Geoblog.pl    louis    Podróże    Brazylia - Amazonka, Manaus    Brazylia - Manaus-6 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
18
wrz

Brazylia - Manaus-6 (ostatni)

 
Brazylia
Brazylia, Manaus
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Ufff, odcinek szósty, ale jednocześnie już ostatni (wreszcie!), cieszycie się..?

No tak, ale... Kurde, to już chyba wszystko, jeśli chodzi o tamte chwile, bo szperam teraz gorączkowo w pamięci, odkrywając nagle, że temat tejże wizyty jest już wyczerpany. Ot, niczego więcej już sobie z tego wieczoru nie przypominam, no może poza tym jedynie, jak już wreszcie późną nocą na statek powracaliśmy. Nasze grono było już wtedy rzecz jasna mocno przerzedzone, bowiem „kilku chłopa” uszczupliło liczebność naszej „wypadowej grupy”, pozostając tam jednak na dłużej, bo po prostu... poszli ze swymi partnerkami „na górę” i na statek dotarli dopiero po śniadaniu. Oj, nawet „dobrze po śniadaniu” – i ledwo żyjąc, oczywiście. Ale o tym, ma się rozumieć, cicho sza. Wiadomo...
A następnego dnia rano... nadal jeszcze trwał strajk miejscowych robotników! Pracę mieli rozpocząć dopiero późnym popołudniem, zatem... dobra nasza, hurra! Bo to przecież - ni mniej ni więcej - oznaczało to, że znowu będzie można wyrwać się ze statku na miasto. Nie do tego samego baru rzecz jasna, jako że nie ta pora, a i nawet chęci nie takie same jak wczoraj, ale „na podbój” centrum Manaus – zwiedzić wreszcie to miasto, aby mieć chociaż jakieś wyobrażenie o tym, dokąd to w ogóle zawitaliśmy. Bo jak na razie, to przecież niespecjalnie dużo udało nam się tutaj zobaczyć, prawda..?
Toteż wyruszamy... No i co mógłbym na temat tego miasta napisać..? Ano, chyba jednak niezbyt wiele, jako że poza gmachem tutejszej opery żaden inny budynek w oczy mi się nie rzucił, przynajmniej na tyle, abym go na dłużej zapamiętał. Owszem, jest w Manaus dosyć sporo bardzo ciekawej architektury – głównie tej jeszcze z czasów kolonialnych, to jasne – jest tu cały szereg rozmaitej wielkości pałacyków i wiele pięknie wyglądających starych kamienic (chociaż sam już nie za bardzo wiem, dlaczego właśnie tak się je nazywa, skoro są z drewna – no tak, ale z kolei pisać o nich jako o jakichś „drewnianicach” też nie można), ale żeby mi się coś tak naprawdę na trwałe w mojej pamięci z tych widoków ostało, to tego już nie powiem.
A co w takim razie mogę powiedzieć o tej słynnej Operze..? – zapytacie zapewne. No cóż, to rzeczywiście gmach bardzo okazały, rzeczywiście wyglądający całkiem dostojnie, rzeczywiście niezwykle bogato zdobiony, i rzeczywiście stanowiący swoim widokiem nieomal dzieło architektonicznej sztuki, ale jak na mój gust to chyba jednak z tą upiększającą ornamentyką trochę przesadzono. Ot, moim zdaniem zbytnio „przesłodzono”, bowiem ani to jakiś barok, ani styl renesansowy, ani... chyba jedynie Bóg wie w ogóle co...
Tak, bo spoglądając na niego z całkiem bliska można odnieść wrażenie pewnej jego kiczowatości, przekonując się o chyba jednak nazbyt wybujałych chęciach artystycznego zaistnienia jego budowniczych. No tak, ale to jest oczywiście jedynie moje prywatne zdanie, wyrobione zresztą w niezbyt długim okresie czasu, jakim wówczas dysponowałem, to i opinia ta może być zbyt powierzchowna, więc każdy ma prawo z tym się nie zgodzić, to oczywiste. Mnie osobiście jednakże ten budynek mocno rozczarował.
Ale za to wręcz przecudownym miejscem jest znajdujący się w samym sercu miasta deptak. Położony on jest wprawdzie pomiędzy dwoma bardzo ruchliwymi i równolegle do siebie biegnącymi ulicami, ale jednocześnie jest on jednak na tyle wystarczająco szeroki, aby pomieściło się na nim mnóstwo parkowej zieleni oraz cały szereg różnorakich lokali – restauracyjek, barów, knajpek (choć zdecydowana ich większość „pod chmurką”), a i nawet zwykłych ulicznych garkuchni. I właśnie w jednej z nich „zakotwiczyliśmy” na nieco dłużej, aby przy kufelku zimnego piwa oraz porcji cudownie przyrządzonej ryby z grilla spędzić tam większość czasu z tego przedpołudnia. Zatem, w odróżnieniu od poprzedniego wieczoru tym razem było spokojnie i cicho, wręcz sielsko, ale przede wszystkim… smakowicie! Mniam, mniam…
Oprócz „nasiadówki” w tej garkuchni, jeszcze przed powrotem na statek udało nam się odwiedzić jeden z takich bajecznie kolorowych stateczków, o których już w tym rozdziale wspominałem, a których cała masa w pobliżu portu była przy specjalnych nabrzeżach przycumowana. Ot, kiedy do tych drewnianych pirsików podeszliśmy i zapytaliśmy jakiegoś kręcącego się tam człowieka o możliwość zobaczenia takiego stateczku od środka, to on od razu wyraził na to zgodę (za pięć dolarów wprawdzie, ale niech już mu tam będzie), szerokim gestem nas na pokład swojej jednostki zapraszając.
Miałem zatem sposobność przyjrzeć się temu wszystkiemu z bliska, odnosząc przy tej okazji wręcz niezapomniane wrażenie, że oto zwiedzam sobie „całkiem niezły kawałek historii” tego rejonu świata. Tak, bo rzeczywiście te stateczki nie tylko że w większości są już bardzo stare, a zatem zabytkowe, ale i także bardzo oryginalne, przypominające trochę jakby… pływające pociągi. Z zaledwie jednym wprawdzie, lecz bardzo dużym „niby-przedziałem”, ale za to wyposażone w dziwacznej konstrukcji pokładową kuchnię oraz kilka bardzo surowo urządzonych, choć na szczęście czystych toalet. Podróż czymś takim byłaby zatem bardzo szczególnego rodzaju przeżyciem – zapewne niezwykle miłym, pełnym wrażeń i podniecającym – ale oczywiście żadnych szans wówczas na to nie było.
Wczesnym wieczorem przyszli wreszcie do nas na statek portowi robotnicy i rozpoczął się wyładunek. My oczywiście bardzo gorąco im dziękowaliśmy (serio..!) za ten urządzony przez nich w najbardziej właściwym dla nas momencie strajk, z czego oni bardzo szczerze się śmiali, „obiecując” jednocześnie, że jeśli kiedykolwiek ponownie do Manaus zabłądzimy, to oni… od razu wyjdą naprzeciw naszym oczekiwaniom i taki protest zorganizują ponownie. Ot, specjalnie dla nas, a jużci!
No dobrze, ale koniec żartów – przechodzimy do trzeciego dnia naszego postoju w tym porcie. Tak, już trzeciego z kolei, ale wcale nie mniej interesującego i atrakcyjnego od tych dwóch poprzednich! Tego dnia bowiem zostaliśmy we trzy osoby (Kapitan, Starszy Mechanik i ja) całkiem niespodziewanie zaproszeni przez naszego Agenta do spędzenia wieczoru przy ognisku (!) w jego ogrodzie, w towarzystwie zaproszonych tam również jego przyjaciół oraz kilku członków jego najbliższej rodziny.
Propozycja ta była rzecz jasna niezwykle kusząca, dlatego też ani nawet krótkiej chwili nad przyjęciem tego zaproszenia się nie zastanawialiśmy. Odpowiedzieliśmy natychmiast, że oczywiście się zgadzamy i z wielką radością przy tym ognisku posiedzimy.
O umówionej porze przyjechała więc po nas wynajęta przez Agenta taksówka, która podwiozła nas do jego domu, położonego... no, dosłownie nieomal na samym skraju dżungli! Miejsce to rzeczywiście wręcz wybornie do takiej imprezy się nadawało, o czym zresztą już niedługo z całą mocą się przekonaliśmy. No, co tu dużo gadać – było wspaniale!
I wyobraźcie sobie – ha, myślę nawet, że to was trochę zaskoczy – że przygotowane na ten czas przez naszych przemiłych gospodarzy kulinarne specjały naprawdę bardzo niewiele różniły się od naszych polskich zwyczajowo w takich sytuacjach przyrządzanych dań. To znaczy, tutaj również nabijaliśmy na wystrugane z gałęzi długie sztywne witki jakieś kiełbaski oraz kawałki mięsiwa, które potem – stojąc rzecz jasna dookoła ogniska – ponad nim w jego żarze piekliśmy. Ależ to wszystko było fajne!
W pewnym momencie wprawdzie trochę nam humory zwarzyła propozycja pewnego pana, jakiegoś bliskiego kolegi Agenta, który na siłę – ba, wręcz natarczywie! – nalegał, abyśmy nadziali sobie na nasze kijki także i mięso... jakiejś tutejszej dużej jaszczurki, gdy tymczasem nas już na sam widok tych ochłapów brało obrzydzenie, lecz – na szczęście – już po chwili małżonka gospodarza ów potencjalny konflikt zażegnała, widząc naszą bezradność przy oganianiu się od tegoż jegomościa, niepotrafiących skutecznie przekonać tego pana do racji naszej odmowy.
Mnie jednakże trochę ta propozycja kusiła, chwilę się wahałem, czy by jednak ze skosztowania mięsa tej gadziny nie skorzystać (nawet zresztą nie wiem, co to w ogóle było – jakaś iguana może?), ale ostatecznie się poddałem, nie dając temu panu za wygraną i także grzecznie z tej oferty zrezygnowałem. No cóż, może i szkoda, że jednak wtedy z tym mięsiwem nie poeksperymentowałem, bo przecież teraz mógłbym się głośno wszem i wobec chwalić, że zajadałem się w Brazylii iguaną (chyba), no ale niestety tamta przygotowana do nadziania na kijki „jaszczurcza rąbanka” wyglądała tak paskudnie i zniechęcająco, że mojego wstrętu po prostu przewalczyć nie mogłem.
Cóż, byłem wtedy tą moją reakcją nawet co nieco zdziwiony, albowiem udało mi się kiedyś w Meksyku prawie bez żadnych problemów poradzić sobie z obrzydzeniem do kawałka pieczonego grzechotnika, którego w końcu ze smakiem spałaszowałem, gdy tymczasem teraz... „zwykła” jaszczurka aż tak bardzo od jej posmakowania mnie odstręczyła..? Hm, chyba się starzeję...
Ale za to inne pieczone „specyjały” były tutaj wyborne i smakowały wręcz bosko. A były to kawałki zwykłego drobiowego mięsa (pytałem, więc wiem, że żadnych „udziwnień” tym razem z tym nie było – to były rzeczywiście zwyczajne kurczaki, a nie inne ptactwo – ot, na przykład... jakieś sępy czy papugi!) oraz kiełbaski z baraniny (tutaj baranina? W Amazonii? No ale właśnie tak mi na moje pytanie odpowiedziano) oraz z... królika. O, zwłaszcza te ostatnie były wręcz przepyszne, choć od razu wyjaśniam, że nie były to żadne upolowane gdzieś w pobliskiej dżungli „królicze dziwadła”, ale najzwyklejsze europejskie „króle”, pochodzące z jakiejś tutejszej przydomowej hodowli. Pyyychotka!
Acha, no i do tego wszystkiego były oczywiście jeszcze stosowne napitki, ale ja skorzystałem jedynie z samego zimnego piwa, na żadne „głębsze drinki” się nie decydując - rzecz jasna wcale nie z braku chęci, Boże broń! Ależ, wszak jęzor mi aż uciekał..! – ale z racji czekającej mnie jeszcze tej nocy, kiedy już z tego party powrócimy na statek, długiej pracy w biurze i na pokładzie.
Tak, moi drodzy, muszę uczciwie przyznać, że ponownie na brak wrażeń narzekać w tym porcie nie mogłem. Wszystkie dni naszego postoju pełne były bowiem jakichś atrakcji, a ten ostatni wieczór przy ognisku można by nawet potraktować jako pewnego rodzaju dopełnienie i przypieczętowanie tegoż, wprost przewspaniałego pobytu w Manaus.
A ja wówczas, tak na dokładkę, wspominałem sobie jeszcze dość podobną imprezę, na którą byłem zaproszony w argentyńskim Puerto Madryn, podczas której nasz Agent piekł dużego barana i częstował miejscowym winem, by potem wraz ze swymi przyjaciółmi pograć na gitarze i pośpiewać w iście latynoskim stylu. Tutaj, w Manaus, takiego „punktu programu” wprawdzie nie było – jako że impreza ograniczyła się jedynie do samej konsumpcji wszelakich dobroci oraz towarzyskich pogawędek – ale przecież to i tak wystarczało, aby poczuć się wtedy wspaniale, w tak przemiłej atmosferze swój wolny czas spędzając.
No tak, ale jak powszechnie wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy, czyż nie..? Takoż więc dobrnęliśmy wreszcie do szczęśliwego finału naszego pobytu na Amazonce, już następnego popołudnia Manaus opuszczając i udając się w dalszą drogę, do Belem. No cóż, nie obyło się rzecz jasna bez niejakiego żalu, ale jednak byliśmy tym pobytem w najwyższym stopniu usatysfakcjonowani oraz pełni wywożonych stąd wrażeń i przemiłych wspomnień. Ach, żeby tak mogło być w każdym porcie...
Zatem bye bye Manaus...
Powrotna droga ku ujściu rzeki trwała rzecz jasna już dużo krócej, bo przecież żeglowaliśmy teraz już z nurtem rzeki, a więc dużo szybciej, ale oczywiście była ona równie atrakcyjna jak poprzednio. To znaczy, mam na myśli jedynie podziwiane wokół nas widoczki, bowiem tym razem los oszczędził nam już dodatkowych atrakcji typu uderzenie dnem kadłuba o piaszczystą podwodną łachę lub zderzenie z pływającym pniem wielkiego drzewa, ale to i tak wciąż jeszcze było dla nas przeżyciem nad wyraz emocjonalnym. Oj tak, moi kochani – Amazonka to jest to! Bezsprzecznie...

O, i to by już było na tyle. Brazylię już opuszczamy (jak podejrzewam, to nawet na dość długi czas), udając się w następnej kolejności do... Kambodży. Tak, właśnie tak, w rozdziale następnym odwiedzimy wreszcie ten również wielce ciekawy rejon świata (mam oczywiście na myśli całe Indochiny), choć naszą w nim wizytę rozpoczniemy nie od Malezji, Tajlandii, Singapuru, Wietnamu czy Myanmaru, ale jednak od kraju w tym towarzystwie najskromniejszego, czyli Kambodży. A na te powyżej wymienione przyjdzie jeszcze czas...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020