Przypominam, iż dwa ostatnie zdania poprzedniego rozdziału brzmiały; „Bo co było dalej..? Ano, dalej było to, co by mi się przenigdy nawet w najczarniejszych snach nie przyśniło!!!
Bo oto jeden z tych robotników, z wyraźnie widocznym na jego twarzy zażenowaniem, mocno łamaną angielszczyzną zaczął mi tłumaczyć (w sposób zresztą niezwykle uniżony, wręcz poddańczy!), że owszem, BYĆ MOŻE na tych skrzyniach jest napisane „Bangkok” czy „Tajlandia”, ale oni i tak tych paczek od siebie rozróżnić nie byli w stanie, bowiem… NIKT Z NICH NIE UMIE ANI CZYTAĆ, ANI PISAĆ!!! „Tak więc sorry, ale kiedy Foreman poszedł do innej roboty i nas tu samych pozostawił, to już nikt nie mógł nam w odróżnieniu tych ładunków pomóc, a że w międzyczasie zapomnieliśmy już co nam pokazywałeś, co powinniśmy rozmocować, a czego nie, to… wyszło jak wyszło, bo już NIE MIELIŚMY ŚMIAŁOŚCI PONOWNIE O TO PYTAĆ!
O rety! O wielkie nieba! Czy macie pojęcie jak ja się w tym momencie poczułem..?! Jak przeogromnie się w tejże chwili zawstydziłem..?! Toż nagle zdałem sobie sprawę z tego, że mogę być odbierany przez tych ludzi jak ktoś z zupełnie innej planety! Wyobrażacie sobie ten wstyd, jaki wówczas mną targał..?! Z wrażenia aż usiadłem na jakimś pęku opon i obiema rękoma chwyciłem się za głowę!
Na rany boskie, toż przede mną stało AŻ KILKUNASTU młodych ludzi, z których WSZYSCY byli analfabetami! Czy więc jesteście sobie w ogóle w stanie wyobrazić jak potwornie wielka była skala terroru w tym kraju za czasów tego zbrodniczego reżimu, skoro jeszcze teraz aż tylu młodych chłopaków wciąż jest niepiśmiennych?! Jakich potwornych zbrodni się tutaj dopuszczano, doprowadzając do unicestwienia wszelkiej Inteligencji tego, skądinąd z przebogatą przecież Kulturą i Historią narodu..?!?!
Gdzież, do ku*wy nędzy był wtedy ten rzekomo „lepszy” bogaty świat, kiedy w tym biednym kraju banda będących akurat przy władzy prymitywnych rzeźników dopuszczała się aktów ludobójstwa na aż tak masową skalę..?!?! I nikt wówczas zareagować nie mógł..? Ha, zapewne dlatego, że w Kambodży nie ma ropy, czyż nie..? A zatem nikogo z możnych już nie obchodziło, że tutejszy tzw. „Kwiat Narodu” jakieś dranie (i to pewnie jeszcze prze tych możnych w jakiś sposób wspierani! A co, niemożliwe..?! Tfu..!) dosłownie „do nogi” wybijali..?! Eeech, tym biznesmenom i politykom tylko prosto w pysk napluć, i tyle!
Rety, rety, rety – ależ mi wtedy było wstyd!!! A ja na nich wyskoczyłem z gniewem tylko dlatego, że kilka jakichś pierdo*onych paczek więcej rozmocowali?!?! No to co?! Przecież chcieli dobrze i od żadnej roboty się nie odżegnywali – nikt z nich nie zrobił tego złośliwie albo wskutek niedbałości, już o zarzucaniu im jakiegokolwiek lenistwa tym bardziej nie wspominając! Wprost przeciwnie, nawet teraz, kiedy już zdali sobie sprawę, że coś w tej ładowni jednak „nabroili”, wciąż byli pełni ochoty do pracy i szybkiego naprawienia swojego błędu..! Tylko że… czy w takiej sytuacji naprawdę można o tym błędzie mówić, że on był w istocie tylko ICH..? Toż to pokłosie ostatnich czasów tej strasznej kambodżańskiej rzeczywistości..!
O Boże, wybacz mi tę idiotyczną reakcję – ja już, do stu diabłów, nawet sam osobiście z powrotem te paczki pomocuję, byle tylko ci ludzie już więcej się tą sprawą nie martwili..! Byleby już dłużej nie byli zmuszeni z aż taką pokorą i przestrachem w oczach na mnie patrzeć! Byleby tylko przestali się bać..!!!
No tak, wstyd wstydem, ale… gdzie do cholery jest ten Taj, który w tym porcie „robi za Foremana” i tych nieszczęsnych robót nie dopilnował? Toż akurat on już na pewno czytać umiał i gdyby tam po prostu z nimi był i wszystkiego pilnował, to by się ta pomyłka w ogóle nie wydarzyła. Ale wkrótce okazało się, że on – ot, tak sobie – siedział w tej chwili na kei ze swoimi kumplami, gdzie go niebawem odnalazłem i spokojnie sobie o czymś z nimi gaworzył, zamiast zająć się tym, za co mu tutaj płacono – czyli swoją robotą, do jasnej cholery..! Czy macie więc pojęcie jak bardzo widok tego nygusa w tejże chwili mnie wkurzył..? Ba, wręcz rozjuszył..!
Zatem, kiedy tylko go na tej ławeczce pod chroniącym ją przed słońcem daszkiem (ależ wygodniś się znalazł) dopadłem, to – i tym razem już do żadnego wstydu przyznawać się nie zamierzam, bo takowego po prostu nie było – od razu „naskoczyłem” na niego ze złością i autentycznym gniewem w głosie, folgując sobie dosłownie w dwójnasób (no cóż, byłem przecież wciąż jeszcze pod wrażeniem tego „wyznania” jednego z robotników o ich analfabetyzmie), zupełnie nie przebierając w słowach, które pod jego adresem posyłałem..! Toż mało brakowało, bym nagle chwycił jakiegoś grubego badyla, gdyby tylko taki akurat mi się pod rękę nawinął, aby wymierzyć mu kilka soczystych razów w ten głupi łeb, aż by mu w końcu ten pełen zadowolenia z siebie uśmiech z twarzy raz na zawsze zniknął..!
Facet ten wtedy jednak rzeczywiście się nie na żarty przestraszył. Szybko popędził do naszej ładowni i na widok tego, co tam zastał aż ręce mu opadły! Ot, widać było, że się tym nawet nieco załamał, bo przecież dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że teraz czekać go będzie dość długotrwała dodatkowa robota. A ja wówczas, zupełnie bez litości – oczywiście nadal przez wzgląd na sytuację tych biednych Stevedorów w ładowni – oficjalnie mu zapowiedziałem, że za ten brak dozoru i w efekcie to zupełnie niepotrzebne zaniedbanie swoich obowiązków, musi on WE WŁASNYM ZAKRESIE zadbać o to, ażeby przez omyłkę rozmocowane paczki były na powrót zrobione! I to jak najszybciej, bo w przeciwnym razie natychmiast poskarżę się na niego tym Francuzom, którzy za całą obsługę statku byli odpowiedzialni. Tak tak, leniwy panie Taju – za swoje błędy płacić trzeba, bo funkcja Foremana zobowiązuje!
No i co..? – zapytacie. Ot, wiadomo – facet od razu poleciał aż na samo dno ładowni jak z przysłowiowym „motorkiem w d*pie” (miałem nawet wrażenie jakby tam niemalże „sfrunął” w dół jak ptaszek, bo aż tak szybko tam się znalazł), natychmiast rozpoczynając organizowanie zakładania na nowo tych niepotrzebnie zdjętych zamocowań, w czym zresztą sam osobiście uczestniczył, „własnymy ręcamy” wykonując wiele prac, których w normalnej sytuacji zapewne nawet by nie próbował dotykać. Ale teraz, wskutek obawy o swą ciepłą w tym porcie posadkę zaiwaniał jak należy, rozciągając i naprężając łańcuchy (no proszę, nawet wiedział jak się z napinaczką obchodzić!), pomagając przeciągać pod skrzyniami stalówki, a nawet dokręcając na nich tzw. „żabki” i całą serię ściągaczy.
No cóż, okazywało się, iż groźba potencjalnych surowych wobec niego konsekwencji zrobiła swoje, gość się autentycznie solidnie wystraszył, widać było wyraźnie, że robota mu się „aż paliła w rękach”, którą zresztą – i to z całą uczciwością przyznaję – wykonano w sposób jak najbardziej właściwy. Ufff…
No owszem, większość tych prac i tak zmuszeni byli robić jeszcze raz ci biedni lokalni robotnicy, ale przecież cóż ja osobiście mogłem na to poradzić – bronić ich w jakiś sposób przed konsekwencjami zawinionego przez tegoż tajskiego Foremana błędu..? Po co niby..? Wszak byłoby to kompletnym absurdem, jako że ten cwaniak i tak by tej roboty całkiem samemu wykonać nie był w stanie, a przecież zrobione to wszystko być musiało, i już.
A poza tym… po cóż w ogóle miałbym stwarzać swym ewentualnym uporem (akurat w tej sytuacji zupełnie zbędnym, to jasne) jakiekolwiek dodatkowe problemy, punkty zapalne, które mogłyby zupełnie niepotrzebnie zaowocować eskalacją tego, przecież w sumie jednak błahego konfliktu, czyż nie..? A tak to przynajmniej cała ta sprawa bardzo szybko „przyschła” i już nikt więcej do tego tematu nie powracał. Bo i z jakiej racji miałoby to nastąpić, skoro ładunek z powrotem był już „złapany na mocno”..?
A ja osobiście wyniosłem wtedy z niej wręcz nieocenioną życiową lekcję – że można czasami zupełnie niespodziewanie mieć do czynienia z czymś, co z pozoru we współczesnym świecie wydaje się niemożliwe, gdy tymczasem stać się może nagle ogromnie zaskakującą, a w tym wypadku jeszcze dodatkowo niezwykle smutną rzeczywistością. Zatem swoje własne reakcje trzeba jednak kontrolować zawsze, w każdej sytuacji, którą się na swej drodze napotka, bowiem nigdy nie wiadomo jaka niespodzianka może nagle człowieka… zupełnie zbić z tropu..! Ot, tak jak mi się to przydarzyło właśnie z tymi biednymi analfabetami. Dobrze więc, że w sumie byli to ludzie pełni pokory, respektu, życzliwi i raczej przyjacielsko do świata nastawieni… Bo co by było, gdybym trafił na ludzi wyniosłych, dumnych, pełnych pychy lub pretensji do całego świata za swoją, niezawinioną przecież przez ich samych życiową sytuację..?
Wyładunek tych żeliwnych rur oraz tej „garstki” innego rodzaju drobnicy trwał w tym porcie aż pięć dni. Miałem tu zatem dość sporo wolnego czasu dla siebie, jako że wszelkie prace kończono już około godziny 16-tej i wznawiano je dopiero o ósmej rano. No proszę, w takiej niby zacofanej i ciężko doświadczonej przez los Kambodży pracowało się wówczas „po ludzku”, czyli tylko na jedną zmianę - robocza dniówka dla robotnika wynosiła więc 8 godzin, nie więcej! - wieczór i całą noc mieli więc oni wolne, mogąc wtedy w pełni korzystać z dobrodziejstw pobytu ze swoimi rodzinami, podczas gdy w tych „cywilizacyjnie wyżej klasyfikowanych” krajach pracuje się na okrągło – dzień i noc – metodą „around the clock”, czyli 24 godziny na dobę. Oczywiście na zmiany, ale… bardzo często zaledwie na dwie, a nie na trzy!
Ot, na przykład w Singapurze portowi robotnicy pracują „w Piątek, w Świątek i w Niedzielę” codziennie przez 12 godzin! No i co z tego mają..? Jakiś samochodzik zamiast skuterka i nieco większą garstkę ryżu od tych ludzi z Kambodży? Jak to więc w sumie jest, co tak naprawdę powinno się w życiu liczyć – większa kasa na wyższą konsumpcję czy po prostu jak najwięcej wolnego czasu dla siebie i swojej rodziny..? Co jest w życiu lepsze, oczywiście w myśl powiedzenia: „mieć czy być”..?
No cóż, zapewne co człowiek, to inna odpowiedź, ale… czy wam również podobne wątpliwości na myśl się nie nasuwają..? Wszakże te „bogate” społeczeństwa Dalekowschodniej Azji obecnie mają dniówki pracy już w wymiarze tych 12 godzin na dobę, z bardzo rzadkimi przypadkami jakichś w ogóle wolnych od pracy świąt (jest tego zresztą zaledwie kilka dni w całym roku), na cóż im więc te większe pieniążki, skoro nawet czasu nie mają aby je wydawać..? No tak, ale „mają” i to się dla tzw. „pędzących gospodarek” najbardziej liczy – „mieć i gonić ten wciąż uciekający im Zachód”. Ot, co…
A tutaj, no proszę… Osiem godzin dziennie pracy (równie - jeśli nie bardziej! – wydajnej), a cała reszta dnia dla siebie! No tak, ale tak było w roku 2002, a jak jest teraz w Kambodży, to tego już nie wiem, jednakże spodziewać się należy, że raczej już się to zmieniło „na lepsze” – czyli, przyjęto styl krajów sąsiednich (czyt: bogatszych), bo przecież „trzeba gonić, odbudowywać, itd.” – wszakże, skoro Kambodża powoli „staje już na nogi”, to koniecznie trzeba… dołączyć do „cywilizowanego” świata, a zatem już nie myśleć tylko o samym „być”, ale przede wszystkim o tym by „mieć”. Ot, taka sobie prosta zależność, według reguł której większość krajów tego rejonu świata „w pełni korzysta z dobrodziejstw pracy”. A rodzina..? A pal ją licho, jeżeli trzeba gnać! Wciąż do przodu, do przodu i do przodu..!
Moi drodzy, czy wy wiecie jak obecnie (już w drugiej dekadzie XXI wieku!) wyglądają portowi robotnicy na przykład w Singapurze, Malezji, Tajlandii czy w Hongkongu, już o tych z Indonezji lub z Wietnamu nawet nie wspominając? Jeśli nie, to już usłużnie odpowiadam – bardzo podobnie do naszych rodzimych rolników podczas prac polowych, jakichś żniw lub wykopków, kiedy przecież lepszych ciuchów mieć na siebie po prostu nie można, aby ich w jakimś błocku nie upaprać. Pojęli..?
No tak, ale już koniec tej dygresji - szybko wracamy do Kambodży roku 2002, bo przecież takowe dywagacje nie są głównym celem niniejszego rozdziału, to jasne.
A zatem wypadałoby teraz napisać coś wreszcie o samym Kampong Saom, prawda..? Ściślej mówiąc, o wrażeniach z moich spacerków po tym mieście, a których to odbyłem tutaj w sumie aż trzy – i to wcale nie takie krótkie. Cóż więc mógłbym wam o tym mieście opowiedzieć..? Ano, niewiele niestety, bowiem ono prawie całe, na niemalże całej swojej powierzchni wyglądało tak samo.
No, przynajmniej taki obraz tego miejsca zastałem wówczas, w roku 2002, a spodziewam się jednak, że w czasach dzisiejszych wygląda ono zapewne już inaczej. Wszakże postępująca w tym kraju, a przeprowadzana na dość dużą skalę odbudowa musiała spowodować widoczne zmiany w ogólnym wyglądzie, jak i w charakterze tego miasta. No cóż, oby w istocie tak było, ale póki co, jesteśmy jeszcze we wspomnianym roku 2002, więc poniższe opisy dotyczyć będą oczywiście jedynie tego okresu.
Kampong Saom (czyli – przypominam – dziś już tylko nazywany Sihanoukville) przedstawiało sobą obraz naprawdę wielkiej biedy. Uliczki były wąskie i ciasne, jedynie gruntowe, bez żadnej solidnej warstwy utwardzającej (jakiegoś asfaltu, betonu czy choćby zwykłych kamieni prawie w ogóle się tu nie spotykało), a stojące przy nich dość ciasno obok siebie długie pierzeje małych parterowych – no, co najwyżej jednopiętrowych – domków, wyglądały na… „zbudowane raz na zawsze”.
To znaczy, z całą pewnością nie doświadczały one nigdy żadnych napraw czy wzmocnień, ani nawet – już zapewne „od wieków” – nie widziały pędzla i farby. Krótko mówiąc, te kamienne czy cementowe konstrukcje były po prostu zwykłymi ruinami – wręcz „na potęgę” się sypały, kruszyły, zaś wiele z nich było już po prostu całkowicie lub częściowo pozawalanych – nawet ze „złożonymi już jak domki z kart” dachami. No niestety, wyglądały one jak pospolite ruiny, co jednakże wcale nie znaczy, że nie były one zamieszkane! O nie, nawet i w takich już w dużej części zawalonych domostwach zauważało się wyraźne oznaki ich zasiedlenia! Było tam porozwieszane pranie, ktoś wyglądał przez okno, itd.
Nieco inaczej natomiast (czyli trochę lepiej) było z tymi domkami, które zbudowane były jedynie z samego drewna, lub których podstawowym materiałem konstrukcyjnym był najpospolitszy w tych stronach bambus. Te domostwa prezentowały się już trochę dostatniej, a i nawet wiele z nich było kolorowych – posiadały na swych ścianach wielobarwne rysuneczki lub ornamenty, czego na tych betonowych, a mocno już sypiących się klockach nie zauważało się w ogóle.
Oczywiście spotykało się tu również całą masę zwykłych zbitych z byle czego szopek, bud, budek, a nawet szałasów (sic!), pobudowanych niejako „na modłę” południowoamerykańskich slumsów i faveli, których budulcem było dosłownie wszystko, co tylko ich mieszkańcom pod rękę się nawinęło – zatem, faliste blachy, stare deski i sklejki, metalowe puszki i plastikowe butelki po napojach, odłamki drewienek, strzępy jakichś mat czy tkanin, itd., itp., a wszystko to poprzykrywane było prymitywnymi dachami z wielkich palmowych liści. Ot, żeby chociaż na głowę nie kapało. I takie widoki aż po sam horyzont…
Czyli co..? Jednak przysłowiowy „obraz nędzy i rozpaczy”..? No cóż, ogromnie chciałoby się powiedzieć: „bynajmniej”, ale jednak nie można, bowiem niestety właśnie tak to wszystko się prezentowało. Oczywiście każdy z obserwatorów takowego krajobrazu określałby to zapewne inaczej, jednakże nie zapominajmy gdzie teraz jesteśmy – wszak Kambodża to Daleki Wschód Azji, a w wielu sąsiednich krajach – a zwłaszcza w Indonezji, w Wietnamie i na Filipinach – wygląd tamtejszych miast wcale nie jest dużo lepszy!
Zatem „znaj proporcjum mocium panie” – i naprawdę przenigdy w tym rejonie świata o tym zapominać nie wolno, kiedy ktoś porywa się już na jakiekolwiek oceny warunków tutejszego bytowania. Tak więc, generalnie rzecz ujmując, warunki życiowe mieszkańców Kambodży (no, przynajmniej tego miasta, które na własne oczy widziałem i dość dokładnie je dookoła obszedłem) swym standardem wcale aż tak bardzo nie odbiegały od tych spotykanych w Wietnamie, w Tajlandii, na Filipinach, w Indonezji, a i nawet w bardzo bogatej jak na ten rejon świata Malezji.
Koniec odcinka drugiego, zapraszam na kontynuację opisów mojego pobytu w Kambodży do odcinka trzeciego...
louis