Moi drodzy, zapraszam was teraz na wschodnie wybrzeże Afryki...
ZANZIBAR - Tanzania - Listopad 2012
Przyjeżdżamy, wołamy miejscowe portowe władze i… po chwili dostajemy od nich instrukcje, aby rzucić kotwicę i czekać na wejście do portu, ponieważ jest on aktualnie przepełniony (też coś, dwie keje „na krzyż” zaledwie i od razu przepełniony! To nie mogli powiedzieć, że keje po prostu są zajęte?) i żadnej możliwości naszego tam zacumowania póki co jeszcze nie ma. Zatem posłusznie rzucamy kotwicę i rozpoczynamy nasze oczekiwanie na redzie.
No niestety, ale Tanzania przywitała nas wręcz przepotężną ulewą – tak, to nie był żaden „rzęsisty deszcz” czy nawet nawałnica, to była burza jak się patrzy! Na szczęście rozpętała się ona dopiero po naszym zejściu z dziobu, więc podczas samego rzucania kotwicy nikt z nas pod tę ogromną ścianę wody się nie dostał, wszyscy już zdążyliśmy na czas schronić się przed nią w nadbudówce.
Jednak już chwilkę później pojawił się problem zupełnie innego rodzaju. Bo oto stoimy sobie w kilka osób na mostku, ten gwałtowny żywioł zza szyb obserwując, gdy nagle z prawdziwym zaskoczeniem (i z przestrachem też, a jakże!) odkrywamy, że wokół całego statku pojawiła się nagle... ogromna tłusta plama! Ot, dokładnie tak samo wyglądająca, jaką można zobaczyć na powierzchni byle jakiego wodnego zbiornika, no chociażby tylko zwykłej niewielkiej kałuży, do której dostanie się nawet i niezbyt duża kropelka benzyny, oleju czy jakiegoś smaru.
Czyli pojawiły się wokół nas wielkie kolorowe zacieki, tworzące dookoła statku jakby gęsty pierścień, który w dodatku z każdą upływającą minutą poważnie się powiększał..! Krótko mówiąc, wyglądało to tak, jakby nasz statek stał nagle dokładnie w samym środku jakiegoś wycieku ropy!
Nasz Stary zaczął rzecz jasna natychmiast „jak z pieprzem” latać w popłochu po całym mostku, tłukąc się po nim od burty do burty jak pragnąca się przedostać poprzez szybę w kierunku światła ćma, zupełnie nie wiedząc co począć, jęcząc nieustannie w wielkim strachu, że... „trzeba szybko coś z tym zrobić, koniecznie, bo nas mogą oskarżyć o to, że jakieś zęzy albo resztki z tanków wypompowaliśmy! Titimo mea sin (to w tagalog odpowiednik naszego „ku*wa mać”, tylko że brzmiące nieco wdzięczniej, prawda?), toż jak to ktoś z portu zobaczy, to natychmiast będziemy mieli Policję na karku – wszyscy pomyślą, że zanieczyściliśmy środowisko! Titimo, co robić..?!”
No cóż, facet się miotał, bo oczywiście miał pełne prawo do nerwów z tego powodu, ale... cóż mogliśmy zrobić, skoro ta ogromna ulewa bez przerwy wymywała z całego naszego pokładu i stojących na nim kontenerów wszelkie możliwe brudy, które się tam znajdowały? No przecież to chwilowe zanieczyszczenie nie było spowodowane żadnym rozlewem ropy czy innych olejów, ale po prostu pochodziło z całej masy znajdujących się na kontenerach i częściach konstrukcji statku tłustych plamek po różnego typu smarach i mazidłach, które zawsze na takich powierzchniach osiadają i nikt nigdy nie jest w stanie tego doczyścić.
A poza tym, nawet i same stalowe liny naszych dźwigów przyczyniały się do powstania tego pięknego olejowego „poletka” wokół statku, bowiem używany do ich smarowania specjalny lubrikant przez te gigantyczne spadające z nieba potoki wody był na bieżąco z tych lin wymywany. I na to absolutnie nic nie można było poradzić! Przegrana sprawa.
Czegóż więc nasz Stary w tym popłochu mógł oczekiwać – że się uda to wymywanie smarów za burtę jakoś powstrzymać..?! I podobnie z tą powstałą już plamą – czy moglibyśmy ją w jakikolwiek sposób z naszego bezpośredniego sąsiedztwa odgonić..?! A niby jak – przedmuchać ją gdzieś dalej przy pomocy własnych płuc..?! No cóż, panika jednak ma swoje prawa, więc nikt z nas na żadną logikę z jego strony i tak nie liczył. Jednakże bodajby chociaż przestał nam tak latać przed oczyma..!
A sytuacja z tą plamą nadal była „rozwojowa”. Ona bowiem wokół nas wciąż z biegiem czasu się powiększała, gęstniała, a my (oczywiście za wyjątkiem Kapitana, bo on przecież wciąż biegał po mostku jak oszalały)... podziwialiśmy jej cudowne barwy, które zresztą już niebawem – kiedy wreszcie ta ulewa przeszła i niebo się przetarło – „mieniły się” przepięknie w słoneczku dosłownie wszystkimi kolorami tęczy. Krótko mówiąc, ta nasza plama była w istocie wręcz „zjawiskowa”. Tylko podziwiać.
Oj tak, bo ona lśniła w słońcu jak malarska paleta, w dodatku będąc już wielkości co najmniej kilku piłkarskich boisk, toteż w pewnym momencie nasz filipiński Stary... ZROBIŁ Z TEGO POWODU „COŚ NIEDOBREGO” W MAJTKI..! Ależ jaja, no nie..? Facet zwiał więc wtedy czym prędzej do toalety, żeby tam szybko te marne resztki swojej twarzy (czy też raczej czegoś zupełnie „przeciwstawnego”, ha ha!) ratować, ale my wszyscy i tak dobrze wiedzieliśmy w czym rzecz. Ot, nie wytrzymał tego napięcia i stresu, i tyle. No cóż, odpowiedzialność zobowiązuje – nawet w toalecie, czyż nie? Wszakże zawsze jest tak, że wszelkie wyższe godności czy „szlify” mają swoją cenę. Ot, co..!
Ech, cóż to jednak znaczy nadmierna presja i groźba wysokiej kary za zanieczyszczenie środowiska naturalnego, nawet w sytuacji, w której zupełnie się na to wpływu nie ma, prawda..? No cóż, takie czasy, więc nikt z nas nic na to poradzić nie mógł, aby naszego biednego Kapitana w tej sytuacji wesprzeć, albo chociaż go jakoś pocieszyć. Ale przynajmniej było wesolutko. I to bardzo...
Wkrótce na szczęście zerwał się – niezbyt silny wprawdzie, ale dobre i to – wschodni wiaterek, który powoli ale sukcesywnie odpychał tę naszą niezwykle kolorową olejową plamę od nas w stronę stałego afrykańskiego lądu – gdzieś w kierunku Dar es Salaam – co już po około trzech godzinach zaowocowało pełnym sukcesem. Ta plama bowiem odpłynęła już sobie w siną dal, znikając nam zupełnie z oczu, a my – co oczywiste – natychmiast przystąpiliśmy do dokładnego czyszczenia całego naszego pokładu ze wszystkich pozostających jeszcze na nim gdzieniegdzie olejowych kałuż i tłustych plam od smarów.
Ot, wiadomo, tak „na wszelki wyp”, aby się ktoś potem z miejscowych władz do nas przypadkiem o ten dziwaczny rozlew nie przyczepił, bo w razie czego zawsze będzie można się tego po prostu wyprzeć. Tak właśnie nasz Stary nas poinstruował – oczywiście dopiero po wyjściu z toalety, a jakże..! He, He… – ażeby w żadnym wypadku do niczego się nie przyznawać.
A następnego dnia naszego postoju na kotwicy przeżyliśmy… istną inwazję. Tak, prawdziwy nalot, z tym że wcale nie jakichś miejscowych oficjeli lub handlarzy – jakbyście zapewne w pierwszym odruchu pomyśleli – ale… ogromnej chmary niewielkich ważek, od których na naszym pokładzie wręcz w okamgnieniu się zaroiło. Większość z tych owadów nieomal natychmiast padła, nie wiedzieć czemu aż tak nagle i masowo ponosząc śmierć na naszym mokrym pokładzie (no, ciekawe zjawisko, prawda?), ale ta pozostała część jeszcze przez 2-3 godziny u nas przebywała, obsiadając wszystko dookoła jak rój szarańczy, który niegdyś miałem okazję zobaczyć w Etiopii, więc akurat takie skojarzenie wówczas mi się na myśl nasunęło.
W ślad za tymi ważkami natomiast przyleciały do nas też… modliszki (oczywiście nie chmara – było ich bowiem w sumie jakieś kilkadziesiąt sztuk), które co i rusz na te ważki polowały, zżerając je potem wręcz błyskawicznie, pozostawiając po nich jedynie same skrzydełka (a co, akurat one były dla nich niestrawne?). A był to widok, proszę mi wierzyć, jak dla mnie wprost szokujący! Bo wiecie jak to w rzeczywistości wygląda, kiedy taka duża modliszka chrupie sobie ze smakiem jeszcze wciąż ruszającego się owada? Brrr..! – tylko tyle powiem. Fuj..! Och, jakaż ta Przyroda jest okrutna!
To wszystko jednak – jak już podkreślałem – trwało dość krótko, bowiem po tych wspomnianych 2-3 godzinkach całe to wredne towarzystwo wreszcie od nas odfrunęło. Pozostała po nim tylko cała masa owadzich trupów, które zresztą z czasem przez kolejne ulewy z naszego pokładu zostały poza burtę wypłukane – oraz… jedna wredna modliszka, która za nic w świecie jeszcze dość długo nie chciała się od nas wynieść. Ot, albo jej się aż tak bardzo u nas spodobało, albo się po prostu… tymi ważkami przejadła. Nie wiem, zachorowała od tego może..? Głupia jakaś..?
Siedziała sobie ona bezczelnie na prawym skrzydle naszego mostka aż do czasu, gdy ją… w końcu złapałem i w plastikowej butelce po „mineralce” uwięziłem. Była więc ona przez pewien czas naszą „maskotką” stojącą sobie tuż obok ekranu radaru, a my co i rusz podrzucaliśmy jej do środka tej butli jakąś złapaną uprzednio muchę, lecz niestety w tej niewoli chyba zupełnie jej apetytu zabrakło. Żadnej muszki nawet nie tknęła! No, chora jednak! I przejedzona też..!
A wy w tym momencie zapewne zapytacie, co było z nią dalej – czy pozwoliliśmy sobie w tak bestialski sposób ją unicestwić, głodząc ją w tej butelce? O nie, moi drodzy, już wkrótce osobiście ją z tego plastikowego więzienia uwolniłem (oczywiście ostrożnie, bowiem kiedyś podobna zołza w Nhava Sheva w Indii dość boleśnie mnie w dłoń ugryzła – znałem więc już jej możliwości), lecz ona zamiast od razu zwiać sobie stąd gdzieś „w nieznane”, to… ponownie rozsiadła się wygodnie na skrzydle mostka i aż przez kilka długich kolejny dni tam przebywała. No, jednak głupia a nie jedynie przejedzona! Aż wreszcie, już podczas naszego postoju w porcie, ostatecznie stamtąd zniknęła.
Staliśmy tutaj na redzie aż pięć dni, mieliśmy więc wystarczająco dużo czasu na to, aby nałapać sobie jakichś rybek (smaczne były – i wcale… olejami nie śmierdziały, nawet tymi naszymi!), które na bieżąco sobie konsumowaliśmy oraz porobiliśmy z nich trochę zapasów w chłodni. I chociaż były ich zaledwie dwa gatunki (ale nie wiem jakie są ich nazwy, nie znam się), to i tak w pełni byliśmy z tego zadowoleni, bo na specjalną ich różnorodność wcale nie liczyliśmy.
Nieopodal nas ciągle pływało dość dużo miejscowych rybackich łódeczek z niewielkimi trójkątnymi czerwonymi żagielkami, ale przez te całe pięć dni ani razu żadna z nich nawet się do nas nie zbliżyła! Cóż to, czyżby tych rybaków przestraszał nasz widok – te najeżone kolczastymi drutami burty..? A może te żółte tablice informacyjne w jakimś somalijskim języku, ostrzegające wszystkich dookoła, że… te nasze „kolczatki” są pod prądem..? (W tym miejscu wyjaśnię, że chodzi tu oczywiście o zabezpieczenie naszego statku przed piratami z Somalii, bo przecież wówczas właśnie w tym rejonie przebywaliśmy)
Eeech, gdzie się podziały te czasy, kiedy to na redach prawie każdego egzotycznego portu ZAWSZE odbywały się jakieś handelki z tubylcami, którzy przy burcie statku się na swoich łódeczkach pojawiali – częstokroć nawet bardzo tłumnie, oferując do sprzedaży lub wymiany za coś innego „owoce ich miejscowego morza”..? Wtedy przynajmniej było czym się zająć w przerwie między wachtami, nie mówiąc już o obopólnych korzyściach płynących bezpośrednio z takiego handelku, bo przecież zawsze można było przy takich okazjach „upolować” coś oryginalnego i egzotycznego (ot, na przykład figurki, maski czy po prostu niespotykane gdzie indziej wyroby lokalnego rzemiosła), albo zaopatrzyć się w miejscowe owoce lub wspomniane „frutti di mare”, bo i krewetki często się trafiały, jakieś kraby, rozmaite ryby…
No – gdzie są te czasy, do cholery?! Kto nam te przyjemności raz na zawsze pozabierał..?! Tak, te siedzące w biurach spasłe i bezduszne urzędasy, dla których jedynym życiowym problemem stało się dziś już tylko pilnowanie idiotycznych zarządzeń i międzynarodowych umów – w tym rzecz jasna głównie postanowień tego pier***olonego kodu ISPS – ot, żeby tylko marynarzowi już niczego nie było wolno! Żeby jedynie pracował i o żadnych rozrywkach nie myślał, bo… to przecież rozprasza!
Oj tak, dzielni panowie z gabinetów – wam już tylko w głowie przestrzeganie równie durnych jak te przepisy procedur postępowań w różnych sytuacjach. Bo wy, zamiast ludźmi, jesteście już dzisiaj jedynie urzędniczymi klonami, takimi kukiełkami do zupełnie bezmyślnego wypełniania gotowych formularzyków, którymi nieustannie nas, marynarzy, bez litości gnębicie. Tfu..!
O, teraz podam piękny przykład, chcecie..? Toż my nawet basenu zaburtową wodą napełnić nie możemy bez… uprzedniej zgody z biura naszej Kompanii, o które to pozwolenie trzeba specjalnie słać jakieś maile i dopiero po otrzymaniu na nie pozytywnej odpowiedzi możemy się wreszcie wykąpać! No kur*a mać, czy wy jesteście w stanie w to uwierzyć..? A jednak tak jest, przynajmniej u nas. A taaak, bo przecież nasi hamburscy urzędnicy z całą pewnością wiedzą lepiej od nas, co się aktualnie czai w zdradliwych wodach „gdzieś w dalekim świecie”, na przykład w pobliżu Zanzibaru!
Ech, nikt z nas oczywiście z tak kretyńską procedurą polemizować nie zamierzał, więc tym bardziej łasić się u jakiegoś ważniaka o takie pozwolenie ani myśleliśmy. Ot, po prostu, niechże sobie głęboko w d*pę wsadzą taki basen na statku..! Łaski bez! No cóż, świat naprawdę zidiociał do reszty…
No i wreszcie przyszedł ten moment, w którym podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy do portu. Manewry przebiegły bardzo spokojnie, bez problemu podeszliśmy lewą burtą do kei, podaliśmy liny na tutejsze rachityczne polery oraz… na wzmacniające brzegi betonowe „jeże” (bo dla naszego statku polerów już zabrakło!) i już po niecałej godzince było po wszystkim. Stoimy „na mocno” – a co najważniejsze, „samym dziobem w mieście”. O, i ten fakt był dla nas najistotniejszy – wszędzie blisko.
Ale o naszym pobycie w tym porcie dopiero w odcinku następnym, bo teraz już najwyższy czas niniejszy tekst zakończyć...
louis