Geoblog.pl    louis    Podróże    Tanzania - Zanzibar    Tanzania - Zanzibar-3 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
09
wrz

Tanzania - Zanzibar-3 (ostatni)

 
Tanzania
Tanzania, Zanzibar
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek trzeci i ostatni niniejszego rozdziału o Zanzibarze...

W pierwszą moją wycieczkę po tym szczególnego rodzaju mieście wybrałem się już pierwszego dnia naszego tutaj postoju. No i dokąd natychmiast skierowałem swoje pierwsze kroki, jak sądzicie..? Ależ oczywiście, macie rację – od razu poszedłem (to znaczy, poszliśmy, bo wybrałem się w tę drogę wraz z dwoma innymi Polakami z naszej załogi) do tegoż słynnego Kamiennego Miasta, będąc pełnym nadziei, że okaże się ono rzeczywiście tak ciekawe, jak się o nim w najprzeróżniejszych źródłach pisze. No i w istocie nie rozczarowałem się.
No cóż, tak prawdę mówiąc, to oczywiście się nie rozczarowałem, ale jednocześnie mogę także stwierdzić, że... zachwycony tym miejscem także nie byłem. No owszem, to Kamienne Miasto rzeczywiście robi wrażenie swą „ciężką” atmosferą, jakby nawet lekkim „powiewem” tajemniczości, swoją szczególną bardzo charakterystyczną ciasną zabudową i wręcz przeogromną ilością bardzo wąskich uliczek, ale niestety stan większości znajdujących się tu budynków jest wprost opłakany!
Sama jego centralna część, wraz ze znajdującymi się tam ruinami bardzo starego fortu obronnego (pobudowanego oczywiście z samych kamieni) jeszcze jako tako wygląda i jakoś „się kupy trzyma”, ale kiedy tylko odejdzie się z tego miejsca nieco dalej, to już od razu w oczy rzucają się zniszczone kamienice, sypiące się domostwa oraz kruszące się wręcz „na potęgę” powierzchnie dróg i uliczek.
Ha, nawet i tego samego dnia rano doszło tu do... zawalenia się (tak!) jednej ze znajdujących się tutaj budowli, której ciężkie spadające części dość poważnie zniszczyły stojący tuż obok samochód. Oczywiście od razu to miejsce dokładnie obfotografowaliśmy, ażeby mieć na wieczną pamiątkę obrazek... sypiącej się już niestety dawnej wielkości Zanzibaru. Ot, szkoda, że jednak nie za bardzo dba się o to specyficzne na tym kontynencie, pełne wspaniałej przecież historii miejsce.
Moi drodzy, pozwólcie, że w tym fragmencie mojego opisu wtrącę jeszcze krótką wzmiankę o pewnym drobnym, aczkolwiek w sumie jednak dość humorystycznym epizodziku, który właśnie tego powyższego faktu zawalenia się jednego z domów dotyczył. Otóż, wspomniane powyżej zdjęcia tego zgniecionego przez spadające kamienie samochodu robiliśmy już w ciemności, bowiem dopiero wieczorną porą to miejsce odwiedziliśmy, toteż nie są one niestety zbyt wyraźne, bo przecież błyskowa lampa aparatu dalekiego od siebie tła zbyt dobrze nie oświetli, to oczywiste.
Sam ten samochód zatem wciąż był pogrążony w ciemności, pojawiając się nam nieco dokładniej przed oczyma dopiero w świetle flesza naszego aparatu, ale to i tak nam wystarczało, bo przecież wcale nam w tym wypadku nie chodziło o żadną specjalną jakość fotografii, ale po prostu jedynie o pamiątkę – choćby maluteńki ślad tego dziwnego wydarzenia.
Kiedy jednak już na statku te zdjęcia oglądaliśmy, to na niektórych z nich zauważyliśmy... jakiegoś młodego szabrownika, który wówczas – akurat wtedy, gdy te fotki robiliśmy – po cichaczu tuż za naszymi plecami, korzystając rzecz jasna z tej głębokiej ciemności, odkręcał z tego samochodu jego reflektor! No cóż, dał się więc chłopina akurat przyłapać na gorącym uczynku, bo zapewne zupełnie się nie spodziewał, że podczas swojego niecnego czynu zostanie nagle uwieczniony fotograficznym aparatem. Ech, co za czasy, prawda..? Nawet sobie w spokoju poszabrować nie dadzą!
Ale wracajmy do naszej wycieczki. Wieczorne życie na tutejszych plażach kwitło w najlepsze! Kiedy więc tylko opuściliśmy już te niezwykle wąskie uliczki Kamiennego Miasta – które w istocie stanowią tu wielką atrakcję dla turystów, nawet pomimo tego, że w większości z nich jest wciąż ciemno jak… w d*pie – to od razu wybraliśmy się do trzech po kolei knajpek na piwo, aby ten ciekawy wieczór czymś smacznym „przypieczętować”.
No i nie powiem, tutejsze gatunki piwa o nazwach Serengeti, Kilimanjaro i Safari były rzeczywiście całkiem do rzeczy. Posiedzieliśmy więc sobie tuż przy brzegu oceanu jakieś dwie godzinki, w pełni relaksując się po naszej, niezbyt przecież łatwej pracy na statku, do której zresztą zaraz po tym spacerku i tak musieliśmy powrócić. Mając więc to na uwadze, wciąż powtarzaliśmy sobie: „trwaj chwilo, nie myślmy o tym co w robocie, póki jeszcze możemy. Carpe diem..!” Ech, gdzież te czasy, kiedy to noce były dla marynarzy jedynie porą snu (lub zabawy w knajpie, ale ciiiiii..!), a nie ciągłej roboty..? No cóż, właśnie w taki sposób wtedy sobie ponarzekaliśmy, ale wypad ten jednak śmiało mogliśmy uznać za udany.
A następnego ranka… robiliśmy „biznes” z miejscowym handlarzem złomu. Przypętał się bowiem do nas jakiś człowiek akurat tym się zajmujący, wypytując nas o to, czy mamy może jakieś stare metalowe odpady „na zbyciu”, za które on bardzo uczciwie „w naturze” zapłaci. To znaczy, przyniesie nam i ryby, i krewetki, i kalmary, i jakieś owoce – no, co tylko chcemy – aby tylko było w ogóle czym pohandlować.
A w istocie było. Bo my mieliśmy na naszym pokładzie nawet dość dużo takiego zupełnie już nam niepotrzebnego żelastwa, z którym już od dłuższego czasu zresztą nie wiadomo było co począć, toteż takowa oferta okazywała się dla nas bardzo kusząca. Od razu się więc tym z całą powagą zainteresowaliśmy. Zatem moja skromna osoba oraz nasz Elektryk przystąpiliśmy razem do odpowiednich negocjacji z tym gościem, ustalając po niezbyt długich targach, że za cały nasz złom, który mógł on sobie od nas zabrać (a było tego wszystkiego aż około 1,5 tony) musi nam przynieść (i to jak najszybciej! Właśnie tak sobie zażyczyliśmy, bowiem nie chcieliśmy zbytnio w czasie tej „zabawy” rozciągać) co następuje;
100 kilogramów świeżych mango,
100 kilogramów świeżych ananasów,
25 kilogramów dużych krewetek,
30 kilogramów kalmarów,
10 kilogramów bananów,
10 kilogramów ziemnych orzeszków,
10 kilogramów ryb (byle jakich, aby były duże i smaczne) i…
20 sztuk jakichś miejscowych drzewek.
Zatem, jak sami widzicie, warto było takowy interesik ubijać, prawda..? Wszak to całkiem pokaźne ilości wszelakich dóbr, które przecież nasz statkowy jadłospis znacznie wzbogacą. Owszem, ta ostatnia pozycja z listy, czyli te drzewka, może was nieco dziwić, lecz to akurat było „widzimisię” naszego Elektryka, który wręcz lubował się w hodowli na statku przeróżnych roślinek i po prostu bardzo mu na tym zależało. Ot, takie chłop miał hobby, więc niby dlaczego nie miałby i on przy okazji z tego skorzystać..?
A nasz kontrahent dzielnie się ze wszystkich swoich obietnic wywiązał. Całą tę powyższą listę bez szemrania w jeden dzień zorganizował, w dodatku wszystko było naprawdę świeże i bardzo dobre! Mango i ananaski wręcz „spływały” słodkim soczkiem – były „mniam mniam, że aż coś!” Ba, nawet i te krewetki, kalmary oraz ryby były dopiero co złowione, a niektóre z nich były jeszcze żywe! Dostarczono nam wprawdzie ananasów zamiast tych uzgodnionych stu tylko 80 kilogramów, ale za to w zamian dostaliśmy dużo więcej bananów i orzeszków. Czyli interesik jak się patrzy, bowiem tymi wszystkimi dobrociami zażeraliśmy przez dobre dwa tygodnie. Mniam, mniam…
My oczywiście również bez szemrania własnoręcznie ten złom statkowym dźwigiem na podstawiony pod burtę samochód załadowaliśmy, a były to cztery ciężkie przepalone już elektryczne silniki od wentylatorów z ładowni, karkas (obudowa) kompresora oraz wielka ponadtonowa zużyta tuleja, którą kiedyś z maszynowni wyciągnięto i przez ponad rok zamocowaną tuż przy tylnej zrębnicy ładowni No4 wożono. A zatem, z całą pewnością korzyści były obopólne.
Tak, wiem – moi drodzy – że powyższy wątek do zbyt interesujących nie należy, ale ja po prostu chociaż ten jeden raz chciałem wam przedstawić nieco więcej szczegółów takowego handelku, o którym już wielokrotnie w tych „Wspominkach” napomykałem, jednakże nie podając wam jednocześnie żadnego konkretnego przykładu. Toteż właśnie teraz postanowiłem to uczynić, abyście – choć w niewielkim stopniu – mieli wreszcie jakąś orientację, jak w ogóle takie wydarzonko przebiega.
Owszem, każda taka wymiana jest w swej naturze inna – bowiem zupełnie inaczej odbywa się to, na przykład z rybakami na redzie Karachi, a z jakimś handlarzem gdzieś w Południowej Ameryce, wszak mentalności tych ludzi są zupełnie odmienne, więc i nasze targi są rozmaitego rodzaju – ale nasze oczekiwania, czyli samych marynarzy, z reguły bywają wciąż takie same. To znaczy, zawsze chcemy jakieś „owoce morza” – to oczywiste – oferując w zamian wysłużone już cumy, wszelakiego rodzaju złom, zużyte materiały sztauerskie, stare stalowe liny, czasami odrobinkę ropy do silniczków ich rybackich łodzi, itd.
Takowe handelki są więc zazwyczaj do siebie bardzo podobne, choć oczywiście za każdym razem zmieniają się nieco ilości i asortyment tych „morskich dobroci”, bo przecież raz jest więcej krewetek i krabów a mniej ryb, innym razem zaś więcej kalmarów czy ośmiorniczek a z kolei krabów nie ma w ogóle – ot, jak akurat wypadnie, zgodnie rzecz jasna z aktualnym stanem posiadania danego handlarza.
Bywały też kiedyś, jeszcze na naszych polskich statkach, takie wymienne transakcje, że my po prostu chcieliśmy za nasze „śmieci” jedynie samą kawę (na przykład w Brazylii, w Kolumbii lub gdzieś w Zachodniej Afryce) albo tzw. herbatę Kerkade (Egipt, Sudan czy Djibouti), ale to już jest temat zupełnie innego rodzaju i akurat w niego nie zamierzam się teraz wgłębiać.
A zatem, czy już możecie poczuć się w tej delikatnej materii naszego drobnego marynarskiego wymiennego handelku nieco bardziej oświeceni..? Czy już zyskaliście w tym względzie odpowiednią orientację, przynajmniej na tyle, ażeby móc sobie to wszystko wyobrazić..? Jeśli tak, to kończę już ten wątek, czym prędzej powracając do tematu samego Zanzibaru.
Następnego dnia późnym popołudniem ponownie wybraliśmy się „na podbój” miasta, tym razem jednak kierując swoje kroki już tylko na Miejską Plażę – na wieczornego grilla i piwo, a jakże! Tym razem było nas już tylko dwóch, bowiem nasz Drugi niestety tej nocy zachorował i towarzyszyć nam już nie był w stanie. Miał ostre objawy jakiegoś pokarmowego zatrucia, podejrzewaliśmy więc z samego początku, iż mogło to być spowodowane… jego wczorajszym drinkiem, bo jako jedyny nie poprzestał na butelkowym piwie, ale koniecznie zapragnął wypić sobie jeszcze jakąś whisky z lodem.
No i właśnie ten cholerny lód stał się w tej sprawie „głównym podejrzanym”, bo przecież raczej nie należało się spodziewać, że był on zrobiony z przegotowanej wody, prawda..? Toteż niestety właśnie tą nagłą chorobą teraz za tę chwilkę nieostrożności płacił, bo przecież tylko czort jedyny mógł wiedzieć, co się akurat wtedy do tego lodu mogło zaplątać – czy jakiś miejscowy pasożycik, czy bakteria, czy może jakiś, w sumie na szczęście niegroźny jak się później okazało wirus..?
Tak, właśnie takie były nasze ówczesne przypuszczenia, choć oczywiście aż tak całkowicie pewnym, że to akurat to go na dobre kilka dni skutecznie „uziemniło”, nikt z nas być nie mógł. Jednakże ten błąd i tak został mu później wytknięty, co oczywiście natychmiast dało naszemu Drugiemu sporo do myślenia, by potem wszelkie wynikające z tego wnioski szczerze wziąć sobie do serca. Ot, młodość ma rzecz jasna swoje prawa, ale jednak… każda nauczka w życiu jest w takich wypadkach nieoceniona. Na przyszłość przecież jak znalazł, nieprawdaż..? Bo w każdej podobnej sytuacji środki ostrożności są wręcz niezbędne!
Jednakże koniec już tej dygresji (ufff, kolejnej zresztą!), wracajmy na Miejską Plażę. Wszakże właśnie się tam rozsiadamy..! Biesiadowaliśmy sobie tegoż wieczora pośród tej ponad setki grillów i garkuchni nawet dość długo, siedząc w tłumie turystów, popijając zimne piwo i słuchając miejscowej muzyki, która na szczęście – mimo tego, że były to w większości „kawałki” z typowymi motywami arabskimi i hinduskimi – była dla naszych europejskich uszu w miarę „strawna”. Tak przy okazji – Fredzio niestety nie „leciał” ani razu. („Kto zacz” ów Fredzio, to już niebawem się okaże).
Zaordynowaliśmy sobie wtedy dwie wcale pokaźnych rozmiarów porcje pieczonych krewetek oraz – uwaga! – baraniego i koziego (!) mięsiwa (było palce lizać! Aż mi się wierzyć nie chciało!), płacąc za to wszystko wraz z trzema piwami „na łeb” niewiele ponad 10 dolców na osobę. Czyli w sumie taniocha, prawda..? Nic dziwnego więc, że to miejsce jest ciągle pełne turystów i tłumnie tu przybywających mieszkańców miasta. Tak, to był naprawę wspaniały wieczór…
No i co, moi drodzy, jak się wam podobało w Zanzibarze..? Chyba nieźle tu było, prawda..? Ale cóż, powoli zbliża się pora naszego wyjazdu, już niedługo wyprawiać się stąd będziemy na Komory, ale pozwólcie, że jeszcze – już na sam koniec tego rozdziału – zamieszczę poniżej dwa krótkie wątki, zgoda..?
Pierwsza rzecz dotyczy rosnącego w samym centrum Kamiennego Miasta potężnego drzewa, które rzekomo – tak przynajmniej na umieszczonej na nim tablicy jest napisane – jest drzewem największym w całej Tanzanii! Cóż, rzeczywiście jest to ogromnych rozmiarów Fikus (dokładniej: Ficus Religiosa – tak „stoi” na tej tablicy), ale czy w istocie może on być największym w całym tym kraju..?
Eee tam, powątpiewam w to bardzo, bowiem już nie raz w swoim życiu widziałem w wielu innych miejscach Afryki „drzewka” jednak dużo od niego większe, choć oczywiście to tutejsze także do ułomków nie należy. Jest bardzo grube i rozłożyste, z prawie całym pniem szczelnie obrośniętym jakimiś lianami, ale żeby je zaraz nazywać największym w całym kraju..? Ot, przypuszczać więc należy, iż uznano je za takowe dlatego, że ów Fikus został tutaj w roku 1944 osobiście i własnoręcznie posadzony przez samego władającego ówczesnym Zanzibarem Wielkiego Sułtana, który to fakt musiał przecież zostać jakoś odpowiednio doceniony, dodać tej „roślince” splendoru i chyba właśnie z tej przyczyny aż tak bardzo się to drzewo we wszelkich przewodnikach reklamuje. Zrobiłem sobie oczywiście na jego tle odpowiednią fotkę, na której jednak widać wyraźnie, że… chyba nawet nasz Bartek był od niego większy, już nie wspominając o rosnących w Rogalinie Lechu, Czechu i Rusie…
Druga sprawa natomiast dotyczy pewnej bardzo sławnej osoby ze świata Muzyki Rozrywkowej, która właśnie tutaj, w Zanzibarze, się urodziła, żeby potem przenieść się na stałe do Londynu i tam zabłysnąć jako wokalista brytyjskiego zespołu Queen. Oczywiście dobrze wiecie o kogo chodzi, nawet pomimo faktu, że z imienia i nazwiska tej osoby tutaj nie wymienię – ot, nazwijmy tego człowieka Fredzio, OK..?
A zatem, skoro akurat tutaj ów słynny Fredzio przyszedł na świat i jeszcze przez jakiś czas tu zamieszkiwał, to przecież logicznym jest, że gdzieś musi tu być jego ówczesny dom (no chyba, że już się w międzyczasie zawalił, jak wiele innych zresztą), w którym się wychowywał. Spodziewaliśmy się więc, że to miejsce jest jakoś ku jego czci upamiętnione (małe muzeum może, albo chociaż tzw. „Izba Pamięci..?), lecz… dość szybko przekonaliśmy się, że jednak wcale tak nie jest.
Bo kiedy kilku napotkanych na swojej drodze przechodniów o Fredzia zapytaliśmy, to – wprawdzie każdy z nich wskazywał nam ten sam adres, jawił się on więc jako bardzo wiarygodny (dokąd oczywiście natychmiast się udaliśmy) – ale… na tej kamienicy nie było absolutnie żadnej wzmianki, że tak słynna osoba tu kiedyś przebywała. Nic, ani nawet zwykłej pamiątkowej tablicy na murze nie było.
Może więc to jednak nie był ten dom, nawet mimo faktu, że aż kilku kolejnych ludzi właśnie o nim nas informowało..? No cóż, trudno powiedzieć, ale oczywiście… odpowiednie zdjęcia u wejściowej bramy do tego domu i tak sobie porobiliśmy. A to dlatego, że przecież Fredzio i jego piosenki naprawdę dały się lubić, czyż nie..? Ba, wiele z nich stało się z czasem „żelaznymi” klasykami gatunku.

Żegnamy już tanzański Zanzibar i wyruszamy w podróż na Komory…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020