Przypominam – jestem teraz w małym lasku, gdzie niespodziewanie zostałem zaatakowany przez stado dość agresywnych wobec mnie kruków...
W poprzednim odcinku, zanim się ponownie nie rozpisałem w kolejnej dygresji, napisałem, że nastąpiła ze strony tych kruków cała seria „quasi jastrzębich spadów” z przestworzy na moją przerażoną głowę, ale to, jak się po chwili okazało, wcale nie był koniec ich „nalotów” na mą Bogu ducha winną osobę. Otóż, kruki nadal mi nad głową fruwały, trzepotały swymi potężnymi skrzydłami, ze strony których - wyobraźcie to sobie! - jeszcze dwukrotnie (!) otrzymałem niezłe pacnięcia w twarz, zanim gnany troską o bezpieczeństwo swojej łepetyny i rąk nie wyprysnąłem gwałtownie z tegoż „tajemniczego” lasku z powrotem na przylegającą doń łączkę, która – no co tu dużo mówić - uratowała mi życie i marne resztki mojej marynarskiej godności dzięki temu, że była tak blisko areny moich niespodziewanych zmagań z tymi wrednymi ptaszyskami. A i tak miałem chyba szczęście, że nie zostałem przez któregoś z nich dziobnięty, bo w takim wypadku z pewnością zaledwie na strachu oraz na nadszarpnięciu mojego honoru by się nie skończyło, ale i może na czymś znacznie gorszym, bo na niechybnym skaleczeniu rąk lub co gorsza na rozbiciu mojej szlachetnej głowy. A jak się można spodziewać takie solidne walnięcie twardym kruczym dziobem w ludzki czerep na pewno do przyjemności nie należy. Już o ewentualnych poważnych ranach takową fatalną przygodą spowodowanych, to już nawet nie wspomnę. A zatem mogę chyba uznać, że i tak miałem szczęście, bo prawdopodobieństwo dorobienia się rany kłutej głowy być może także do najmniejszych nie należało.
I na zakończenie tego wątku jeszcze jedna refleksja, a właściwie pewne moje spostrzeżenie wynikające z obserwacji, których wówczas dokonałem i zdołałem zapamiętać podczas tego - przyznajmy to - jednak nieco bardziej komicznego, niźli groźnego zajścia. Otóż, niemalże po każdym takim gwałtownym „locie koszącym” kolejnego kruka następowało jego lądowanie na ziemi i kończyło się ono… spokojniutkim spacerkiem tegoż ptaka po leśnym poszyciu, tak jakby obserwował on efekty swojego ataku..! Serio..! A co najciekawsze, właśnie to ich zachowanie było dla mnie najbardziej zaskakujące. Przechadzał się bowiem wówczas taki kruczek dostojnym i niespiesznym krokiem w moim pobliżu, jakby obserwując (!) bacznie swojego kolegę, który następny w kolejności dokonywał swojego nalotu, a potem ponownie zrywał się do lotu znikając mi z oczu, zaś… jego dotychczasowe miejsce na ziemi zajmował następny w kolejności napastnik..!!! Wprost niewiarygodne..! No cóż, brzmi to w istocie jak niezła bajeczka, ale tak to właśnie było! No co za cholernie zmyślne bestie..! Nie od parady więc mówi się o krukach, że to bardzo inteligentny i świetnie zorganizowany gatunek. Cóż, niestety muszę to potwierdzić, bo owe pacnięcia ich skrzydłami w moje czoło i poliki zdecydowanie mnie do tej opinii przekonały. Ot, co...
I jeszcze jedno – tak dla wyczerpania tematu, gdyby się ktoś o to pytał – żadnego białego kruka pośród nich nie dostrzegłem. Ot, wyjaśniam to czym prędzej, żeby komukolwiek z was nie przyszło na myśl wypytywać mnie o owe przysłowiowe „białe myszki” lub też o „tupot białych mew”, itd. Zapewniam więc, że „moje” ptaszki były jak najbardziej czarne (powiem więcej, nawet kruczoczarne!), a do tego wręcz pieruńsko hałaśliwe, wredne i zadziorne. I tyle...
Ale teraz dość już tych refleksji i niekończących się przemyśleń na temat tychże stworzeń i mojego niespodziewanego udziału w niezbyt chwalebnym (no cóż, wstydliwym również, niestety) wydarzeniu, jakby żywcem wyjętym ze słynnej produkcji Hitchcocka, ponieważ czas już chyba najwyższy, ażeby wrócić do dalszego sprawozdania z mojej niecodziennej szkockiej wycieczki, opisów wielokrotnie przerywanych mnożącymi się (jak zwykle) dygresjami czy też całą serią wyjaśnień, przypuszczeń i dywagacji na każdy niemal temat, który mi się tylko nawinie pod rękę. Dość już tego, a zatem powracam do dalszej relacji z mojego obcowania z pięknem tutejszej przyrody, bo w przeciwnym razie znowu zagrzebiemy się aż po same uszy w niezliczonych „tematach ubocznych” oraz w najzwyklejszym wodolejstwie. Do rzeczy więc…
Jak już wspomniałem, po otrzymaniu pierwszego pacnięcia kruczym skrzydłem w czółko, natychmiast rzuciłem się do ucieczki (ależ obciach!), pragnąc jak najszybciej wydostać się z tego nieprzyjaznego miejsca. Zbyt daleko zresztą, jak już wiecie, nie miałem - może kilkanaście kroków zaledwie, ale pomimo tego jeszcze aż dwukrotnie doznałem podobnego potraktowania; raz dostałem ponownie w czoło a drugi raz w policzek. Owe uderzenia rzecz jasna silne nie były; ot, takie raczej muśnięcia niźli „pełnoprawne” ciosy, ale przecież nie o moc tychże razów w tej chwili chodziło, ale o sam fakt ich zaistnienia, że w ogóle do czegoś takiego doszło oraz o moją obawę co do dalszego rozwoju sytuacji, bo przecież mogło to oznaczać zapowiedź czegoś znacznie gorszego (na przykład dziobnięcia w głowę), toteż nie zastanawiałem się wówczas zbytnio nad charakterem tegoż zajścia i nie interesowało mnie nic innego jak tylko to, ażeby się jak najszybciej stamtąd ulotnić. Aby ewakuować się poza strefę rażenia tych potworów..!
Dlatego też gnałem przed siebie (czy też raczej „za siebie”) ile sił w nogach, w panicznym pośpiechu, „młynkując” najpierw rękoma ile wlezie, a potem już tylko oplatając je jak najściślej wokół moich skroni i tyłu głowy. Ponownie zatem najadłem się niezłego strachu i kiedy już z tego paskudnego lasku się wydostałem, to - oczywiście, a jakże! - gnałem dalej przed siebie, już poprzez tę wspomnianą łączkę, pomimo faktu, że z chwilą opuszczenia tego „zaklętego kruczego rewiru”, ptaki dały mi już spokój, ale… No skąd niby miałem o tym wiedzieć, skoro oczy i uszy miałem dokładnie „uszczelnione” swoimi własnymi rękoma..?! No skąd..? (O rety, ale jaja! Ależ to musiało pociesznie wyglądać! Bo gdyby tak ktoś stojący w pobliżu zobaczył nagle biegnącego przez łączkę człowieka z owiniętymi wokół głowy rękoma… to co, nie zdziwiłby się..? I co by o mnie pomyślał, no nie..? Wariat jakiś, czy może sportowiec-szybkobiegacz i właśnie… trenuje..? Ufff…) Tak więc przebiegłem sobie jeszcze z dobre pięćdziesiąt metrów podczas tego nagłego odwrotu, zanim nie zorientowałem się wreszcie, że jest już po wszystkim, i że mogę się już zatrzymać, „ogarnąć się” nieco oraz uspokoić swoje skołatane nerwy. Ufff, no co za przedziwne zdarzenie..! Aż głową kręciłem ze zdumienia. No cóż… „Ten typ już tak ma...”
Stanąłem zatem natychmiast w miejscu, dysząc ciężko po tym nagłym wysiłku (bardziej z wrażenia zapewne, niźli z samego zmęczenia), patrząc jeszcze uważnie dookoła siebie i w kierunku tego nieprzyjaznego lasu, czy aby na pewno ta niezwykła przygoda dobiegła swego końca. Po chwili jednak ruszyłem dalej (dmuchać na zimne..!), już w stronę morza i już tylko od czasu do czasu rzucając za siebie wrogie spojrzenia w kierunku „kruczego gaju”, myśląc; „a niechby was wszystkich, podłe ptaszyny, zaraza zżarła - tfu..!” Ale, tak prawdę mówiąc to jednak śmiałem się w duchu z tego całego zajścia, bo w istocie już po niedługim czasie ochłonąłem nieco, nabrawszy dystansu do samego siebie, do tegoż przedziwnego wydarzenia oraz do mojego podczas jego przebiegu zachowania.
Bo przecież... przygoda przygodą, przestrach przestrachem i zaskoczenie zaskoczeniem, ale w sumie… czy to wszystko nie było jednak po prostu komiczne..? No owszem, być może groziło mi wówczas jakieś fatalne w skutkach dziobnięcie w głowę, ale już teraz, z perspektywy czasu uważam, iż nie był to żaden dramat (no może jedynie w tej danej chwili!) i trzeba to raczej zaliczyć do zdarzeń o charakterze bardziej groteskowym i zabawnym aniżeli do niebezpiecznych „terminów” jakie stają się zwykle udziałem wszelkich poszukiwaczy przygód, życiowych awanturników czy też zwykłych pechowców. I chociaż zagrożenie mojej nietykalności cielesnej ze strony tych ptaków wirtualne nie było, to jednak tragedią - jak sądzę - również nie pachniało, toteż zamykam ten epizod jedną konkluzją, a właściwie hasłem-stwierdzeniem; „wszelkim intruzom nasze zdecydowane NIE..!” Bo przecież owe kruki miały rację, nieprawdaż..?
Poza tym wiem już (bo to wszakże było również i niezłą nauczką), aby im więcej w paradę nie włazić. Bo nic to, iż wówczas o ich obecności w tym lesie nie miałem najmniejszego pojęcia, ale jeśli kiedyś przytrafi mi się podobna sytuacja i będę wiedział o tym, że one są tam gdzie się właśnie wybieram „z wizytą”, to z pewnością pchać się tam nie będę, o nie..! Nie ma głupich. Bo teraz mi się upiekło, lecz następnym razem już wcale tak być nie musi. Niechaj więc w razie czego w taki parszywy rejon włazi ktoś inny, a ja co najwyżej będę mu wtedy kibicował. Ot, co...
Po kilku minutach dotarłem nad brzeg zatoki, skąd widać już było port i stojący w nim mój statek. Pospacerowałem sobie jeszcze trochę po skałach zanim na niego wróciłem, ale tego to już rzecz jasna opisywać nie będę, bo niby cóż takiego..? Skały i moją po nich przechadzkę, podczas której już nic więcej szczególnego się nie wydarzyło..? Epizodziki z jeleniem i z krukami, owszem, warte były swojej wzmianki, ale już dalszy ciąg mojej eskapady do żadnej dalszej relacji się nie nadaje. A zatem poprzestanę już tylko na krótkim podsumowaniu tejże wizyty w Glensandzie, po nim zaś opuścimy już Szkocję i wybierzemy się dalej w świat. Tak więc - uwaga - piszę zakończenie niniejszego rozdziału.
Po powrocie na statek, jak już powyżej wspomniałem, opowiedziałem moim współzałogantom o owych przedziwnych spotkaniach z tutejszą fauną i florą (pochwaliłem się oczywiście moimi bąbelkami na rękach i twarzy), ale niestety – o tym również coś niecoś już napisałem – nie znalazłem wśród nich zrozumienia oraz współczucia wobec moich cierpień, katuszy i mąk, których doznawałem podczas tegoż wypadu, a także nie doczekałem się pocieszenia w sprawie uszczerbku na honorze marynarza, mocno przecież splamionym moim zachowaniem podczas „randek” z jeleniem i krukami. A co gorsza, nie tylko że mi nikt nie współczuł, to jeszcze nie za bardzo mi w to wszystko uwierzono..! (Ba, „nie za bardzo” napisałem – ależ! Nie uwierzono mi w ogóle!) Jednakże… A może to nawet i lepiej, że mi w to nie wierzyli, bo z pewnością ów widok, kiedy to zwiewałem przed ptakami z mocno otuloną rękoma głową, nie za bardzo zadziałałby na moją korzyść, to jasne. A do tego jeszcze ten „zjazd” twarzą po ostach i pokrzywach spowodowany spotkaniem ze zwykłym jeleniem. Ufff…
Tak więc przynajmniej zyskałem na tym, iż poprzestano jedynie na kilku niewinnych żarcikach, a ja już więcej do tego tematu nie powracałem. Robię to dopiero teraz, już po wielu latach od tamtych wydarzeń, na kartach niniejszego „dzieła”, bowiem teraz to już mogę sobie podrwić z tego razem z wami i już nie uważam, aby byłoby się tak specjalnie czym wstydzić, tak jak wówczas, gdy jeszcze na świeżo po tej przedziwnej wycieczce czułem, iż zbytniego splendoru na pewno by mi ona nie przyniosła. Ot, niestety, czasami ma się takiego pecha, że się człek zaplącze w jakieś głupawe wydarzenie bardzo w swej naturze niespotykane lub o okolicznościach niezbyt wiarygodnych dla postronnych słuchaczy, bo potem to nawet wyżalić się nie ma komu ani zwierzyć ze swych cierpień, ponieważ brzmi to wszystko nazbyt fantastycznie i niezbyt realnie, gdy tymczasem jest to autentyczną prawdą..! I wtedy to boli najmocniej - człowiek opowiada prawdziwe zdarzenia a naraża się jedynie na śmieszność i kpiny. No, trochę rzecz jasna przesadzam, bo nikt mi z moich ówczesnych kolegów zbytnio z tego powodu nie dopiekł, ale chodzi mi w tym wypadku o mechanizm takiego zjawiska, o którego działaniu niestety miałem okazję na własnej skórze się przekonać. Tak więc, jeśli mi kiedykolwiek będzie dane spotkać na mojej drodze jakichś, na przykład ufoludków, to z całą pewnością nikomu się do tego nie przyznam, i tyle..!
Ale żarty na bok. Powróćmy jeszcze na chwilkę do mojego opowiadanka na statku o przeżytych przygodach ze szkocką naturą. Otóż, wyrwałem się z nim wtedy chyba nazbyt pochopnie i w efekcie nadziałem się na pełne niewiary w to co mówię miny i grymasy, ale przynajmniej choć raz miałem okazję przekonać się osobiście jak to jest i jak to naprawdę człowieka wnerwia, kiedy opowiada się komuś „najprawdziwszą z prawdziwych prawdę”, a spotyka się jedynie kpiące uśmieszki i odpowiedzi w stylu; „nooo pewnie, ja ja, ty to potrafisz nawijać”, itp. No i wówczas można i nawet ziemię z posad poruszyć starając się przekonać słuchaczy do swoich racji i do prawdziwości zdarzenia, w którym się przecież uczestniczyło, lecz i tak się wychodzi na ostatniego głupka albo fantastę, któremu coś się przywidziało, albo który pragnie zaistnieć w towarzystwie opowiadając niestworzone historie.
Toteż zamilkłem „w tym temacie” na długie lata i o tym epizodzie z krukami już nigdy więcej nikomu nie opowiadałem (jedynie czasem coś zdawkowego rzuciłem na ten temat przy okazji jakiejś rozmowy, ale bez szczegółów), ale już teraz mogę sobie na to pozwolić, bowiem przed Wami, Moi Drodzy i W. Cz. Czytelnicy, niczego ukrywać nie muszę, czyż nie..? Przestrzegam was jedynie przed włażeniem „z brudnymi buciorami” w opanowane przez krucze stadka rewiry oraz jednocześnie udzielę wam dobrej rady; jeśli jednak ktoś się na to poważy, to informuję z całym przekonaniem, iż w razie czego najlepszym sposobem obrony są… szybkie nogi oraz - uwaga, bo to szalenie ważne! - jak najszczelniej (!) owinięta swoimi własnymi rękoma głowa..! A najlepiej to jeszcze z rozczapierzonymi paluchami, bo to znacznie zwiększa powierzchnię bronionego czerepu. Wierzcie mi, bowiem ja skuteczność owej metody już wypróbowałem i mogę stwierdzić, że innego, lepszego sposobu na pewno nie ma..! Nnno...
No i jeszcze dodatkowo należy pamiętać o tym, iż żaden z potencjalnych kruczych napastników absolutnie nie będzie się litował nad swoją ofiarą nawet wówczas, gdy rozczapierzone na głowie dłonie będą pokłute przez osty lub poparzone pokrzywami. Tak więc, na specjalne względy w takiej sytuacji raczej nie liczcie. Ot, co…
Ufff, no i powyższym stwierdzeniem zakończyłem - wreszcie! - wątek o niezbyt mi przychylnej szkockiej przyrodzie. Dość już tego, bo już sam widzę, że zdrowo w tej materii przesadziłem (oczywiście ilościowo, nie tematycznie!). A zatem basta…
Po zakończonym załadunku od razu wyruszyliśmy w dalszą drogę, do angielskiego Frindsbury, płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Wielkiej Brytanii, bardzo szczególnym przejściem zresztą, mianowicie cieśniną Pentland Firth, znaną z występujących w niej szalenie silnych prądów pływowych wyczyniających nierzadko ze statkami „różne cuda” jeżeli się któryś z Kapitanów niezbyt należycie przyłożył do sprawy, ale to już jest temat na zupełnie inną historię. Kiedyś z pewnością do tego wrócimy…
Ów opisany powyżej pobyt w Glensandzie nie był moją jedyną wizytą w tym porcie. Zjawiłem się tu bowiem ponownie w Listopadzie 1997 roku, już na innym statku tego samego Armatora (ale po ten sam ładunek, rzecz jasna), jednakże wówczas złożyło się tak, iż nie miałem ani odrobinki wolnego czasu, toteż cały nasz postój przesiedziałem na statku, nie mając okazji nawet na krótki wypad w znane mi już „szkockie okoliczności przyrody”. Całe szczęście zatem, że już wcześniej miałem sposobność to uczynić, więc pod względem tzw. „turystyczno-poznawczym” nie byłem stratny. Glensandę mam więc „zaliczoną”, czym rzecz jasna niezmiernie się chlubię (dowody powyżej), a… „com tu widział, com tu słyszał i com tu przeżył umieściłżem w niniejszym rozdziele o tymże porcie traktującym”…
I jeszcze tylko, już na sam koniec, z czysto kronikarskiego obowiązku wspomnę o pewnej ciekawostce, o której - jak sądzę - naprawdę warto coś niecoś napisać. Otóż, podczas owego drugiego zawinięcia do Glensandy, w trakcie załadunku zajmowaliśmy się zbiorowym wędkowaniem (cała załoga wyposażona była we własne wędki!), a akurat wtedy nasze „osiągi” w tym dziele były rewelacyjne, wprost niesamowicie bogate, jak rzadko kiedy. W efekcie zatem dość znacząco zaopatrzyliśmy naszą statkową spiżarnię.
W niemal każdym porcie zresztą, akurat na tym statku, próbowaliśmy swych sił w połowach - łapaliśmy wtedy głównie dorsze i jakieś śledziowate, lecz czasem trafiały się nam także i szlachetniejsze gatunki, jak łososie (najczęściej w Szwecji) lub nawet i węgorze (głównie w angielskich śluzach!), tutaj natomiast, w Glensandzie, urządziliśmy sobie wtedy prawdziwe żniwa makreli. Było ich tu bowiem całe mnóstwo, wokół statku aż się od nich roiło, bo krążyła tu w pobliżu nieustannie przeogromna ich ławica i praktycznie rzecz biorąc niemalże każde zarzucenie wędki kończyło się jakimś sukcesem, nierzadko nawet tak obfitym, iż czasem żyłka pękała… z nadmiaru zawieszonych na niej ryb, nie mogąc udźwignąć ciężaru makreli, które się jednorazowo „za jednym zamachem” w tym samym czasie pozawieszały na haczykach! Tak tak, moi drodzy, to wcale nie żart…
Ale, spytacie zapewne jak to w ogóle możliwe, prawda? Otóż, kilku z nas wyposażonych było w przypony o… kilkunastu haczykach (bez żadnej przynęty zresztą, jedynie z małymi sztucznymi włoskami) i częstokroć zdarzało się tak, że wyciągało się po kilka tych makreli na raz. Ależ wtedy miałem frajdę..! Także nałapałem tego towaru całe krocie, czym się oczywiście szczycę (a jak!) i to nawet pomimo faktu, że wcale takim tytanem w tej dziedzinie nigdy nie byłem. Ale wówczas było jednak szalenie łatwo - ot, tak właściwie to one same się prosiły o taki los, zawieszając się na podtykanych im pod nos hakach, a ja jedynie zajmowałem się kołowrotkiem uważając tylko, aby nie zerwać żyłki swoim ewentualnym niezręcznym zachowaniem. I tyle. Szkoda tylko, że niespecjalnie odpowiada mi smak tegoż rybiego gatunku, ja niestety makreli nie lubię - dla mnie to żadna ryba, ot co - nawet jeśli jest dobrze uwędzona. Ale tu jedliśmy je przyrządzane w piecu, więc jakoś dawało się je skonsumować. Ale to tak jedynie na marginesie…
A zatem, Moi Kochani Czytelnicy, ową rybacką ciekawostką niniejszy temat uznaję już za definitywnie zakończony (wreszcie!!!). Opuszczamy więc na jakiś czas tę przepiękną krainę, do której z pewnością jeszcze powrócimy, ale dopiero przy okazji opisu moich następnych wizyt w tym rejonie świata, w innych portach szkockiego wybrzeża…
Natomiast teraz; „Bye bye, Scotland”…
louis