Geoblog.pl    louis    Podróże    Kambodża - Kampong Saom    Kambodża - Kâmpóng Saôm-3 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
22
wrz

Kambodża - Kâmpóng Saôm-3 (ostatni)

 
Kambodża
Kambodża, Kâmpóng Saôm
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zapraszam do lektury odcinka trzeciego i już ostatniego niniejszego rozdziału o Kambodży.

Jednakże już zupełnie inaczej miała się sprawa tzw. „zaopatrzenia rynku”. Bo tutaj rzeczywiście jeszcze wtedy bieda aż piszczała – i to naprawdę bardzo bardzo głośno! Na tutejszych ciasnych i błotnistych uliczkach, owszem, aż roiło się od najprzeróżniejszych kramików, maleńkich straganów czy wręcz skromnych rozłożonych bezpośrednio na ziemi mat z towarami, ale była to w większości sama zwykła tandeta – głównie pochodząca z Tajlandii, jak więc widać, kraj ten robił tu przy okazji swej pomocy całkiem niezły interes.
No cóż, ale najbliższe sąsiedztwo ma jednak zawsze swój handicap, prawda? Wszak tego całego barachła nie przywoziło się drogą morską, ale pochodziło ono z bezpośredniego handlu prowadzonego między mieszkańcami obu tych krajów, oczywiście tych, którzy w nowej rzeczywistości swą rzutkością i talentem handlowym tę okazję do zarobku byli w stanie wykorzystać. Można więc sobie łatwo wyobrazić, iż tutejszy tzw. „handel przygraniczny” był źródłem godziwych dochodów dla wszelkich osób potrafiących wokół takowego interesu się odpowiednio zakręcić. Rzecz jasna tak, jak wszędzie na świecie…
Na takich straganikach zatem powysypywane było całe mnóstwo najróżniejszych, głównie oczywiście niskiej (ba, wręcz tragicznej!) jakości drobiazgów – od szpileczek, igieł, jakichś wyrobów papierowych, poprzez rozmaite grzebienie, długopisiki, drobne narzędzia, aż po ciuchy, buty i elektryczny sprzęt domowego wyposażenia. I to w zdecydowanej swej większości z adnotacją: „Made in Thailand”.
Trochę inaczej było z tym już w znajdujących się w tych opisanych powyżej domeczkach małych sklepikach, w których spotykało się już towary o znacznie wyższej jakości, choć oczywiście z „bogactwem” ich asortymentu nadal było bardzo krucho. Znajdowała się tam bowiem także nieomal sama tandeta i zwykłe „azjatyckie dalekowschodnie buble” (tym razem była to już w większości „chińszczyzna”, która królowała już jednak w tych sklepikach, a nie bezpośrednio na ulicy), choć jednocześnie prezentująca się znacznie milej dla oka niż to potworne tajskie barachło na ulicach.
Wiele tu było również maleńkich „stoisk” z owocami i warzywami, które sprzedawane były z reguły przez ludzi już bardzo starych, ale wygląd tych, zapewne w większości rodzinnych „interesików”, był po prostu niezwykle żałosny. Na takiej skromnej macie lub kawałku drewnianej sklejki bowiem leżały sobie jakieś pojedyncze owoce – na przykład zaledwie jedno lub dwa mango, jakiś samotny ananas albo melon, czy dosłownie garsteczka ziemnych orzeszków – natomiast warzywka zgromadzone były w mikroskopijnej wielkości kupkach: tu trochę fasolki, tam soczewicy lub soi, tam jakaś podobna do naszej brukwi lub rzepy bulwa, obok niej z kolei pęczek jakichś zwiędłych już nieco ziółek… No cóż, bardzo smutne były te wszystkie widoki, wyraźnie świadczące o tym, że kraj ten niestety jeszcze do przysłowiowych „mlekiem i miodem płynących” nie należał. Och, bieda ma jednak swoje najrozmaitsze oblicza.
A ja penetrowałem sobie te maleńkie sklepiczki i porozkładane na błotnistych uliczkach bazarki z wielką ciekawością, kupując nawet od czasu do czasu jakiś drobiazg, warzywa lub owoc, których to rzecz jasna i tak dla własnych celów nie pożytkowałem, oddając to potem naszemu Kucharzowi na statku, aby coś sensownego z tym zrobił.
O, i w takiż to właśnie sposób spędzałem najczęściej mój wolny czas w tym porcie – na włóczeniu się po uliczkach tego miasta i przyglądaniu się codziennemu życiu ich mieszkańców. I choć generalnie zaobserwowane tu przeze mnie widoki raczej zbyt „budujące” nie były, to jednak dawało się zauważyć wiele przejawów odradzającej się tu wreszcie normalności w żywocie tych ludzi – rzecz jasna w odniesieniu do ogólnych warunków panujących w tym miejscu, bo przecież o ewentualnych zawiązkach europejskiego czy amerykańskiego stylu życia nawet mowy być nie mogło. Wszak to w końcu Azja i mieszkańcy Kambodży od swych sąsiadów niezbyt się przecież mentalnie różnią, to oczywiste.
Ale, co z kolei w istocie wyglądało nadzwyczaj optymistycznie, spotykało się tu na ulicach sporo osób, które się do mnie szczerze i szeroko uśmiechały, wszędzie baraszkowały sobie całe chmary dzieciaków, natomiast panujący tu spokój i cisza mogły naprawdę każdemu przybyszowi z Europy zaimponować. No cóż, Droga i Przyjacielska dla cudzoziemców Kambodżo – oby Ci się jak najszybciej udało z powrotem stanąć na nogi. Szczerze Ci tego życzymy.
A teraz – moi drodzy W.Cz.Czytelnicy – już na samo zakończenie tego rozdziału, chciałbym jeszcze opisać pewien drobny epizod, który mi się tutaj trzeciego dnia pobytu przydarzył, a które to wydarzenie wywołało u mnie pewnego rodzaju dziwną refleksję – takie szczególnego typu choć jednak dość smutne wspomnienie dotyczące… naszego kraju! Tak, bowiem wówczas jako żywo przypomniały mi się pewne szczegóły, dość niespodziewanie dla mnie samego zresztą, mogące być… jakby nieco porównaniem sytuacji Polski z okresu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Porównaniem, oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji pomiędzy oboma tymi krajami, bo przecież w żadnym razie o podobnej skali mówić tu nie możemy, to rzecz jak najbardziej jasna.
O cóż więc chodzi..? Otóż, tego popołudnia, kiedy tak sobie kolejny już raz penetrowałem tutejsze ciasne zaułki i okolice rozlewiska płynącej tu jakiejś niewielkiej rzeczułki, gdzie rozlokowała się jedna z większych dzielnic tego miasta, natrafiłem nagle na nieco większy niż inne stojące w jego sąsiedztwie domki parterowy budyneczek, taki jakby murowany baraczek, którego drzwi wejściowe były na przysłowiowe „cztery spusty” zamknięte, natomiast na nich wisiała duża kartka z napisami w językach angielskim i francuskim, wyraźnie „oznajmiająca”, że mieści się tu jakiś znacznie lepiej zaopatrzony, aniżeli wszystkie te, które dotychczas napotykałem, sklep z artykułami spożywczymi oraz towarami tzw. „pierwszej potrzeby” – czyli tzw. wyrobami przemysłu lekkiego z ciuchami, butami, środkami czyszczącymi i inną domowego użytku „chemią” na czele.
Przyznam szczerze, iż dość mocno mnie ten widok zaintrygował, toteż natychmiast podszedłem jak najbliżej tych drzwi, doczytując się na tej wiszącej na nich karcie, że jest to sklep… Z LUKSUSOWYMI ARTYKUŁAMI POCHODZENIA ZAGRANICZNEGO (rety, toż to był „wypisz-wymaluj” odpowiednik naszego słynnego Pewexu z okresu PRL-u!), w którym zakupów dokonywać można JEDYNIE ZA OBCĄ WALUTĘ – no, Pewex, i już! Czy wam się to również podobnie nie kojarzy..?
Pod spodem tychże napisów były jeszcze wyszczególnione godziny otwarcia tego przybytku, z których to danych natychmiast się zorientowałem, że jest z tym sklepem jednak coś nie tak. No bo przecież według tej rozpiski sklep nadal powinien być otwarty, gdy tymczasem drzwi były zaryglowane, a na nich wisiała sobie duża – ba, żeby tylko! – wprost przeogromna kłódka. Trochę mnie to rzecz jasna zafrapowało, ale już po krótkiej chwili dostrzegłem na samym dole tej kartki kolejną, tym razem napisaną już dużo mniejszymi literami adnotację, że dla wszystkich chętnych (sic!) sklep będzie otwarty NA ŻĄDANIE przez mieszkającego w sąsiedniej chałupce pana…(tu jego nazwisko)…, który jest w posiadaniu klucza do tegoż sklepu, a którego zresztą jest Głównym Kierownikiem.
O, bardzo poważnie to zabrzmiało, nieprawdaż..? Takoż więc ja – jako osoba zawsze niezwykle ciekawska, a w tym wypadku jeszcze dodatkowo mocno zafrapowana – od razu postanowiłem koniecznie zajrzeć do tego sklepiku, aby chociaż rzucić okiem, co w ogóle interesującego w nim jest, dokonując w nim rzecz jasna jakichś drobnych zakupów, abym przypadkiem nie wyszedł na kogoś, kto niepotrzebnie komuś zawraca głowę tylko po to, aby zaspokoić swoją ciekawość. O nie, skoro już tego człowieka do jego sklepu przywołam, to przecież będzie wypadało coś w nim kupić, no nie..?
I tak właśnie, moi drodzy, uczyniłem. Szybko odszukałem wskazany na tej kartce adres i już po chwili głośno pukałem do bambusowych drzwi stojącej nieopodal skromnej chatki. Jej gospodarz niemalże natychmiast na swym progu się pojawił i od razu z ogromnym kluczem w dłoni (do tej wielgachnej kłódy oczywiście) w stronę tegoż baraczku podążył, nieustannie zresztą po drodze… mi się kłaniając! Ba, w sposób nieomal czołobitny, dużo więcej niż uniżony..! Ufff, przyznam, że raczej niezbyt zręcznie się w tym momencie poczułem – wszak już znacie mnie na tyle, aby wiedzieć, że takich sytuacji ja jednak nie lubię.
Ale cóż, idziemy w stronę tego „Pewexu”, facet otwiera tę potężną kłódkę, odryglowuje drzwi, otwiera je szeroko i jeszcze szerszym i wielce serdecznym gestem zaprasza mnie do środka. Z wielką i szczerą ochotą przekraczam próg, rozglądam się dookoła i… co widzę..? Otóż, dostrzegam jedną średniej wielkości salę, pośrodku której znajduje się tylko jeden jedyny regał z półkami po obu jego stronach, a na tych półeczkach stoją te „luksusowe” towary w kolorowych opakowankach.
Tak, przyznaję, że zrobiło mi się tu nagle dużo bardziej kolorowo przed oczyma w porównaniu z tym, co dotychczas zauważałem na ulicznych kramikach i w tych maleńkich sklepikach, ale żeby było tu zbyt bogato, to już tego niestety stwierdzić nie mogę. Owszem, było tu dużo takich artykułów, o jakich w tamtejszych sklepikach, a już tym bardziej na tych ulicznych bazarkach można było tylko pomarzyć, ale to nadal w moich oczach wydawało się jakieś takie mizerne, mało ciekawe, „dużo więcej niż skromne” – no cóż, ogólnie rzecz ujmując, po prostu bardzo biedne.
Jednak rozglądałem się nadal i idąc wzdłuż tych półeczek powybierałem sobie do koszyczka trochę czekolad, cukierków i batoników, żeby po prostu chociaż coś tutaj zakupić, by nie zostać z pustymi rękoma i jakoś „z twarzą” potem wyjść z tego sklepu, bo przecież rzeczywiście jakoś głupio by było tak zwyczajnie odwrócić się na pięcie i stamtąd się ulotnić, prawda? Toteż, mimo że z wielką chęcią najlepiej bym stamtąd czym prędzej czmychnął, to jednak nazbierałem sobie tych słodyczy całą dużą torbę typu plastikowa reklamówka, płacąc zresztą za to wszystko – uwaga! – zaledwie około 4 (słownie: cztery) dolary! Ależ taniocha, czyż nie..? A jednak to przecież był sklep z ARTYKUŁAMI LUKSUSOWYMI..! Oj, dziwny jest ten nasz świat, dziwny… Lecz przede wszystkim, przeogromnie niesprawiedliwy…
Kiedy już za wszystko zapłaciłem, tenże pan kierownik, tak jeszcze na odchodne (i wciąż uniżenie się kłaniając!), z pokorą tłumaczył mi, dlaczego w ogóle ten sklep jest przez większość czasu zamknięty, a on sam tylko na wezwanie potencjalnych klientów się w nim pojawia. Otóż dlatego, że tu po prostu... brak odpowiednio dużej klienteli, więc sklep z reguły wciąż bywa pusty! Cudzoziemców jest tu wszak zawsze jak na lekarstwo, a miejscowych obywateli na takie luksusy po prostu nie stać. Gość oczywiście zaraz dodał, że... „jeszcze nie stać” i zapewne już niedługo ten stan rzeczy się zmieni. No, oby się ten twój optymizm potwierdził, drogi panie kierowniku „Pewexu”, serdecznie całej Kambodży i tobie osobiście tego życzę. Niechaj wasz Budda ma was w swojej łaskawej opiece.
Wyszedłem z tego sklepu dość pospiesznie, chcąc jednak jak najszybciej się stamtąd oddalić i nieco strząsnąć z siebie to dziwne wrażenie, które mnie wtedy owładnęło – jakiegoś takiego dziwnego żalu pomieszanego z litością i jednak z pewną dozą niedowierzania.
A kiedy już na odpowiedni dystans się od tego miejsca oddaliłem, to postanowiłem wreszcie tych moich dopiero co zakupionych łakoci posmakować i... nagle przeżyłem prawdziwe deja vu, o czym na poprzedniej stronie wspominałem – czyli o tym, że w pewnym sensie skojarzyła mi się sytuacja naszej Ojczyzny z okresu tzw. „późnego PRL-u”. A wiecie dlaczego..?
Otóż dlatego, że rozrywam papierowe opakowanko pierwszej czekolady, z wielką lubością wgryzam się w jej tabliczkę, by nagle... (tfu!) wypluć to wszystko czym prędzej z ust na ziemię z uczuciem niesmaku, a nawet obrzydzenia! Bo oto z niekłamanym przerażeniem odkrywam, że to tak de facto wcale nie jest żadna czekolada (choć oczywiście na opakowaniu „stojało jak wół”, że jednak jest – i to „Made in Thailand”!), ale jedynie... WYRÓB CZEKOLADOPODOBNY..!!! Po chwili próbuję jeszcze ugryźć jakiegoś batonika i... to samo! Cukiereczka odwijam i... tfu! Wszystko wyroby czekoladopodobne – mdłe jak cholera!
Rety, czy pamiętacie to jeszcze z owych czasów naszego „miłościwie nam panującego ustroju wiecznej szczęśliwości”..? Przecież wtedy również nas wszystkich mamiono jakimś idiotycznym złudzeniem konsumowania rzekomo prawdziwej czekolady, której z powodu tzw. „przejściowych kłopotów” na naszym rynku ciągle brakowało..? I wówczas to właśnie na masową skalę produkowano ten niesmaczny czekoladopodobny syf, z którym teraz – o zgrozo! – po tylu latach znowu miałem okazję się spotkać!
Jak tu zatem nie doznać nagle tego dziwacznego uczucia „powrotu do przeszłości”, tego swoistego porównania naszych ówczesnych czasów z tymi obecnymi w Kambodży? Toż przecież właśnie przed chwilą na swym własnym jęzorze to poczułem..! A o żadnej pomyłce nawet mowy być nie może, bowiem ja jeszcze dobrze ten parszywy smak tych niby-czekoladek pamiętam – oj, i to bardzo dobrze! I wy wszyscy (tu zwracam się do osób nieco „starszej daty”) zapewne także, mam rację..?
Powracając na statek wpadłem jednak na całkiem niezły pomysł „pozbycia się” w jak najbardziej rozsądny sposób tego całego barachła, którego przecież sam nie zjem, bo tego po prostu nie lubię i więcej ani nawet maleńkiego kęsa już nie przełknę. Otóż (a piszę to niestety z niejakim zażenowaniem, choć nie aż tak wielkim, raczej... czując się trochę nieswojo - o, właśnie tak bym to określił), kiedy tylko napotkałem na swej drodze pierwszą gromadkę brykającej po ulicy dzieciarni, to im wszystkim te łakocie po prostu porozdawałem, spotykając się zresztą z ich przeogromną wdzięcznością, wyraźnie na ich twarzyczkach widoczną. Wyrażana bowiem była szerokimi uśmiechami, głośnym śmiechem (pokłonami też!), a także bardzo przyjaznymi gestami pod moim adresem.
Tak, wiem – być może pomyśleliście sobie teraz, iż ów gest nie tylko że był w pewnym sensie wymuszony, ale jeszcze dodatkowo nieco tej dzieciarni uwłaczyłem, bo przecież ja tego zjeść nie chciałem, ale z kolei oni i tak będą się z tego cieszyć, bo biedni. Zatem od razu wyjaśniam, że raczej tak sądzić nie powinniście. A to dlatego, że ja wcale nie uważałem tych dzieciątek za jakieś istoty niższego rzędu, a siebie samego za jakiegoś przybywającego z lepszego świata wielmożę.
O nie, to po prostu był zwyczajny odruch, w dodatku jeszcze z towarzyszącymi mu moimi dość sarkastycznymi myślami – takimi mianowicie: „nasze polskie dzieci (ja sam także) kiedyś musiały wcinać tylko takie „czekoladki”, więc co..? My mogliśmy..? Uważaliśmy się wtedy za gorszych..? Ot, nie za bardzo, prawda..? Bo wówczas po prostu akurat takie czasy były, i już.
A zatem i wy, „droga maleńka przyszłości” tego azjatyckiego kraju, póki co zadowalać się musicie tymi namiastkami, lecz już niedługo z całą pewnością doczekacie tej prawdziwej smacznej i w pełni wartościowej czekolady..! Z całego serca wam tego życzę...
Zaraz po tym wydarzeniu wsiadłem do jednej z wszechobecnych tutaj małych trójkołowych ryksz, zazwyczaj ciągniętych przez doczepiony do nich rower (choć bywały tu już i takie, których „koniem pociągowym” był nawet jakiś mały motocykl lub skuterek), nazywanych przez miejscowych „tuk” - i takim to właśnie wehikułkiem powróciłem na statek.
No i jak, moi drodzy..? Nie za dużo było w tym rozdziale patosu i zwykłej pretensjonalności..? Czy aby nie rozpędziłem się zanadto..? Czy w moich komentarzach, na szczęście dość rzadkich, zbytnio nie przesadziłem..? No cóż, myślcie sobie co chcecie, a ja i tak wiem swoje...

Z Kampong Saom w morze wyszliśmy około południa, a naszym kolejnym celem była Tajlandia – dla mnie osobiście już ostatni kraj na trasie tegoż rejsu. Tak, ostatni, bowiem już od kilku dni wiedziałem, że właśnie tutaj mój kontrakt zakończę, nie wiadomo było tylko jeszcze gdzie to konkretnie nastąpi - czy już w pierwszym porcie tego kraju, w Laem Chabang, czy w Bangkoku, do którego zawinąć mieliśmy potem, czy też może dopiero w Sri Racha, kiedy to statek będzie już pod załadunkiem na następny rejs do Europy.
Jednakże rozstrzygająca o tym wiadomość dotarła na statek nieomal natychmiast po naszym wyjściu z Kambodży, już po około godzinie od zdania tamtejszego pilota, a brzmiała ona dla mnie jak dźwięki najpiękniejszej muzyki – mój zmiennik zjawi się już w Laem Chabang (i to zaraz po naszym zacumowaniu!), natomiast moje zejście ze statku i odlot do domu zaplanowany został na czas pobytu w Bangkoku. A zatem, hurra! Niech żyje wolność! Do wyjazdu pozostało mi już zaledwie kilka dni..!

No tak, ale akurat to nie ma już żadnego znaczenia jeśli chodzi o nasze wspólne zwiedzanie świata, prawda..? Dlatego też w rozdziale następnym nie będzie już opisów dotyczących Azji – bo przecież byliśmy już tu wielokrotnie, więc Tajlandia, Wietnam lub Malezja na swoją kolejkę muszą jeszcze poczekać. Zatem w rozdziale następnym najprawdopodobniej zaproszę was do Afryki, bo akurat tam jak dotychczas zaglądaliśmy najrzadziej... Może więc tym razem... na przykład do Namibii..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020