I ponownie przypominam ostatnie zdanie z poprzedniego odcinka: „Bo w istocie, gdybym tych pieniędzy wtedy pożałował, to... chyba już nigdy więcej nie miałbym okazji przeżyć takiego horroru! Ufff...”
Tak, bo to po prostu była jazda iście szaleńcza! Jednakże wcale nie z powodu jakiegoś wariackiego zachowania tego kierowcy lub jego brawury podczas tej jazdy – co rzecz jasna w pierwszym odruchu natychmiast moglibyście podejrzewać – ale z racji... stanu tutejszych dróg. Bo ich nawierzchnia to po prostu była zwyczajna „kaszanka”..! Coś niewiarygodnego!
Takich dziur w asfalcie i aż tak przeogromnej ich ilości, to ja po prostu jak żyję jeszcze nigdy dotychczas nie widziałem, nawet na bezdrożach Indii..! Toż przecież w porównaniu z tym, po czym tutaj jechaliśmy, nasze gminne drogi „gdzieś w Kieleckiem” nawet po najbardziej srogiej zimie to niemal autostrady! Naprawdę aż dziw, że po drodze nie zgubiliśmy tutaj ani jednego koła! W dodatku jeszcze te „mijanki” z innymi napotykanymi na tej trasie, a jadącymi z przeciwka samochodami! Boże, toż powiedzieć, że to było „na odległość żyletki” to jeszcze za mało! Dyć my się aż trzy razy (sic!) z innym pojazdem o siebie otarliśmy! I to przy prędkości około 50-60 kilometrów na godzinę!!! Zgroza..!
„O! – zdziwicie się zapewne – To w takim razie co z bocznymi lusterkami, zwłaszcza tym naszym lewym, nie urwało się aby..?” Toteż odpowiadam: o jakim to, kur*a, lusterku w ogóle mówicie?! Co wam się, do diaska, marzy..?! Toż go tam wcale nie było (tego lewego, znaczy się, bo akurat to prawe było jak najbardziej na swoim miejscu), bo przecież jak mogłoby się coś takiego ostać w takich warunkach..? Zatem zapewne już od dawien dawna – ba, najprawdopodobniej już od samego początku eksploatacji tego samochodu w takich „okolicznościach tutejszej przyrody” – leży sobie gdzieś w zaroślach na poboczu, zgubione już po pierwszej przejażdżce, albo po prostu od razu zostało zawczasu odkręcone, ażeby... innym w jeździe nie przeszkadzać..! Ufff, ufff, ufff... – zaprawdę powiadam wam – UFFF..!
Na samym początku tej wycieczki, zanim jeszcze z Mutsamudu „w interior” wyjechaliśmy, to najpierw było tankowanie odpowiedniej na tę drogę ilości paliwa. W tym celu więc odwiedziliśmy tutejszą „stację benzynową” zlokalizowaną w... niewielkiej blaszanej szopce, gdzie po prostu bezpośrednio na ziemi stały sobie jakieś karnistry oraz inne najprzeróżniejszego typu pojemniki i naczyńka na ropę.
Tak więc nasze tankowanie było dość specyficzne, bowiem poprzez lejek (a dziurawy był, przeciekał!) tę ropę z jakiejś mocno przerdzewiałej bańki jeden z pracujących w tej budzie facetów do baku naszego samochodu nalewał. No cóż, w obecnych czasach nawet na pustyni lub w dżungli są dystrybutory paliwa, ale tutaj – no proszę – wciąż jeszcze lejki. To znaczy, ściślej mówiąc, pozostały tu jeszcze po „francuskich czasach” jakieś stacje z dystrybutorami, ale dziś są już one jedynie porośniętymi gęstą trawą i krzewami ruinami. No, być może są tu jednak gdzieś jeszcze jakieś stacje działające, ale ja przynajmniej po drodze widziałem tylko te „zabytkowe” – zapewne już od wielu lat porzucone.
Co..? Napisałem: „po drodze”..?! No cóż, jeśli tak, to już wracajmy z powrotem do opisu tegoż horroru. Brrr..! Niechaj już to mam poza sobą. Ach, cóż to była za jazda..! „Wódka i zakąska w jednym” – czyli Safari, wyścigi terenówek, Rajd Paryż-Dakar i jeszcze Big Monster Rally po wertepach jednocześnie, na jeden raz! Prawdziwa Szkoła Przetrwania! I to trwało – w jedną stronę! – aż 45 minut..! Pomyślcie tylko – w sumie aż 1,5 godziny tej katorgi! Podejrzewam, że nawet niegdysiejsze carskie syberyjskie kibitki zapewniały nieco większy komfort podróży! Ufff...
Jednakże jedziemy… „Bum, bum, bum” słychać pod nami, bowiem co pewien czas w coś pod sobą uderzaliśmy! „Hop, hop, hop” podskakujemy wszyscy razem co i rusz na każdej napotkanej dziurze, czyli bez przerwy! „Zgrrr, zgrrr, zgrrr” aż trzy razy „ocierka” z innymi samochodami, a nam wtedy serca aż do gardła podskakiwały! A także „puk, puk, puk”, bo przecież to nasze autko ledwo się jeszcze jakoś kupy trzymało! „Rety! – myślałem wówczas w przestrachu – Czy my w ogóle z tej wyprawy będziemy mieli jeszcze czym powrócić? Nie rozpadnie się „to-to” po drodze? Dyć tu wszędzie dziury jak po bombardowaniu, a w dodatku wąsko jak w staromiejskim zaułku. Ufff…
No i jeszcze te smrody..! Dostające się skądś spod spodu do wnętrza taksówki spaliny, fetor zgnilizny w każdej mijanej na trasie wiosce, a jeszcze do tego… wprost nieziemsko intensywna woń suszących się przy tej szosie goździków, a takich miejsc po drodze mijaliśmy kilkanaście. No ciekawe, dotychczas naprawdę nie przypuszczałem, że zapach goździkowców może być aż tak nieprzyjemny! Ja aż do tamtych chwil sądziłem, że to jest miły aromat..! Gdy tymczasem, od tej ich woni… aż zęby mogły człowieka rozboleć, nawet pomimo faktu, że przecież – o paradoksie! – olejek z tej rośliny służy właśnie do czegoś wręcz przeciwnego, do uśmierzania tegoż bólu! Uch, ależ to mocno śmierdziało!
Co najciekawsze jednak, woń ta nie wydobywała się wcale ze świeżych roślin, których tu wszędzie dookoła było całe mnóstwo, ale jedynie z tych już zerwanych i tuż przy drodze do suszenia porozkładanych. Czyżby więc najpierw podlegały one jakiejś fermentacji..? No niestety, ale nie wiem, bo akurat o to nikogo z tubylców nie zapytałem.
No i wreszcie jest..! Jest ten wymarzony cel podróży – wodospad, który rzekomo przyciąga w swoją okolicę całe rzesze turystów. Wysiadamy z samochodu, rozglądamy się i… oczywiście jesteśmy tu całkiem sami. Gdzież więc są ci turyści..? Ale cóż, akurat tego należało się spodziewać, bo przecież i tak już od samego początku podejrzewaliśmy, że jest to zwykła „zmyła” ze strony Agenta, aby nas tu po prostu zwabić i te w sumie 60 dolarków od nas wycyganić. Jasne jak słońce.
Jednakże najważniejsze jest to, że - jakby na to nie patrzeć – przynajmniej mamy już połowę naszej szaleńczej drogi za sobą! I jeszcze wciąż żyjemy! Zatem, skoro już się tutaj w takim znoju w końcu dotelepaliśmy, to teraz należy z tego skorzystać, czyż nie..?
Wchodzimy więc na niewielki mostek, rozglądamy się ciekawie dookoła oraz w dół i… z rozczarowaniem wzdychamy: „Eeeech! I to jest – ku*wa, titimo, szajze! (bo byłem ja, Filipińczyk i Niemiec) – ten słynny wodospad, dla zobaczenia którego aż tak w drodze ryzykowaliśmy?! Toż to jedynie zwykła siklawka o wysokości co najwyżej z 5 metrów!
No owszem, okolica tej rzeczki była całkiem ładna, ale… w sumie gdzie na tej wyspie podobnych krajobrazów nie ma? Toż tu wszędzie wokoło są piękne soczystozielone zarośla i lasy, na cóż więc nam było pchać się aż tak daleko w głąb wyspy i aż tak wysoko w górę, żeby takie „zwykłe siki” zobaczyć..?! I jeszcze w dodatku bębenki bolą, a uszy od tych zmian ciśnienia się pozatykały. Tfu, bodajby…
Ale cóż, skoro my tu już przyjechali, to tera trza chociaż jakieś fotki tu porobić, co by one na wieczną pamiątkę nam pozostali, co nie..? Toteż robimy, a jużci. A to z góry, a to z boku, a to z obrośniętym palmami wzgórzem w tle, a to z kolei z rzeczką za plecami, ale… z samym wodospadem, to jak na złość już się zrobić niczego sensownego nie dało.
A to dlatego, że aby go w ogóle móc ująć w kadrze jednocześnie z kimś z nas stojącym przed nim, to niestety trzeba by było stanąć tuż nad przepaścią, w dodatku na mokrej akurat wtedy po deszczu trawie, zatem dla takowego ujęcia naprawdę nie warto było ryzykować. Dlatego też w sumie tych fotek napstrykaliśmy wówczas dość sporo, ale żeby choć jedna z nich była w miarę ciekawa..? Ot, po prostu, było to jedynie same szwendanie się po okolicznych zaroślach. Czyli ta cała nasza wyprawa okazała się jednak tą przysłowiową „grą niewartą świeczki”.
No chyba że weźmiemy pod uwagę doznane podczas tej jazdy wrażenia i przeżyty strach, to wtedy rzeczywiście tak, jak najbardziej tak..! Bo przecież takich emocji nikt inny chyba nie mógłby nam zagwarantować..! Zwłaszcza że w powrotnej drodze jeszcze się na dokładkę porządnie w tych górach rozpadało! Ba, i to jeszcze nie wszystko, bowiem w niektórych fragmentach naszego zjazdu w dół… pojawiała się mgła! No nie, tego to już chyba za wiele! Panie kierowco, jedź pan naprawdę ostrożnie i wolno. Mamy czas, więc donikąd spieszyć się nie musimy! Po prostu chcemy na statek powrócić wciąż „w jednym kawałku”…
A zatem, moi drodzy, jak sami widzicie wyspa Anjouan oraz jej „rozsypująca się w proch” stolica Mutsamudu chyba już do końca moich dni pozostanie mi w pamięci jako sprawca nietuzinkowych wręcz doznań i emocji naprawdę „z najwyższej półki”..! I pomyśleć, że wielu tzw. „poszukiwaczy silnych wrażeń” pęta się po całym świecie, wyszukując w rozmaitych biurach podróży ofert o największej dawce adrenaliny, płacąc zresztą za organizację takowych wypraw ciężkie pieniądze, gdy tymczasem na Komorach za jedyne 20 marnych dolarków w najzwyklejszym w świecie aucie mogliby przeżyć znacznie więcej – nawet z ryzykowaniem własnego zdrowia i życia, jeśli tylko zażyczyliby sobie choć odrobinkę szybszej jazdy!
Ufff, zjechaliśmy z gór i już jesteśmy na rogatkach Mutsamudu. Wreszcie! Poprosiliśmy więc naszego szofera o zatrzymanie się na chwilkę, bo z chwilą ustania deszczu zachciało nam się nagle zajrzeć jeszcze na kilkanaście minut na najbliższą plażę, ale kiedy tuż obok niej już się znaleźliśmy, to… bardzo szybko ochota na ewentualny po niej spacer nam odeszła.
Rety, ależ ona była zaśmiecona! Toż na jej czarnym piachu i znajdujących się wszędzie wokoło wulkanicznego pochodzenia skałkach leżała taka ilość rozmaitych odpadów, że nam aż szczęki ze zdziwienia pospadały! Cóż to? – pomyśleliśmy – Czyżby to było jakieś oficjalne miejskie wysypisko, że tego jest aż tak dużo, a zgromadzone tu śmieci tworzą sterty dosłownie o wysokości co najmniej 2-3 metrów..?!
Czegóż tu bowiem nie było..?! Stare samochodowe opony, wielkie stosy plastikowych butelek i metalowych puszek po napojach, wszelkie papiery w ilościach wręcz przekraczających ludzkie wyobrażenie (toż przypominało to plac składowy makulatury obok fabryki celulozy!) oraz „miliony, miliony, miliony” najprzeróżniejszych innego rodzaju odpadów metalu, drewna, plastiku, szkła, itd., itp.
Zgroza! Czy naprawdę do takiego celu nie można było na tej wyspie znaleźć żadnego innego miejsca – ot, choćby nawet jakąś leżącą na uboczu podgórską dolinkę - aniżeli wykorzystywać znajdującą się tuż obok miasta… nadoceaniczną plażę?! Czy tubylcom już się naprawdę w głowach pomieszało..? Gdzie jest rozsądek, choćby i nawet jego zwykła odrobinka..? Ech, szkoda słów…
Na statek na szczęście powróciliśmy cali i zdrowi. No, nie powiem, wycieczka ta wprawdzie niczym interesującym mnie osobiście nie zaskoczyła, w sensie turystycznym na żadną wysoką ocenę nie zasługiwała, ale za to… wielce pouczającą to ona była na pewno! A to głównie z tego powodu, że już od tej chwili zamierzam być w takich wypadkach… jeszcze bardziej ostrożnym niż dotychczas!
To znaczy, już nigdy więcej na podobny wypad „w nieznane” namówić się nie dam w takim kraju, w którym z racji panujących w nim wprost prymitywnych warunków podróżowania, nigdy nie można być pewnym swojego własnego bezpieczeństwa..!
Bo owszem, ja zawsze w moim życiu w tego rodzaju wyzwaniach się wręcz lubowałem, nigdy mnie coś takiego nie przestraszało – przeciwnie, przyciągało jak magnes, bo przecież „ta odrobinka adrenalinki na co dzień” ma swą wprost nieocenioną wartość – ale dziś… chyba jednak jestem na to już za stary. Ot, po prostu, tego typu przygody mi się już nieco „przejadły”. No cóż, należy więc uznać, że wielce prawdziwym i trafnym jest powiedzenie, iż „z wiekiem maleje chęć na czynienie głupot - nawet tych najbardziej ekscytujących, mogących być źródłem wspaniałych i niezapomnianych przeżyć – a wzrasta takie zwyczajne ludzkie zapotrzebowanie na święty spokój”!
O, i z takim to właśnie końcowym wnioskiem musiałem się po prostu pogodzić. I basta! A następnego dnia ten port już opuszczaliśmy. Zakończono wszelkie przeładunki, sklarowaliśmy nasze dźwigi, przybyli do nas dwaj piloci (ci sami! Na szczęście już się nie kłócili, ani… nie sikali nam na skrzydle mostka!), zaczęliśmy zrzucać z polerów nasze cumy i… nagle okazało się, że ten mały holowniczek nie może się wydostać z tego tłumu stojących przy tej samej kei przed nami innych stateczków!
Czyli musimy czekać, bo on nie może nam przy odcumowywaniu pomóc, jako że jeden ze stojących na zewnątrz takiej dość grubej „zakładki” rybacki kuter doznał akurat wtedy awarii swojej maszyny i ustąpić miejsca póki co nie może. „Póki co”, czyli aż do chwili, kiedy wreszcie ten swój silnik jakoś uruchomi, ażeby móc się w bok odsunąć i umożliwić „przetasowania” w gronie tych wszystkich stojących tutaj „truposzy”.
No i niestety, ta zupełnie nieoczekiwana zwłoka w manewrach trwała… aż dwie godziny, podczas których klęliśmy na czym świat stoi, bezczynnie na swoich stanowiskach wystając, nic nie mogąc poradzić na panujący w tym porcie bałagan i organizacyjną niemoc. Zatem muszę z żalem przyznać, że ten porcik opuszczaliśmy z prawdziwą ulgą, jednocześnie jednak wiedząc już, że… za około 5-6 tygodni będziemy musieli tutaj jeszcze raz zawitać, kiedy już statek będzie w powrotnej drodze z Mozambiku, najpierw na Seszele, zaraz po nich Male na Malediwach, a potem już do Jebel Ali. Ufff…
O, i to by było na tyle... Żegnamy Komory i udajemy się... ponownie do Brazylii...
louis