Na wyspę Anjouan (czyta się; anżuan), która była naszym następnym celem, dotarliśmy po około 36 godzinach podróży, tradycyjnie już nie napotykając na swej drodze żadnych innych statków. Jeden taki trafił się dopiero na redzie Mutsamudu, meldując się dosłownie zaledwie dwadzieścia minut przed nami, nie mógł więc on być niestety w tej sytuacji naszym „przyjacielem”, bowiem to właśnie on – jako nasz ówczesny rywal do kei – został przez tutejsze władze jako pierwszy wpuszczony do portu. Nam zaś już po raz kolejny pozostało oczekiwanie na redzie.
No cóż, no to czekamy. Tym razem jednak nie na kotwicy, bowiem głębokość tutejszego akwenu na jej rzucenie nie pozwalała, ale w dryfie, posiłkując się od czasu do czasu naszym silnikiem, gdy trzeba było zmieniać pozycję statku po zniesieniu nas przez wiatr i prądy.
Rozglądamy się ciekawie dookoła, podziwiamy śliczne krajobrazy tej górzystej wysepki oraz soczystą zieleń porastających ją lasów (rzeczywiście był to wyjątkowo piękny odcień tej zieleni – w porównaniu z nim lasy na Zanzibarze wydawały się jakieś szare), zwyczajowo łowiąc na rufie rybki i… tak w ogóle odpoczywając sobie. A tak, bo akurat wtedy trafił nam się wyjątkowo spokojny okres – było bezwietrznie, bardzo słonecznie (ale nie pieruńsko upalnie, raczej umiarkowanie), a nasz Stary po prostu dał nam wszystkim nieco więcej wolnego. Oj tak, było naprawdę fajnie…
Zatem – oczywiście, bo jakżeby inaczej? – urządziliśmy sobie drugiego dnia postoju na redzie małe spotkanko na rufie, przy piwie i naszych „zdobycznych” w Zanzibarze, a służących teraz jako zakąski krewetkach i kalmarach, gaworząc sobie o tym i owym pod zupełnie bezchmurnym rozgwieżdżonym południowym niebem. (O rety, ależ patos mi z tego wyszedł..!)
A stało się tak dlatego, że był to pierwszy dzień od naszego wyjścia wreszcie z tej pirackiej Strefy HRA, jako że według pewnych międzynarodowych ustaleń, jej południowa granica opiera się o równoleżnik 10*S, natomiast wyspa Anjouan leży nieco poniżej niego. Tak, jest taki sztywny limit tejże Strefy, wyznaczony z uwagi na ubezpieczenia, więc akurat w tym nie ma nic absurdalnego, bo przecież gdzieś jakaś umowna granica wytyczona być musiała, to jasne. A zatem, skoro wreszcie od dłuższego czasu w myśl tych przepisów mogliśmy trochę z naszymi wachtami poluzować, to oczywiście właśnie tak zrobiliśmy.
Biesiadowaliśmy więc sobie tego wieczora dość długo, z lubością sącząc piwo i zażerając się tanzańskimi łupami. No, nie powiem, co poniektórzy z nas nawet nieco z tym piwkiem przesadzili (lecz ja tym razem nie, zapewniam!), ale oczywiście żadnych nieporozumień nie było, bowiem nasza załoga na tym statku była jeszcze wtedy wyjątkowo zgodna.
Ha, napisałem: „jeszcze wtedy”, co zapewne nieco was zafrapowało, toteż od razu wyjaśniam, że w istocie doszło u nas później do zawalenia się tej cudownej dotychczas atmosfery (i to całkowitego), zaraz po przeprowadzonych w Port Louis na Mauritiusie zmianach załogowych, w tym przede wszystkim Kapitana. Ale o tym rzecz jasna napiszę dopiero wtedy, kiedy już na ten Mauritius zajedziemy, bo jeszcze teraz nie chcę sobie psuć tym wszystkim humoru.
Chociaż, tak po prawdzie, podczas tej biesiadki na redzie Mutsamudu doszło jednak do niewielkiego zgrzytu, ale sprawa ta nie dotyczyła nikogo z naszej załogi lecz… żołnierzyków, którzy jechali wówczas z nami poprzez Indyjski w charakterze tzw. „antypirackiej ochrony” naszego statku. Taką ochronę stanowiło trzech uzbrojonych wojaków, którzy wsiedli na nasz pokład na redzie cejlońskiego porciku Galle, a ówże „oddzialik” składał się z jednego oficera oraz dwóch szeregowych „strzelców”.
Otóż, ten ich brytyjski młody „team leader” golnął sobie chyba o to jedno piwko za wiele (facet był kibicem Arsenalu, więc już z założenia miał słaby łeb), co zupełnie mu wtedy rozwiązało język i w nagłym przypływie szczerości zaczął po prostu nam zdradzać pewne szczegóły ich zatrudnienia, w tym także wysokości ich aktualnych uposażeń.
No i okazało się, że jego miesięczna pensja podczas tej bieżącej misji (tak, tę ich obecność na naszym statku właśnie tak nazywał – misją!) wynosiła – uwaga! – aż 14 400 dolarów USA (Słownie: czternaście tysięcy czterysta!), zaś tych dwóch „robiących za strzelców” młodzieńców z Filipin aż 6-8 tysięcy!
„O ku*wa, co za szmal..! – pomyślałem sobie wtedy (zapewne nie ja jedyny) – No, nic tylko być żołnierzem! W dodatku takim, który przecież… JEST ZOBOWIĄZANY DO NIEPODEJMOWANIA WALKI..! Na cholerę więc tak ciężko pracować w żeglugowym biznesie, jeśli można „palić głupa” jako ochroniarz, zupełnie nic pożytecznego nie robiąc, ale za to uważając się za super-obrońcę marynarzy..?! Ba, jeszcze w dodatku wciąż się tylko wymądrzać..?!”
Jasna cholera, dokąd ten nasz zwariowany świat zmierza..?! To ci dwaj filipińscy „stójkowi”, których jedynym zajęciem na naszym statku jest wgapianie się w pusty horyzont (i to nawet jeszcze teraz, kiedy już od dawna, gdy niniejsze słowa piszę, jesteśmy poza tą umowną Strefą Zagrożenia, stojąc – pozwólcie, że uprzedzę nieco fakty - na redzie Beiry w Mozambiku!) mają pensje ponad dwukrotnie wyższe od naszych ciężko pracujących po co najmniej 11 godzin dziennie marynarzy..?!
Zatem JAK MIAŁO NIE DOJŚĆ POMIĘDZY NIMI DO JAKIEGOKOLWIEK ZGRZYTU..? Toż przecież jak nasz Bosman to usłyszał - a po chwili upewnił się jeszcze, że to w istocie jest prawdą, bowiem jeden z tych bubków jasno to potwierdził – to go od razu nieomal krew zalała, aż tak bardzo się z powodu tej wiadomości wkurzył..! Tak, wnerwił się na swych własnych rodaków, gdy usłyszał jakiej wysokości są ich uposażenia za tę w sumie przecież jedynie pozorowaną robotę na tak ciepłych posadkach! Na stanowiskach, które zresztą, jak się niebawem wygadali, dostali tylko dzięki odpowiednim koneksjom w Manili!
Ufff, ależ się wówczas nasz Bosiu zdenerwował..! Cisnął wtedy gwałtownie poza burtę swoją niedopitą jeszcze butelkę piwa i szybko wyniósł się z rufy, zaś od tej pory… oba te „ołowiane żołnierzyki” przestały już być dla naszych chłopaków kolegami! Ostracyzm zaczął się na całego – i co ciekawe, trwa aż do dzisiaj, czyli już w połowie Stycznia 2013 roku, a spodziewać się należy, iż będzie z tym zapewne tak samo aż do samego końca. To znaczy, do chwili, gdy wreszcie ta „banda darmozjadów” ostatecznie z naszego pokładu gdzieś w pobliżu wybrzeży Omanu nie zniknie.
A co wy o tym sądzicie..? Ot, rozważcie to sobie w swoich sumieniach, natomiast osobiście ja sam mam już na ten temat wyrobione zdanie – myślę, że te ostatnie dwa miesiące zmagania się z tym tematem były okresem ku temu wystarczającym. Bo dla mnie sprawa wydaje się być jasna – to zaledwie przysłowiowy tzw. „czubek góry lodowej”, bo jeśli takie zwykłe wożące się bezczynnie na statkach „wykidajła” zarabiają za tę pseudo-ochronę marynarzy aż tak wielką kasę, to co dopiero można powiedzieć o dochodach ich porozsiadanych po całym świecie w wygodnych gabinecikach szefach?
No przecież to zaczyna powoli wyglądać na zwykłą hucpę! Bo kto w takiej sytuacji uwierzy, iż tym ludziom naprawdę może zależeć na realnym zwalczeniu somalijskiego piractwa..?! Po co niby, żeby stracić aż tak lukratywne synekurki..?! Dlatego też ta ciągła „zabawa w gonienie króliczka” trwa sobie w najlepsze już od wielu wielu lat. I broń Boże go (czyli tego „somalijskiego króliczka) złapać..!
Podobnie zresztą jest z samą jakością tej „ochrony” nas, marynarzy, przed ewentualnym napadem tych drani – bo jak tu w ogóle brać na poważnie tych trzech pętających się u nas pod nogami „Szwejków”, skoro na własne oczy widzimy ich gapowatość i brak kompetencji..?
Tak, moim zdaniem brak takowych, ponieważ sam na swoje własne kaprawe oczy widziałem zaraz po wyjściu z Karachi ich ćwiczenia w strzelaniu do wyrzuconych poza burtę kartonów – toż przecież ja, który nigdy przedtem takiego typu karabinka w ręku nie trzymał, tym jednym jedynym moim oddanych strzałem wykazałem się lepszą od nich celnością, bowiem posłany przeze mnie pocisk uderzył w wodę tuż obok kartonu, podczas gdy oni trzej „walili panu Bogu w okno” aż miło! Panu Bogu, czyli oczywiście Neptunowi…
Na cóż więc przydaje się nam ich rzekome wojskowe doświadczenie..? Ten Anglik twierdzi, że był przez pół roku w Afganistanie wraz ze swym brytyjskim kontyngentem, więc właśnie dlatego dostał tę fuchę, ale… co on tam w ogóle robił, skoro u nas strzelał, strzelał, strzelał i… nic – kartoniki wciąż nietknięte odpływały sobie za naszą rufą w siną dal. Myślę więc, że w tym Afganistanie… trzymał on jedynie „konia za uzdę” w tej swojej armii, jak zwykło się nazywać ich personel pomocniczy. Może pyry w kuchni obierał..? Eeech, tylko westchnąć… I oczywiście przestać wreszcie traktować to wszystko poważnie!
A następnego ranka, czyli już trzeciego dnia naszego postoju w dryfie na redzie Mutsamudu, zaczęło się… gremialne chorowanie! A tak, bo jednocześnie aż połowa naszej załogi dostała nagle wysokiej gorączki (ja na przykład miałem 38,7, ale jeden z Filipków aż 40!) oraz pojawiły się u nas objawy typowego przeziębienia lub grypy. Dostaliśmy (piszę „śmy”, bo przecież mnie to choróbsko również nie ominęło) jakichś dziwnych dreszczy, potem pojawił się ból gardła, kaszel i ból mięśni, a już na samym końcu przepotężny katar. Taki, że nam „w try miga” nosy poczerwieniały i opuchły jak kartofle.
No cóż, przyznać muszę, że początkowo nawet dość mocno się tego przestraszyliśmy, bowiem naszym pierwszym – w dodatku logicznym – podejrzeniem była… malaria, ale na szczęście w miarę szybko tę wersję udało się wykluczyć, jako że lektura odpowiedniego medycznego poradnika, jaki na każdym statku musi się znajdować, absolutnie tego nie potwierdzała. Opisane tam objawy malarii w większości nie pasowały do tych naszych, były inne, ale – jak się oczywiście domyślacie – wcale aż tak od razu to nas nie uspokoiło. Bo w takim razie jeżeli nie malaria, to co to jest..? Wszak nagle rozchorowało się ponad 10 osób!
Jednakże już pod koniec tego samego dnia większość z nas poczuła się znacznie lepiej. Wysoka gorączka poczęła szybko ustępować, bóle mięśni wyraźnie zelżały, a następnego dnia rano pozostał już tylko kaszel, katar i ogólne osłabienie i zmęczenie.
Ta dziwna choroba nie przebiegała oczywiście u wszystkich dotkniętych nią osób dokładnie jednakowo. Wprost przeciwnie – każdy miał objawy oraz ich nasilenie zupełnie inne – dosłownie u każdego z nas jej przebieg był odmienny, zarówno pod względem ostrości jak i okresu jej trwania. No, ciekawe, czyż nie..? Na przykład ja miałem gorączkę jeszcze cały jeden dzień dłużej, a i kaszel oraz potężna chrypka męczyły mnie jeszcze przez następne aż dwa tygodnie, zaś jednego z mechaników z kolei dużo dłużej dręczył potworny ból gardła i krtani, do tego stopnia zresztą, że nawet na kilka dni zupełnie stracił głos!
Jeden z Filipków natomiast całkowicie się „na łopatki” w swej koi rozłożył, drugiego męczył taki katar, że aż się „hektolitrami” cały zalewał, jeszcze inny dostawał zawrotów głowy i wymiotował – czyli „od wyboru do koloru”, prawda..? Były też oczywiście i takie osoby, których ta choroba w ogóle się nie imała, jak również i tacy, którzy „stanęli na nogi” już po pierwszym ataku gorączki. Ot, szybko ustąpiła i koniec tematu. Jednakże tym, którzy wciąż chorowali, wcale tak łatwo nie było.
A zatem, „szpital” mieliśmy jak się patrzy. Oczywiście nasz Stary w ogóle tego faktu – kiedy już wchodziliśmy do portu – miejscowym władzom nie zgłaszał, bo przecież tego by jeszcze brakowało, aby nas tutaj jakaś kwarantanna dopadła..! Zaczęto by u nas podejrzewać „Bóg wie nie co”, wymyślać i sprawdzać zapewne całą paletę tropikalnych chorób, a ewentualnie leczyć się w tym miejscu, na Komorach, to... chyba już lepiej od razu umrzeć, mówię wam. Wszak tu wszędzie panował taki bałagan i brud, że... Ech, szkoda gadać. Krótko mówiąc, dla naszego dobra lepiej już było poczekać na Mauritius, natomiast w tym porcie udawać, że nikomu z nas zupełnie nic nie jest. Ot, co...
Pozwólcie jednak, że na zakończenie tego wątku uprzedzę nieco fakty, abyście podczas dalszej lektury już tak bardzo się o nas nie zamartwiali – bo przecież mniemam, że właśnie tak było, no nie..? Baliście się o mnie i moich współzałogantów, mam rację..?
Toteż od razu was uspokajam, informując uroczyście, że choróbsko to po dość krótkim czasie z nas wszystkich wylazło, nie pozostawiając po sobie na szczęście żadnego śladu. (Tfu, odpukać!) Jedynie nasz Starszy Mechanik trochę dłużej się z nim mierzył - i w ogóle było to u niego dosyć dziwne, bo zachorzał on dopiero wtedy, gdy my wszyscy już wyzdrowieliśmy! – do tego stopnia zresztą, że w Port Louis na Mauritiusie, kiedy udał się z tym do lekarza, to ten natychmiast pozostawił go w miejscowym szpitalu aż na całe dwa dni! Wrócił jednak stamtąd już całkowicie zdrowy.
No tak, fajnie fajnie, ale my... nadal – aż po dziś dzień – nie wiemy cóż to w ogóle było! No przecież zwykłym przeziębieniem to być nie mogło, to jasne! Zatem co..? Jakaś tropikalna bakteria albo wirus..? A może jakiś pasożyt..? Wtedy przypomnieliśmy sobie tę dziwną chorobę, która dopadła naszego Drugiego Oficera w Zanzibarze, zaczynając podejrzewać, że chyba jednak właśnie od niej się wszystko zaczęło. Być może więc to nasz Drugi stał się „pionierem” tej zarazy, kiedy ją wtedy z któregoś z zanzibarskich barów na statek przywlókł. Może właśnie to było w tym lodzie, którego sobie tak nieopatrznie wówczas w drinku zaordynował..? No cóż, kto wie..? W każdym razie najważniejsze jest to, że nadal żyjemy...
Wchodzimy do Mutsamudu...
louis