KAMPONG SAOM - Kambodża - Kwiecień 2002
Moi drodzy, a zatem jesteśmy w Kambodży. Zawitaliśmy do kraju, który jeszcze tak niedawno dla całego świata był jedną wielką zagadką, był państwem pełnym tyranii, zbrodni, rozlewu niewinnej krwi i przemocy na wręcz niewyobrażalną skalę.
Jednakże na kartach niniejszych „Wspominek” w żadną politykę wdawać się nie zamierzam, wszyscy bowiem jeszcze dobrze pamiętamy napływające z tego kraju wieści o krwawym reżimie tutejszych tzw. „Czerwonych Khmerów” (częstokroć nazywanych także Różowymi – nie wiem zresztą skąd te nazewnictwo w ogóle pochodzi, więc rozwijać tego wątku nie będę), nie ma więc potrzeby, aby ten temat na nowo rozgrzebywać. Wystarczy zatem, że napiszę, iż moja wizyta w Kambodży nastąpiła już po wyzwoleniu się tego kraju spod jarzma tych zbrodniarzy, choć oczywiście wciąż jeszcze wolno i z mozołem, ale jednocześnie z wielkim optymizmem go odbudowywano.
Tak, w roku 2002 Kambodża „lizała” jeszcze swe potworne rany z niedalekiej przeszłości, ale w zachowaniu tubylców już było widać, że są pełni nadziei na swą lepszą przyszłość – zarówno dla siebie samych, jak i swego pięknego kraju.
W tym miejscu zatem powinienem koniecznie dodać, iż krajowi temu w jego odbudowie pomagało wiele innych państw z całego świata, ale jednak dwa z nich w tym szlachetnym dziele zdecydowanie się wyróżniały – mianowicie, Francja oraz sąsiednia Tajlandia.
A trzeba podkreślić, że pole do tegoż działania było niezwykle rozległe. Tak właściwie, to chyba każda dziedzina tutejszego życia wymagała naprawy, pomocy, a częstokroć nawet zorganizowania wszystkiego zupełnie od nowa, poczynając odbudowę dosłownie od samych podstaw. A wszystko rzecz jasna dlatego, że przecież ów krwawy reżim skupił swą uwagę głównie na prześladowaniu tutejszego tzw. „Kwiata Narodu” – z zimną krwią zabijano przedstawicieli inteligencji, represjonowano wszystkich, którzy chcieli czegokolwiek więcej od życia jak tylko zwykła prymitywna praca, co w efekcie doprowadziło do wręcz przeogromnej katastrofy humanitarnej w całym kraju, którego społeczeństwo stawało się z czasem jedynie bezwolną niewykształconą masą, zaś wszelkie wybijające się ponad przeciętność jednostki były natychmiast bezlitośnie pacyfikowane – zsyłane do obozów ciężkiej pracy lub po prostu fizycznie unicestwiane – zabijane z taką bezwzględnością, z jaką zabija się rzeźne zwierzęta! Ufff, aż ciężko o tym pisać, wierzcie mi… Koszmar, wprost przeogromny koszmar – istne piekło na ziemi!
I takie to właśnie „wyjałowione do cna” społeczeństwo doczekało się wreszcie swojego wyzwolenia i wolności. Ale cóż z nią mogło począć, skoro tak w istocie nie było już w nim nazbyt wielu ludzi wykształconych, mądrych, zdolnych do jakiejś sensownej odbudowy we własnym zakresie tych wszystkich krzywd jakich przez tak wiele lat doznawało..?
Toteż, jak łatwo się domyślić, zadanie zorganizowania na nowo tegoż kraju wydawało się wręcz karkołomne, ale jednak – o czym zresztą sam na własne oczy w tym porcie się przekonałem – wcale nie niemożliwe. Ba, powiem więcej – tutejsza społeczność okazywała się niezwykle pojętna, a przede wszystkim chętna do współpracy z przedstawicielami państw, które mu pomagały i to wcale nie jedynie z powodu swego własnego interesu – wszakże i tak doskonale wiedziano, że wszystko to dzieje się dla ich wspólnego dobra – ale i także dlatego, że przeciętni mieszkańcy Kambodży są ludźmi z reguły bardzo przyjacielskimi, życzliwymi, pełnymi pokory wobec życia i respektu do innych, pracowitymi oraz – co mogłoby być jednak, zważywszy na ich straszne doświadczenia, nieco zaskakujące – nawet i w dość wysokim stopniu pogodnymi! Tak więc wszystkie te fakty zdecydowanie właściwemu kierunkowi rewitalizacji tego kraju sprzyjały, o czym zresztą sam osobiście z każdym kolejnym dniem mojego tutaj pobytu coraz bardziej się przekonywałem.
Port ten najczęściej nazywany jest (czy raczej jeszcze wtedy był) Kampong Saom, ale częstokroć w wielu źródłach pisanych (nawet i w geograficznych atlasach) występują także i inne jego nazwy – takie jak Kompong Som, Kompongsom, Kampongsam lub Kampong Som, ale obecnie używa się już jedynie nazwy Sihanoukville, powstałej oczywiście ku chwale księcia (chyba) Sihanouka. Ale, ażeby się czegoś więcej dowiedzieć „któż to zacz” odsyłam was do jakiejś encyklopedii, jako że teraz, gdy przebywam właśnie na statku i niniejsze słowa piszę, żadnych możliwości zdobycia jakichkolwiek szczegółów dotyczących tej Wielkiej Persony po prostu nie mam. Wymyślać więc niczego „tak na poczekaniu” nie będę. Ot, nie wiem, i już…
My przywieźliśmy tutaj głównie ładunek żeliwnych rur wodociągowych z Antwerpii, ale i także nieco drobnicy zasztauowanej w naszej ładowni No1. Były to jakieś skrzynie, kraty z resorami, palety z workami nawozów i duże, przypominające nieco ogromne czarne „wianki” wiązki samochodowych opon.
Wyładunek tego wszystkiego bezpośrednio nadzorowany był przez dwóch około 30-letnich Francuzów oraz kilku tajskich Foremanów, zaś realizowany oczywiście przez miejscowych Stevedorów, którzy jednak – pomimo wciąż jeszcze widocznego braku doświadczenia w tych pracach – spisywali się wręcz rewelacyjnie! Wszystkie czynności starali się wykonywać bardzo dokładnie, z przeogromną troską podchodząc do każdej sztuki ładunku, pilnie wysłuchiwali wszelkich uwag i rad swoich szefów, natychmiast się do nich stosując, zaś przede wszystkim bez szemrania wykonując każde polecenie tych nadzorujących ich pracę obcokrajowców. I co, jakie to dawało efekty..? – zapytacie.
Otóż, widać było wyraźnie, że współpraca ta była wręcz wzorowa! Bardziej doświadczeni nadzorcy wskazywali właściwy kierunek prac, natomiast miejscowi, praktykujący dopiero w swym nowym zawodzie robotnicy wszystko w sposób właściwy wykonywali. Ot, wystarczy podkreślić, że podczas całego wyładunku ponad tysiąca kilkuset ton tych rur, nie zniszczyli oni ani jednej z nich! Ba, żadna z nich w najdrobniejszy sposób nie była nawet draśnięta, już o jakimś poważnym uszkodzeniu nie wspominając!
A proszę zauważyć, że były to wszystko rury żeliwne, czyli wykonane z materiału dość kruchego, bardzo podatnego na wszelkie uszkodzenia. Widać było wyraźnie, że ci ludzie dosłownie z dnia na dzień coraz więcej się swojej nowej profesji uczyli, z każdym wyładowanym pakunkiem stawali się coraz bieglejsi i pewniejsi w swych ruchach, byli zresztą ciągle pełni zapału, a ich praca wcale nie była katorżnicza. Przeciwnie, ci robotnicy najrozmaitszych przerw na odpoczynek lub posiłek mieli całe mnóstwo, a jednak mimo tego wydajność tej roboty była wprost imponująca. Biorąc rzecz jasna pod uwagę odpowiednią skalę, bo przecież w porównaniu z dokerami, na przykład w Europie nadal byli bardzo bardzo za nimi daleko.
A w tym miejscu tekstu pozwolę sobie na zadanie wam małej zagadki, zgoda..? Otóż, jak sądzicie, co ci portowi robotnicy najczęściej robili podczas swoich przerw w pracy – czy tylko spożywali swoje posiłki lub odpoczywali? Ha, założę się, że nikt z was przenigdy by tego nie odgadł. Ci ludzie bowiem, kiedy tylko mieli choć odrobinkę wolnego czasu, to zabierali się za… mycie swoich motorynek, skuterków i rowerów oraz odwożących spod naszego statku te rury ciężarówek! Tak, to najszczersza ze szczerych prawda i przyznam, iż widok tych wiecznie krzątających się przy tych czynnościach ludzi był dla mnie w istocie niezwykle zaskakujący. Nigdy bym się tego nie spodziewał..!
Pojazdy te częstokroć dosłownie już lśniły jak przysłowiowe słoneczko w pełni, ich czystość aż biła w oczy, a jednak wciąż ich właściciele na okrągło na nowo je pucowali – myli, szorowali, wycierali, polerowali. Tylko pogratulować takiego podejścia do swej własności, prawda? To znaczy, czy do własności rzeczywiście tylko i wyłącznie swojej..?
Hm, to akurat trudno orzec, jako że wszystkie te motorynki i skuterki były „jak spod igły”, widać było wyraźnie, że są nowe lub prawie nowe, toteż należałoby się spodziewać, że ci robotnicy gremialnie zostali przez jakąś zagraniczną firmę, która obsługą portu się zajmowała, w nie zaopatrzeni – ot, była to więc zapewne jakaś forma prezentu ze strony Francuzów – ażeby umożliwić tym pracownikom w miarę wygodne dotarcie na czas do portu, bowiem z braku tutaj choć przyzwoicie zorganizowanej publicznej komunikacji w tym mieście, stawało się to wręcz koniecznością. Zatem może stąd brała się ta szczególna dbałość o powierzony im sprzęt..? A może im to po prostu nakazano, skoro już aż tak wartościowe prezenty otrzymali..?
No tak, takie wytłumaczenie tego stanu rzeczy byłoby rzeczywiście bardzo sensowne, gdyby nie fakt, iż owe oblucje oraz ogólne zadbanie nie dotyczyły li tylko tychże wehikułów, ale także i samych tych osób, bowiem ci wszyscy ludzie (powtarzam: WSZYSCY) swą osobistą czystością wręcz imponowali! Tak, to byli naprawdę bardzo zadbani ludzie – czyści, czysto i schludnie ubrani, nie mieli na sobie absolutnie żadnych łachmanów (jak to jest w zwyczaju we wszystkich sąsiednich krajach!), nosili porządne spodnie, koszule, buty… Słowem, wyglądali oni wszyscy raczej jak mieszkańcy dostatniego kraju, a nie takiego, który jeszcze nie tak dawno „spływał krwią”, który dopiero co zrzucił z siebie ciężkie kajdany, wyzwalając się od tyranii, której celem było uczynienie z nich jedynie bezwolnych i prostych ludzkich istnień.
Ot, przynajmniej takiego obrazu tych ludzi – mając na uwadze tylko te wiadomości z Kambodży, które do nas, mieszkańców dalekiej im Europy docierały – należałoby się spodziewać. Tego, że ujrzy się tutaj ludzi bardzo zaniedbanych, nędznie odzianych, wygłodniałych, wciąż jeszcze smutnych lub nawet śmiertelnie wystraszonych, gdy tymczasem… no proszę. Mamy do czynienia ze społecznością jednak na zupełnie innym, aniżeli można było przypuszczać, poziomie.
Owszem, o taki stan rzeczy z niezwykłą pieczołowitością dbali przebywający tu Francuzi (ogromny szacunek dla Francji za tak szlachetne dzieło..! Przede wszystkim, skutecznie realizowane!), którzy zapewne już od samego początku udzielania tubylcom wszelkiej pomocy pojęli, że niezbędną naprawę tego, aż tak bardzo przecież przez zły los doświadczonego kraju, należy koniecznie rozpocząć od rzeczy absolutnie podstawowych, wręcz elementarnych.
Czyli w pierwszej kolejności od ułatwienia jego mieszkańcom dostępu do wszelkich światowych nowości, od których wszakże przez długi okres czasu byli całkowicie odcięci, od uświadomienia im jak ważną rolę w życiu pełnią sprawy z pozoru błahe i codzienne, takie jak osobista higiena, dbałość o zdrowie i poszanowanie pracy oraz wszelkiej, cudzej lub swojej własności, a dopiero po wpojeniu im tych wszystkich zasad można było przystępować do prawdziwej odbudowy zniszczonego kraju i jego społecznych więzi. I proszę mi wierzyć, iż wszystko to, co w tej kwestii wówczas w Kambodży na własne oczy oglądałem, zdecydowanie świadczyło o tym, że ten proces z całą pewnością jest na dobrej drodze. Choć oczywiście do zrobienia wciąż jeszcze było przeogromnie dużo, jako że generalnie bieda tu była zadomowiona na dobre.
Tak, niestety, ale w istocie do poprawy było jeszcze bardzo bardzo wiele… Pozwólcie, że posłużę się w tym momencie pewnym, niezwykle smutnym zresztą przykładem, abyście lepiej zrozumieli, dlaczego akurat takiego słowa – „niestety” – w tym kontekście użyłem. Otóż, wspomniałem już wcześniej, że oprócz tych żeliwnych rur mieliśmy także do tego portu nieco innej drobnicy – kilkanaście skrzyń z maszynerią, wiązki samochodowych opon, palety z resorami i workowanym nawozem i chyba jeszcze jakieś wyroby stalowe, ale tego już niestety dokładnie nie pamiętam.
Żeliwne rury wodociągowe zasztauowane były w dwóch różnych częściach ładowni No2 i No3, natomiast ta mniej liczna drobnica znajdowała się w naszej „jedynce”, do którego to towaru portowi robotnicy dobierać się zaczęli dopiero trzeciego dnia naszego postoju w Kampong Saom.
Jednakże, zanim jeszcze do jego wyładunku przystąpili, to musieli najpierw – co oczywiste – odpowiednie paczki rozmocować, aby w ogóle umożliwić sobie zabranie ich stamtąd na keję. Toteż jeden z Foremanów poprosił mnie o zejście na dno ładowni No1 w celu osobistego pokazania tym ludziom, którzy rozmocowaniem ładunku się zajmowali, które to w ogóle pakunki są przeznaczone do wyładunku w tym porcie, jako że akurat w tej ładowni najprzeróżniejszych innych paczek i paczuszek było całe mnóstwo – głównie do Laem Chabang i Bangkoku. Chodziło więc o to, aby miejscowi robotnicy przypadkiem czegoś nie pomylili, rozpoczynając zrzucanie wszelkich laszingów z tych ładunków, które są tylko do Kambodży, nie zaś przy okazji rozmocowując także i to, czego już nie powinni.
Rzecz jasna od razu do tej ładowni się udałem, gdzie wszystkie odpowiednie paczuszki po kolei bardzo wolno i dokładnie im pokazywałem – „o, to trzeba rozmocować, bo to są wasze opony, to też trzeba, bo to są skrzynie do Phnom Penh (przypominam, że to stolica Kambodży jakby ktoś nie pamiętał), to są palety z nawozami dla was, itd., itp. A zresztą, wszystkie te partie ładunków są wyraźnie opisane, więc w razie ewentualnych kłopotów i tak będzie można się zorientować, OK..?”
No cóż, wszyscy z nich (a było ich tam aż kilkanaście osób) zgodnie potwierdzili, że już wiedzą co robić i za rozmocowywanie już zaczęli się zabierać. Ja natomiast, jako że kilka innych spraw do załatwienia jeszcze na mnie w biurze i na pokładzie oczekiwało, szybko do swoich aktualnych zajęć powróciłem, postanawiając zjawić się przy „jedynce” dopiero wtedy, gdy już wyładunek się rozpocznie.
No i zjawiłem się… Cóż, niestety – przyznaję to z wielkim wstydem! – to, co na dnie ładowni zobaczyłem wywołało u mnie po prostu złość..! Owszem, nie żadną wściekłość na tych ludzi, ani tym bardziej nie pozwoliłem sobie na jakieś wariackie gniewne reakcje, ale tak zwyczajnie się wkurzyłem, bowiem okazało się, że ci robotnicy rozmocowali… znacznie więcej tych pakunków, aniżeli powinni, całkowicie zrzucając wszelkie laszingi także i z innych partii ładunkowych, tych do Laem Chabang i Bangkoku!
„Cholera! – pomyślałem sobie wtedy elegancko – I co teraz? Kto to teraz z powrotem zamocuje?! Gdzie, do diaska, był w tym czasie mający tę pracę nadzorować tajlandzki Foreman i w ogóle co tym robotnikom strzeliło do głowy, aby się nieomal do wszystkich paczek dookoła dobierać..?!”
Czym prędzej zszedłem więc na sam dół ładowni, aby tam – z wyraźną pretensją (i niestety ze złością też!) w głosie – spytać tych ludzi: „co wyście najlepszego narobili..?! Mieliście rozmocować ładunki tylko do Kampong Saom – no przecież wyraźnie to wam i Foremanowi pokazywałem! – a tymczasem pozrzucaliście łańcuchy i stalówki z dużo większej ilości paczek niż powinniście..! Kurde, no przecież na tych skrzyniach – i pokazuję im energicznie odpowiednie napisy – wyraźnie i wielkimi „jak woły” literami jest napisane „Bangkok” albo „Laem Chabang” w TAJLANDII, a nie w KAMBODŻY..! Jak więc w ogóle mogliście się aż tak bardzo pomylić..?! I kto teraz to wszystko na powrót zamocuje..? No przecież będziecie to musieli zrobić wy sami, skoro z waszej winy ta omyłka nastąpiła, a to jednak będzie znacznie dłuższa robota, co oczywiste, aniżeli zwykłe rozmocowywanie..! I w ogóle, do jasnej cholery, gdzie jest Foreman..?!”
Ufff, naburmuszyłem się, no nie..? Ależ ważniaka „zestrugałem”. No owszem, miałem absolutną rację, ale jednak… przysłowie „źle, gdy język szybszy od głowy” miało w tej sytuacji nieomal podwójne – ba, nawet po stokroć większe! – znaczenie niż zazwyczaj. Bo co było dalej..? Ano, dalej było to, co by mi się przenigdy nawet w najczarniejszych snach nie przyśniło!!!
Ufffffff, już na samo wspomnienie tej chwili ponownie zrobiło mi się okropnie nieswojo, ciarki mnie po plecach przeszły, gęsiej skórki dostałem... Ufff... Ale o tym już w odcinku następnym...
louis