Geoblog.pl    louis    Podróże    Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda    Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda
Zwiń mapę
2018
02
wrz

Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda

 
Wielka Brytania
Wielka Brytania, Glensanda River
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, jak dotychczas w Europie byliśmy dopiero raz, na Malcie, dlatego też chyba najwyższy czas na Starym Kontynencie zjawić się ponownie, prawda..? Proponuję zatem wizytę na północy Szkocji. Zapraszam...


GLENSANDA – Wielka Brytania (Szkocja) – Maj 1994

Bardzo, ale to bardzo ciekawy porcik. Oj tak. Głównie z jednego względu - mianowicie; port jest, ale miasteczka, albo i chociaż najmniejszej nawet mieściny nie ma. Ot, co. Znajduje się tutaj bardzo przyzwoite i dość duże nabrzeże dla cumujących tu statków, jest dobrze rozwinięta mała infrastruktura portowa, tzn. taśmociągi załadowcze (gigantycznych rozmiarów zresztą), są odpowiednie budynki biurowe, dla robotników, itd., jest niezły park maszynowy (dużych pojazdów oraz koparek, spychaczy, buldożerów, itp. sprzętu) i „inne tam takie rzeczy”, które zazwyczaj znajdują się w każdym szanującym się porcie, natomiast nie mieszka tutaj na stałe… ani jeden człowiek. Ot, po prostu. Nikt tu nie mieszka, bo takiej miejscowości, praktycznie rzecz biorąc, na mapie Szkocji… w ogóle nie ma! Ot, jest ale jej nie ma… I tyle. (Przypominam jednakże, iż piszę teraz o roku 1994!)
Ciekawe, prawda..? Owszem, są tutaj w pobliżu pozostałości jakiejś porzuconej niegdyś wioseczki, jakieś stare i rozpadające się już ruiny kamiennych chałup i budynków gospodarczych ale już na pierwszy rzut oka widać, iż owe maleńkie sioło czasy swojej świetności ma już dość dawno za sobą. Świadczyła o tym obecność właśnie tychże będących w ruinie starych zagród oraz marne pozostałości murów małego zameczku znajdującego się na pobliskim, dość wysokim wzgórzu. Sądzić by zatem należało, iż istniejący tu obecnie porcik po prostu wziął swoją nazwę od znajdującej się tu przed laty niewielkiej wiejskiej osady oraz owego górującego nad nią zameczku - i tak w istocie było. Dowiedziałem się bowiem później od tutejszych robotników, że było dokładnie tak jak przypuszczaliśmy. Czyli port jest, jego obsługa również, ale osoby ją stanowiące dojeżdżają tutaj do pracy z okolicznych miejscowości, nierzadko dość znacznie od owego nabrzeża oddalonych. Tak więc; ot, taki sobie nieco dziwny, znajdujący się niemalże na całkowitym pustkowiu i położony na „samym końcu świata” porcik, bez jakiejkolwiek zamieszkałej ludzkiej siedziby w jego najbliższym otoczeniu. Tak przynajmniej było tam w Maju 1994 roku…
Ale… Ale właśnie to było wówczas dla mnie najbardziej interesujące! Właśnie owe całkowite pustkowie, ruiny opuszczonych zagród, bardzo dziki i niezbyt przyjazny teren oraz ów stojący na wzgórzu zameczek z powiewającą nad nim jakąś przedziwną, nieznaną mi flagą. Okolica była zatem niezbyt dostępna, ale właśnie to wówczas najbardziej mnie w tym wszystkim rajcowało, bowiem mogłem wreszcie powłóczyć się gdzieś po dzikim terenie, „w naturze”, nie zaś jedynie po ulicach całego szeregu europejskich miast i miasteczek, które wtedy odwiedzaliśmy, kręcąc się naszym stateczkiem tylko i wyłącznie po Europie, zaglądając wprawdzie do wielu ciekawych miejsc, jednakże zawsze i niezmiennie „obetonowanych” i gęsto zamieszkałych - a tu nagle… o proszę. Wreszcie coś naturalnego i dość dzikiego do zwiedzania, co przecież, jak sami dobrze wiemy, jest osobliwością w tym rejonie świata.
Owszem, jest jeszcze na naszym kontynencie wiele takich dość dzikich i niezbyt dostępnych miejsc, nawet w jej zachodniej części, ale ja przecież piszę nie o znajdujących się gdzieś w interiorze puszczach czy bagnach, ale o takich miejscach, do których można dotrzeć morskimi statkami, a takich we współczesnej Europie pozostało już naprawdę niezbyt wiele.
Toteż chyba nie muszę dodawać co natychmiast zrobiłem z chwilą „złapania” wolnego czasu po pracy, prawda..? No oczywiście, że wyruszyłem w te szkockie „zadupie” w celu zbadania tej przeciekawej okolicy, ale o tym napiszę nieco później, teraz bowiem już najwyższy czas, aby najpierw „zorientować się w terenie”. Dokądże to, tak właściwie, w tej naszej podróży dotarliśmy. Gdzie w ogóle jesteśmy...
Otóż, tak prawdę mówiąc chyba jednak nieco zagalopowałem się, pisząc kilka akapitów powyżej o tymże miejscu, iż jest ono „na samym końcu świata”. Co to to nie, byłoby to bowiem dla Glensandy nieco niesprawiedliwą opinią, gdyż jest ona położona w miejscu dość szczególnym i z wielu względów nadzwyczaj ciekawym. Do rzeczy więc...
Glensanda leży na zachodnim wybrzeżu Szkocji, w dość długiej, bardzo głębokiej i mocno wcinającej się w ląd zatoce o nazwie Loch Lynnhe, niemalże „u wrót” południowego wejścia do słynnego Kanału Kaledońskiego. A dlaczego słynnego..? Otóż dlatego, iż jest to Kanał łączący oba wybrzeża północnej Szkocji, a w swym północnowschodnim przebiegu przecinający cały łańcuch podłużnych i bardzo wąskich polodowcowych jezior, wśród których najbardziej znanymi są Loch Lochy, Loch Oich oraz oczywiście… Loch Ness. A z czego znane jest to jezioro to chyba nikomu podpowiadać nie muszę, prawda..? No oczywiście, że z zamieszkującego jego głębokie wody ogromnego i tajemniczego potwora, do dziś jeszcze nieodkrytego (podobno), a ściągającego swą mitycznością w owe miejsce wielotysięczne tłumy ciekawskich turystów z całego świata.
Rzecz jasna legenda o owym monstrum jest wciąż żywa i z pewnością już po wieki taką pozostanie, bo przecież - i jak sądzę również i wy podzielacie moje zdanie - nie chodzi o to, ażeby „złapać króliczka, ale by gonić go…” Bo prawdę mówiąc, w jego istnienie naprawdę rzadko w ogóle ktoś wierzy, a zatem jego „intensywne poszukiwania” (intensywne, a jakże!), to po prostu jeden wielki „pic na wodę, fotomontaż”, bo albo tego potwora nie ma i owe poszukiwania są psu na budę warte, albo jeśli on w istocie istnieje (w co zresztą wątpię i przenigdy w życiu w to nie uwierzę!), to jego ewentualne zlokalizowanie i „zdemaskowanie” jego tajemniczości spowodowałoby raz na zawsze wygaśnięcie tejże legendy, rozproszenie owej aury mistyczności, która jej towarzyszy, następnie spowszednienie tegoż zjawiska, a w efekcie odpływ całej rzeszy żądnych sensacji oraz pozostawiających w tym miejscu „całkiem pokaźny grosz” (i o to chodzi, i o to chodzi!) wielce ciekawskich turystów i podróżników.
A któż chciałby zarzynać swoją własną kurę znoszącą złote jajka, rozprawiając się z legendą przysparzającą miejscowym obywatelom całkiem godne zarobki z tego tytułu..? Bo czy wyobrażacie sobie może taką sytuację, kiedy to władze, na przykład zamku w Golubiu-Dobrzyniu oświadczyłyby autorytatywnie, iż w jego murach nie pęta się żadna Biała Dama (czyli duch Anny Wazówny) i w związku z tym; „…kochane turysty, kto tu przyjechał zwiedzić nasze zamkowe muzeum, to serdecznie zapraszamy, a kto zjawił się tutaj goniąc jedynie za sensacją czy marzeniami, to fora ze dwora..!”..? No przecież to jasne, iż nikt poważny (czyżby..?) i rozsądny się tak nie zachowa i będzie raczej intensywnie podsycał ową aurę tajemniczości i niezmiennie lansował (choćby i na siłę, i choćby nawet najbardziej głupawą bajkę!) swoje wielowiekowe legendy, niźli kierował się rozumem, racjonalizmem lub naukowymi wyjaśnieniami. Bo i po co, nieprawdaż..?
Toteż owa światowej sławy zagadka o pływającym gdzieś w głębinach Loch Ness potworze wciąż ma się dobrze, wabi swą treścią ciągle to nowych przybyszów w te rejony i już od wielu wielu lat nieodmiennie rozpala wyobraźnię ogromnej liczby ciekawych takich spraw osób. Wśród nich rzecz jasna również i moją - bo akurat ja takie tajemnicze zjawiska uwielbiam, i to pomimo faktu, iż zupełnie w ich autentyczność nie wierzę. Ot, nie wierzę i już..!
Ale… Czy ten nasz świat nie wydaje się jednak nam samym znacznie ciekawszym i milszym, kiedy to czasami mamy do czynienia z takimi właśnie legendami, tajemnicami, zagadkami czy też niewyjaśnionymi jeszcze zjawiskami dziejącymi się tuż obok nas..? No pewnie, że tak, to jasne, albowiem niemalże każdy z nas lubi być w tak niewinny sposób oszukiwany, lubimy udawać, iż wierzymy w takowe owiane tajemnicą zjawiska, a nierzadko to i nawet dosłownie pławimy się w natłoku takich niewyjaśnionych historyjek, legend, mitów czy też nawet najzwyklejszych i już na odległość wyczuwanych zmyśleń, a i czasem ordynarnych naciągań „turystycznej stonki”. Bo jest to nam po prostu w jakiś sposób do życia potrzebne, a sam fakt, iż jest się w istocie racjonalistą i tak nie przeszkadza w zwiedzaniu wielu ciekawych miejsc, w których „coś straszy”, „coś niby istnieje” lub też „coś niby się wydarzyło”. Ot, taka jest po prostu nasza człowiecza natura i z pewnością jest nam milej kiedy to akurat odwiedzane przez nas miejsce jest „czymś” ubarwione, bo dodaje mu dodatkowego smaczku. A że jest to bardzo często „coś” niezbyt wiarygodnego, nierealnego lub też i nawet „w tajemniczych okolicznościach” powstałego (czyli zmyślonego, ot co!) jedynie na użytek przyjeżdżających tam żądnych wrażeń turystów, no to co..? Czy to aż takie ważne..?
Otóż nie, bowiem oceńcie sami; czym byłby taki Luwr bez straszącego w nim upiora, Wieliczka bez legendy o św. Kindze, Kraków bez Lajkonika i wawelskiego smoka czy też Warszawa bez legendy o wiślanej Syrence..? Owszem, są to miejsca, które i tak bez tych swoistego rodzaju „ozdobników” i specyficznych „historycznych dodatków” mają swoją niezaprzeczalną markę, renomę i wielką wartość, one jedynie przydają im dodatkowego blasku, ale jak to jest w wypadku właśnie owego jeziora Loch Ness..? Toż ono bez tego potwora byłoby zupełnie niczym, najzwyklejszym wodnym śródlądowym akwenem, do którego na pewno nie ściągałyby rzesze turystów i nikt specjalnie nie zwracałby na nie uwagi. A już zwłaszcza nie zawracano by sobie głowy dość kosztownymi wycieczkami w ten niezbyt przyjazny rejon. I tyle…
Jednakże owa zagadka istnieje, co pewien czas w sposób bardzo umiejętny podgrzewana i „odświeżana”, bowiem zazwyczaj „na przednówku” sezonu (no co za traf..!), jakimś przedziwnym „zbiegiem okoliczności” znowu komuś udało się nagle „zauważyć” jakiś kawałek (na przykład ogonek lub grzbiecik) tegoż potworka i interes na nowo odżywa - lody puściły, więc czas na ponowny ruch w interesie. Turyści przyjeżdżają, wynajmują łódeczki, płacą za hotele i pensjonaty, za obiadki, kolacyjki, szkockie piwko i whisky (o właśnie! Zwłaszcza za to!) oraz wszelką turystyczną obsługę, a tak w rzeczywistości… i tak w istnienie tego monstrum nie wierzą. Ot, co… Co jednak zupełnie im nie przeszkadza w wylegiwaniu się na jakimś hotelowym tarasie, ze szklaneczką w ręku i wypatrywaniu z lornetą przy oczach czy też… czasem… a może…? A poza tym, być tu wszakże trzeba, koniecznie trzeba to miejsce odwiedzić, i to nie tylko z powodu tego, iż jest to „w dobrym tonie”, ale i również dlatego, iż… a może jednak..? A nuż..?
No i pozostaje jeszcze taki drobny szczególik jak sama świadomość pobytu w TAKIM miejscu, a także najzwyklejszy w świecie szpan i „obowiązek” każdego szanującego się globtrottera, pojawić się tutaj, choćby i tylko dla samego „zaliczenia” tegoż „punktu turystycznego programu” - bo przecież nie dla niczego innego, nieprawdaż..? Potwór kusi, uwodzi wyobraźnię i nieodmiennie jak gigantyczny magnes przyciąga swą tajemniczością wszystkie „niespokojne dusze” i żądnych poznania naszego świata ciekawskich osobników. Czyli między innymi właśnie takich jak ja… Bo jakżeby inaczej, czyż nie..?
Ale niestety, już podczas cumowania do nabrzeża w Glensandzie wiedzieliśmy, że z naszego ewentualnego wypadu w okolice Loch Ness wyjdą przysłowiowe „nici”, i to pomimo niezbyt wielkiej odległości tego portu od południowego skraju tegoż jeziora. Bo wprawdzie dzieliło nas wówczas od niego zaledwie około 70-75 kilometrów, to i tak, jak się okazało, nie było żadnych szans na zorganizowanie jakiegokolwiek tam wyjazdu, bowiem załadunek zapowiadał się bardzo sprawny i niezbyt długi, toteż nasz postój przy tym nabrzeżu miał trwać zaledwie kilkanaście godzin. A to niestety nie pozwalało nam nawet i pomarzyć o ewentualnym „spotkaniu z potworkiem” (zatem sorry stary, ale musisz jeszcze na mnie poczekać!)… Szkoda.
Nie było więc mi dane nad owe jezioro choćby i na krótką chwilkę zajrzeć, ale… - jak już powyżej wspomniałem - w istnienie tegoż gada i tak nie wierzę, toteż na pewno niczego z ewentualnego mistycznego spektaklu nie straciłem, czyż nie..? No chyba, żeby on sam zadał sobie tyle trudu i osobiście się do nas pofatygował, na przykład podpływając te raptem 40 mil (bo w końcu, co to dla niego, skoro z niego aż taki potwór?!) by nam się objawić pod burtą, aby się przywitać, ale niestety nic takiego nie miało miejsca. Może jednak za daleko? A może przez śluzy kanału by mu nie pozwolono przepłynąć, bo potem by sobie uciekł korzystając z takiej sposobności i „szukaj wiatru w polu”? A cóż byłoby wówczas warte to jezioro bez swojego sekretnego mieszkańca..?
Tak więc na ewentualne „hallo” z owym stworzeniem muszę jeszcze nieco poczekać. Ale nawet i bez niego było tutaj dość ciekawie. No i poza tym, mimo że tejże gadziny nie widziałem to i tak jestem zadowolony, bo przecież mogłem się przy tej okazji pochwalić, gdzie to ja nie byłem i czego to ja „omal nie zobaczyłem” gdybym tylko miał czas, bo byłem przecież aż tak blisko rejonu tej frapującej zagadki. Oj wiem wiem - mocno to wszystko naciągane, ale co sobie przy tej okazji o legendach, duchach i tym podobnych zjawiskach powypisywałem oraz co już się tym ponapuszałem to moje. Wszak znowu mogłem nieco się powymądrzać, a przecież już dobrze wiecie, że dla mojej osoby takowe sposobności naprawdę są nie do przecenienia. A że była to kolejna już, i w dodatku ponownie dosyć długa dygresja, no to co..? Przecież mi to wybaczycie, no nie..? A zatem, ażeby już całkowicie nie przeciągać struny i nie nadużywać waszej cierpliwości wracajmy czym prędzej do rzeczywistości i zajmijmy się wreszcie tym, co TU się dzieje, w Glensandzie… Czyli, właśnie cumujemy przy tutejszym nabrzeżu…
Ale ale… Zaraz zaraz… Tak bardzo się w tym opisie rozpędziłem, że z tego wszystkiego zapomniałem wspomnieć o dwóch innych, dość zresztą ważnych sprawach. A mianowicie, winien wam jeszcze jestem króciutkiego (oby!) opisu naszej drogi dojazdowej do tego miejsca oraz choćby kilku tylko słów na temat statku, na którym wówczas tam zawitałem.

Ale o tym już w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020