Zapraszam was teraz do drugiego pod względem wielkości miasta małego wyspiarskiego państewka Komory...
MUTSAMUDU - Komory - Grudzień 2012
A zatem jesteśmy na Komorach, w kraju o oficjalnej nazwie Związek Komorów, a którego stolicą jest położone na sąsiedniej wyspie, Grande Comore, Moroni. I cóż to w ogóle jest za miejsce..? – zapytacie. Cóż to za archipelag..?
Otóż, Związek Komorów to obecnie suwerenne państwo składające się z trzech w miarę dużych wysp (Grande Comore, Anjouan i Moheli) oraz kilkunastu mniejszych wysepek, z których zresztą – poza tymi trzema wymienionymi w nawiasie - żadna nie jest zamieszkana. Ot, po prostu są na to zbyt małe...
Komory w świecie arabskim – bo należy dodać, iż kraj ten jest członkiem Ligi Arabskiej, a dominującą tu religią (ponad 97% mieszkańców) jest oczywiście islam – nazywany jest „krajem Księżyca”, ponieważ układ tworzących ten archipelag wysp właśnie tak się niegdysiejszym, przybywającym tu z Półwyspu Arabskiego żeglarzom, kojarzył – jako Księżyc. A że słowo to w arabskim języku brzmi Qamar (a czyta się: komor), to oczywiście wszystko już jest jasne, prawda..? Ot, taka mała ciekawostka.
Ale, skoro już jesteśmy przy historii, to może od razu ten wątek dalej pociągnę, zgoda? Będziemy przynajmniej już na samym wstępie tego rozdziału mieli go „z głowy”. Zatem, czym prędzej to czynię – choć tym razem, w przeciwieństwie do wielu innych portów i krajów, postaram się to zrobić jak najkrócej – może nie od razu w „skrócie telegraficznym”, ale zwięźle.
Otóż, archipelag ten był odkryty przez żeglarzy z Azji już bardzo dawno temu, dokładnych dat tych wydarzeń oczywiście ustalić się już nie da. Został on więc już od wczesnych wieków zasiedlony, ale jeszcze długo na kartach Historii Świata się nie pojawiał. Stało się to dopiero pod koniec wieku XV-go, kiedy to zaczęły powstawać tu pierwsze miasta – między innymi Mutsamudu, dokąd właśnie zawitaliśmy, a które założono już w roku 1482. Proszę zauważyć – to przecież aż ponad dekada przed pierwszą wyprawą Krzysztofa Kolumba! Ech, jak pod tym względem nasza Europa była wówczas jeszcze zacofana!
W wiekach późniejszych wyspy te – zresztą śladem prawie wszystkich takich lądów na całym świecie – stały się już oczywiście łupem kolonizatorów z Europy, pośród których najwcześniejszym i najdłużej tu panującym suwerenem była Francja. Utworzyła ona tutaj swój protektorat w roku 1886 (jeszcze wtedy cała ta prowincja składała się z czterech wysp, bowiem sąsiednia Mayotte również do niej należała, odseparowując się od swych pozostałych trzech „sióstr” dopiero w roku 1974, gdy w referendum opowiedziała się jednak za przynależnością do Francji, będąc dziś jej Zamorskim Departamentem. Ale o tej wyspie napiszę w innym rozdziale, kiedy już do położnego na niej portu Longoni dojedziemy, zgoda..?
Póki co więc zajmijmy się tylko samymi zachodnimi Komorami. Były one od tegoż 1886 roku prawie nieustannie w rękach francuskich, z zaledwie jednym krótkim „brytyjskim epizodzikiem” w ich historii, kiedy to w roku 1942 wyspy te zostały zajęte przez wojska Wielkiej Brytanii, by potem… zostać z powrotem przez nie Francji oddane – i to z własnej, zupełnie nieprzymuszonej woli!
I pewnie zapytacie, dlaczego, prawda..? Toteż odpowiem: od samego początku II Wojny Światowej Komory były we władaniu francuskiego rządu Vichy – a przecież wszyscy dobrze wiemy, że jego członkowie nawet przez samych Francuzów uważani byli za zdrajców – toteż Brytyjczycy w ten sposób tylko swoim ówczesnym aliantom pomogli, najpierw ze „złych i niesłusznych rąk” te wyspy odbijając, by później oficjalnie je zwrócić, ale już Wolnej Francji generała Charlesa de Gaulle’a. No cóż, całkiem mądry i rozsądny gest, czyż nie..? Choć oczywiście należy przypuszczać, że aż tak zupełnie bezinteresownie się to jednak nie odbyło, bo przecież Anglicy nigdy w historii Świętymi Mikołajami nie byli.
Powojenna historia tego miejsca – biorąc pod uwagę sytuację we wszelkich innych dotychczasowych zamorskich koloniach Francji – była już, że się tak wyrażę, nieomal „standardowa”. To znaczy, wkrótce proklamowano tutaj niepodległość, a stało się to w roku 1975, kiedy to w zorganizowanym rok wcześniej referendum aż 95-96% głosujących mieszkańców tych wysp opowiedziało się właśnie za suwerennością. No i mamy od tej chwili ówże niezależny Związek Komorów.
Co ciekawe, na tej czwartej wyspie, o której niedawno wspominałem, czyli Mayotte, zdecydowana większość głosujących obywateli opowiedziała się z kolei za dalszym związkiem z Francją, wcale nie zamierzając się od niej uniezależniać - zatem w skład nowopowstającego państwa Komory już ta wyspa nie weszła, co zresztą… absolutnie wyszło jej na dobre! Tak, bowiem dzisiejsza różnica poziomu życia na obu tych terytoriach jest aż nazbyt wyraźnie widoczna – ba, to po prostu przepaść! Ale o tym, moi drodzy, postaram się coś więcej napisać nieco później…
Bo teraz jesteśmy w Mutsamudu na wyspie Anjouan. To miasto nie jest zbyt duże, liczy sobie bowiem zaledwie około 25 tysięcy mieszkańców, jest ono jednak w tym niewielkim kraiku, zaraz po stołecznym Moroni, drugim pod względem wielkości. Jego port natomiast, to… zaledwie jedna w miarę porządna keja dla pełnomorskich statków oraz kilka innych maleńkich nabrzeży przeznaczonych do cumowania przy nich obsługujących wszystkie te wyspy promów. I to wszystko…
W tym porciku wyładowywaliśmy całą resztę kontenerów z cementem i ryżem z Karachi, by potem „doładować się” jedynie samymi „pustakami” do Port Louis na Mauritiusie oraz dodatkowo braliśmy jeszcze 14 pełnych kontenerów do Nosy Be na Madagaskarze. Wszystkie te przeładunki zajęły w sumie trzy pełne doby, mieliśmy więc tu troszkę czasu na zwiedzanie tego miasta.
Ale o naszych wycieczkach na ląd w tym porcie napiszę nieco później, jako że teraz chciałbym jeszcze powrócić do naszych wejściowych manewrów cumowania w tym porciku, gdyż zaistniałe podczas nich sytuacje są naprawdę godne wzmianki. Ba, i to jak godne..!
Otóż, muszę szczerze wam się przyznać, iż taki przebieg manewrów jaki „zafundowali” nam przybyli do nas aż dwaj piloci, widziałem w moim życiu absolutnie pierwszy raz! I jak sądzę, chyba już nigdy więcej czegoś podobnego nie doświadczę, bowiem to, czego byliśmy wówczas świadkami… po prostu nigdy się nie zdarza! No cóż, napisałem „nigdy”, a jednak… zdarzyło się – właśnie tutaj, podczas naszego szalonego cumowania w stolicy wyspy Anjouan, Mutsamudu. Wielkie nieba..!
Obaj ci panowie podczas tych manewrów… podzielili między siebie zakres swoich wykonywanych podczas nich czynności, co oczywiście samo w sobie nie jest żadną rewelacją, jednakże w tym wypadku ten podział był wręcz… niewiarygodnie nieprzemyślany! Zresztą, mówiąc szczerze acz dosadnie – po prostu idiotyczny, i już! Bo oni po prostu działali w taki sposób, że śmiało można by go nieco eufemistycznie nazwać… pilnowaniem swoich „stref wpływów”.
Ot, wyobraźcie więc to sobie: jeden z nich zajmował się tylko i wyłącznie podawaniem komend na ster, podczas gdy ten drugi w tym samym czasie „brał we władanie” jedynie sam nasz Silnik Główny. No owszem, być może nawet i w tym nie byłoby jeszcze niczego aż tak głupiego, gdyby nie fakt, że oni obaj nawzajem WCALE NIE DZIAŁALI W ŻADNYM POROZUMIENIU..!!! Ba, podczas tych manewrów wielokrotnie jeden drugiego nawet nie słyszał..! Znacie to przysłowie: „każdy sobie rzepkę skrobie”?
No, po prostu nie do wiary, ale tak naprawdę było! A to rzecz jasna nieustannie powodowało zgrzyty nie tylko pomiędzy nimi dwoma (bo takowe były – ba, raz to się nawet pokłócili!), ale i także z naszym Starym, który przecież w żadnym wypadku na taki bajzel pozwolić nie chciał. Wtrącał się więc co i rusz w podawane przez nich komendy – i bardzo słusznie! – próbując to wszystko jakoś ogarnąć i „ucywilizować” – jednakże cóż miał biedak począć, skoro całkowicie ich odsunąć od tej pracy nie mógł, bowiem obsługa holowniczka znała tylko język francuski, więc i tak by się z nimi za nic w świecie w razie czego nie porozumiał, a ci dwaj piloci byli… jedynymi w całym Mutsamudu..?!
I jeszcze w dodatku, samo podejście do tej kei wymagało bezwzględnej znajomości tutejszego dna. Musiał więc liczyć na szczęście i na nich się zdawać, a oni… nadal robili swoje. Czyli jeden wciąż komenderował maszyną, a drugi sterem – zupełnie zresztą się sobie nawzajem nie wtrącając! (No patrzcie, a mówią, że w krajach arabskich nie ma demokracji! Jednak jest!) Z tym że – powtórzę jeszcze raz – żadnych z tych komend razem nie konsultowali..!!!! Rety, ale cyrk! Wydarzenie wręcz NIEBYWAŁE..!
Co więcej, ten pilot „od steru” prawie przez cały czas przebywał na mostku, bardzo rzadko się na jego lewe skrzydło wypuszczając, podczas gdy ten „maszynista” wraz z Kapitanem prawie w ogóle z tego skrzydła nie schodzili, toteż tym bardziej każdy z nich działał na własną rękę, częstokroć wykonując swoje czynności (zwłaszcza ten „sterowiec”) jedynie „sobie a muzom”!
Czy macie więc pojęcie jaki był wtedy zamęt..?! Ja już sam nie wiedziałem kogo w ogóle mam słuchać, kiedy na przykład podczas pracy maszyną naprzód ten „sterownik” wrzeszczał nagle „lewo na burtę” w sytuacji, w której akurat absolutnie tego nie wolno było robić, bo po prostu statek właśnie lewą burtą do kei szybko przybijał i był już przy niej tuż tuż! A muszę jeszcze zaznaczyć, że wielu takich właśnie komend na ster ani ten drugi pilot „od maszyny”, ani Stary w ogóle w tym czasie nie słyszeli!!! Toż to był istny dom wariatów! No, powiem uczciwie – własnym oczom i uszom wierzyć nie chciałem..!
Ale to oczywiście jeszcze nie koniec związanych z zachowaniem tych ludzi sensacji, o nie. Bo ten „sterowiec” podczas swoich własnych manewrów („swoich własnych” – rety, jak to w ogóle brzmi!) dosłownie co minutę rzucał w moim kierunku pytanie o aktualną szybkość podchodzenia statku do kei, cały czas więc grzecznie i spokojnie mu na bieżąco odpowiadałem – a to, że są 2 węzły, a że akurat teraz jest 1,4 węzła, a że teraz już tylko 1,2, itd. – śmiejąc się jedynie z tego wszystkiego i… wyczekując momentu, w którym na skutek tego wprost niewyobrażalnego bałaganu w końcu walniemy w keję!
Do niczego takiego na szczęście nie doszło, choć muszę przyznać, że nasz Stary omal z powodu tych szalonych okoliczności nie zemdlał, będąc chyba jeszcze bardziej niż ja sam tym bajzlem zdumionym. No i przerażonym także, to jasne – przynajmniej do chwili, gdy już wreszcie mocno się naszymi linami kei „złapaliśmy”. Tak, dopiero wtedy mógł chociaż trochę odetchnąć.
Ale wówczas – i tu wstrzymajcie dech – ten gość „od steru”… jeszcze nadal „manewrował”..! To znaczy, już nie w sensie dosłownym, bo przecież w sumie w aktualnej sytuacji jednak się na bieżąco orientował, wiedział więc, że już stoimy przy kei – jednakże w pewnej chwili… znowu mnie o prędkość statku z wyraźnie pytającą tonacją w głosie „zahaczył”, krzycząc w moim kierunku: „what’s speed”?
„O jasny gwint! – pomyślałem sobie wtedy – No co za buc!” Odkrzyknąłem mu więc bardzo głośno (wiem wiem, że bardzo niegrzecznie, ale to i tak było po polsku!): „prędkość zero, kur*a mać, ZERO!”, bo przecież – do jasnej cholery! – cóż innego mogło być na logu, skoro my już od dobrych kilku minut mieliśmy aż cztery liny „na mocno”..?! Powtórzę więc jeszcze raz – istny dom czubków! Komedia jak się patrzy.
No i – już na sam koniec tych manewrów – jeszcze absolutne „clou naszego programu”… Bo oto nagle ten pilot „maszynista”… wyciągnął COŚ ze swojego rozporka (przy nas! Tylko na dwa kroki w kąt odszedł..!) i nam się po prostu na skrzydle mostka wysikał..!!! Ależ numer! A muszę dodać, że facet wcale pijany nie był. Ot, po prostu, akurat „ten typ już tak miał”, i tyle!
A my ze Starym spojrzeliśmy tylko po sobie znacząco, myśląc (on zapewne też to samo co ja) – „no cóż, przynajmniej od razu wiemy do jakiego kraju właśnie przyjechaliśmy.”
A dalej z tym bałaganem będzie... jeszcze „fajniej”, zapewniam...
louis