zawczasu się z tak przygotowanej zasadzki wymykając. Bo przecież z pewnością takich uciekinierów nie zabraknie.
I tak właśnie zrobić ostatecznie postanowiono. Bo plan był rzeczywiście niezły, z tym jednak, że wymagał on pewnych uprzednich przygotowań – i to niezwykle istotnych. Jakich..? Otóż, przede wszystkim zadbać trzeba było o to, ażeby pszczoły były… ponownie jak najbardziej ociężałe, a przez to niezbyt ruchliwe. Należało je zatem najpierw… znowu pogłodzić (tak!), ażeby powtórzyć potem dokładnie ten sam scenariusz, który dotychczas zaobserwowaliśmy, wyciągając z niego rzecz jasna odpowiednie wnioski. Bowiem teraz już było tak, że cały rój powoli swój wigor odzyskiwał – wiadomo, najedzony to i brykać mu się chce, prawda? Ale gdyby pszczółki znowu potraktować przez następne co najmniej 2 dni „metodą na głoda”, usuwając im sprzed nosa ów talerzyk z miodem, to potem ponownie wygłodniałe rzucą się na podstawiony im w pełnym talerzu pokarm, więc po kolejnym nażarciu się do syta i „bez opamiętania” jak poprzednio, ich rój znowu przyjmie kształt wydłużonej ociężałej „łezki”. I wtedy naprawdę znacznie łatwiej będzie go „strącić z piedestału” do podstawionego podeń plastikowego wora. Wszakże teraz rój był ponownie nieomal kulistego kształtu i raczej nie można było liczyć na to, że bez problemów pod swym własnym ciężarem opadnie. Zatem plan zatwierdzony, działajmy…
Zgodnie więc z ustaleniami, następne dwa dni ponownie minęły nam pod znakiem nieustannej obserwacji pszczelej kolonii, która pozbawiona już serwowanego im dotychczas ochoczo przez Kucharza dla utemperowania jej wściekłych harców miodziku, znowu zaczęła swoje niecierpliwe wędrówki po całym statku w poszukiwaniu czegoś „na ząb”. Znowu więc nasze pokłady zaroiły się od wysyłanych we wszystkich kierunkach owadzich emisariuszy, którzy pod wieczór drugiego z kolei dnia ich zaplanowanej z premedytacją głodówki stawali się coraz bardziej agresywni, z godziny na godzinę coraz głośniej brzęcząc nam nad głowami. A zatem scenariusz sprawdzał się co do joty. Dobra nasza…
Tym razem jednak oczekiwanie na ich coraz gwałtowniejsze ataki – które z pewnością trzeciego dnia głodówki by nastąpiły – nie miało już sensu. To jasne, po cóż bowiem narażać się na jakieś groźne w skutkach pokąsania, skoro można ów potencjalny pszczeli gniew już zawczasu okiełznać, wystawiając w porę w odpowiednie miejsce kolejny pełen słodziutkiego miodu talerz? Toteż już późnym wieczorem nasi Kucharze podstawili na pokładzie, dokładnie pod wiszącym nad nim rojem, kolejny pełen talerz smakowitego płynnego kąska, do którego – według naszych przypuszczeń – pszczółki miały się dobrać już od samego świtu.
I oczywiście dokładnie tak się stało. Ponownie więc mieliśmy niepowtarzalną okazję obserwować tę specyficzną wąską i długą chmurkę, niby dymek ciągnący się dokładnie w pionie pomiędzy talerzem a zwisającym rojem, a kiedy już wszelkie ruchy „w szeregach przeciwnika” ustały, nasi dzielni wyznaczeni do tej roboty marynarze przystąpili do natychmiastowego działania. Rój bowiem ponownie prezentował wyglądał ogromnie ociężałego, jego kształtna „łezka” znacznie się w kierunku ziemi wydłużyła, zaś chodzące po jej powierzchni osobniki wydawały się być powolne i ospałe, a przez to… niezbyt groźne.
Jednakże, co oczywiste, akcja usuwania roju musiała mieć „ręce i nogi”. To znaczy, na żadną zbyt daleko idącą improwizację miejsca być nie mogło, toteż przygotowania prowadzono bardzo starannie, zakończając je tuż przed nastaniem kolejnego wieczoru. No i wtedy się wreszcie zaczęło…
Akcja likwidacji pszczelego roju jest już przemyślana, toteż najwyższy czas, aby przystąpić wreszcie do jej realizacji... Na ten ostateczny bój zapraszam jednak do odcinka następnego...
louis