TAKORADI - Ghana - Luty 1987
No to jesteśmy w Ghanie. Pierwszy raz byłem w tym kraju około pół roku wcześniej, kiedy to zawinęliśmy do Temy z ładunkiem drobnicy z Europy. Podczas tamtego pobytu wydarzyła mi się niestety bardzo niemiła przygoda z morską kąpielą (kiedyś zapewne również i o tym coś napiszę), gdy mnie i moich kolegów porwały fale przyboju, a potem w panice i w przerażeniu staraliśmy się z niego wydostać. Ufff, już na samo wspomnienie tego wydarzenia jeszcze teraz ciarki mi po plecach przechodzą, a cóż dopiero było z tym wówczas, kiedy znowu na to samo wybrzeże zawitaliśmy. Ot, krótko mówiąc byłem wtedy tym wszystkim jeszcze tak bardzo wystraszony, że pomimo bliskości plaży, która znajdowała się dosłownie „o rzut beretem” od portu, ani razu się na nią nie wybrałem. Akurat ten „punkt programu” mojej ówczesnej wizyty w tym porcie zdecydowanie wykreśliłem.
Ale za to na zwiedzanie miasta oczywiście się wybrałem. No i niestety bardzo głupio zrobiłem, bo miałem wtedy wrażenie, że chyba nawet na tym zabójczym przyboju byłoby bezpieczniej, aniżeli w tym strasznym mieście – pełnym slumsów i wszędobylskiego smrodu, tfu! Wielkie nieba, ależ tam było dziadostwo! Ledwo co przekroczyliśmy portową bramę (wybrałem się na ten spacerek z dwoma innymi członkami naszej załogi – wszak iść w taki syf samemu to zwykłe samobójstwo), a już zaczęło się zaczepianie nas przez jakichś oberwańców – wprost nieustannie!
Toż ani jednego spokojnego kroku zrobić nie było można bez opędzania się od tych łachudrów, którzy mieli za nic nasze odmowy na ich propozycje „handelku” lub... wymiany dolarów na te ichnie „szmaty”, nie wiedzieć czemu nazywane przez nich pieniędzmi. Już gołym okiem bowiem było widać, że to zwyczajne „malowanki”, niemające niczego wspólnego z normalnymi banknotami, toteż nikt z nas na te fałszywki nawet rzucić okiem nie chciał, ale cóż z tego, skoro natarczywość tych drani wręcz wszelkie granice przekraczała? Napierali oni wciąż na nas z taką zaciętością, że już po kilkunastu minutach wszystkiego nam się po prostu odechciało – jakiegokolwiek zwiedzania, poszukiwania taryfy, która mogłaby nas podwieźć do centrum, jak i nawet spacerku w kierunku plaży.
Szybko więc zrobiliśmy „przepisowy w tył zwrot” i czym prędzej pognaliśmy z powrotem do portu, bo przecież już chyba tylko na statku mogliśmy się poczuć bezpiecznie. A zatem, jak sami widzicie, właśnie tyle nazwiedzałem się tego miasta – ot, kilkanaście minut gwałtownych przepychanek z czarnoskórymi natrętami, a potem szybka rejterada do portu, aby uniknąć jakiejś ewentualnej bandyckiej na nas napaści. Wszak zdrowie i życie dużo ważniejsze, aniżeli ciekawość obieżyświata, no nie?
Dobrze więc, że udało mi się później, choć zaledwie przez niecałą godzinę, tutejsze centrum zobaczyć – ale jedynie spoza szyb samochodu naszego Agenta, który następnego dnia kilku z nas „za skromną opłatą” trochę po centrum miasta poobwoził. Toteż miałem przynajmniej tę krótką okazję to śmierdzące miasto zobaczyć z bliska, które – nawet bez naszego wysiadania z auta – zdążyliśmy poznać na tyle, aby być pewnym, że dla marynarzy ono niczego specjalnego zaoferować nie może. A jeszcze na dokładkę zrobiło ono na nas aż tak fatalne wrażenie, że... no cóż, po co dalej strzępić sobie język, zamiast prostego stwierdzenia, że lepiej trzymać się od takich miejsc z daleka, i tyle.
Tak więc miasta Takoradi na swoich własnych nóżkach pozwiedzać mi się nie udało, ale sam port już tak. Ha, i to jak dokładnie, moi drodzy – niemal ze wszystkimi jego zakamarkami. No i muszę stwierdzić, że on wcale od miasta lepszy nie był, niestety. Było tam wprost nieziemsko brudno, śmierdziało na potęgę, a śmieci walały się wszędzie dookoła aż tak gęsto, jakbyśmy – za przeproszeniem – jakieś szambo lub wysypisko zwiedzali, natomiast ilość przebiegających nam wciąż przed nogami szczurów mogła wręcz o zawrót głowy przyprawić. Wierzcie mi, toż to było istne „szczurowisko”! Brrr..! I pomyśleć, że tuż obok stały magazyny pełne świeżych, właśnie przygotowywanych do wysyłki do Zachodniej Europy, ziaren kakao! Ależ pyszną czekoladkę zrobią z niej Niemcy lub Szwajcarzy, no nie? Tfu, smacznego!
Lecz co najgorsze, moi kochani – wiele z tych zwierzątek... zabrało się potem razem z nami w dalszą podróż! Tak, bowiem w nocy całą zgrają przypętały się w pobliże naszych cum i... nagle wszystkie razem zaczęły się po nich wspinać! Ot, jakby się szelmy zmówiły i na tzw. „trzy-cztery” wszystkie jednocześnie zaczęły szturmować nasze pokłady! Toż gdybym sam tego na własne oczy nie widział, to bym przenigdy nikomu w podobną opowiastkę nie uwierzył. Istna inwazja!
No fakt, że zdążyłem ich zobaczyć „zaledwie” jakieś 15-20 sztuk, ale to i tak zrobiło na nas wręcz piorunujące wrażenie, jakżeż zmyślne bowiem się one okazywały! Czy one rzeczywiście się między sobą jakoś porozumiewają? Zapewne tak, skoro z taką czasową precyzją wszystkie naraz swoją wspinaczkę po linach rozpoczęły, a my mogliśmy się tylko domyślać, iż była to jakaś szczurza grupka zdecydowanie przedkładająca ponad ziarna kakao smakowitość naszej rybnej mączki, na której roznoszący się dookoła zapach obojętnymi pozostać nie mogły.
W tym miejscu ten i ów z was zapewne od razu zapyta o nasze ratguardy, czyli o tzw. „szczurołapy”, których zakładanie na cumownicze liny jest w każdym porcie obowiązkiem statku, prawda? Toteż już spieszę z wyjaśnieniem, że my takowe na naszych cumach oczywiście mieliśmy – i to całkowicie przepisowo szczelnie zamocowane – tylko że... te dranie zupełnie nic sobie z nich nie robiły! Ot, przeszły sobie po nich tak gładko, jakby ich w ogóle nie było! I to wcale nie dlatego, że te gadziny były posiadaczami jakichś nadzwyczajnych akrobatycznych zdolności, ale – ot, tak po prostu – te sztywne metalowe krążki nie były dla nich żadną przeszkodą, absolutnie. A przecież były one – a jakże! – produktem „super-renomowanej” firmy z Hamburga, wystawiającej zresztą na to badziewie swoje atesty..! Że niby takie skuteczne – ha, ha, ha!
No cóż, wypadało nam więc tylko pogrozić tym szczurom palcem, bo przecież to wprost nie do wiary, aby one... nie czytały niemieckich atestów tych ratguardów, bo gdyby tego wcześniej uczciwie dopilnowały, zapewne nigdy by się na takowy szturm naszego statku nie poważyły. Wszak w nich „stojało jak wół”, że absolutnie żaden szczur po nich się wspiąć nie da rady, bo są one po prostu na jego upazurkowane łapki zbyt śliskie, i tyle. Ot, cóż to jednak znaczy niewiedza, czyż nie?
No dobra, poironizowałem sobie troszkę, ale to wcale nie zmienia faktu, że od tej nocy mieliśmy już na naszym statku całą szczurzą watahę i chyba tylko Bóg jedyny wiedział jak bardzo liczna w ogóle ona była, bowiem my przecież byliśmy świadkami „wsiadania” na nasz pokład tej kilkunastoosobnikowej grupki, ale to wcale nie oznacza, że tylko na niej się ta inwazja skończyła, o nie. Innych takich wydarzeń mogliśmy po prostu nie zauważyć, więc... No cóż, jak się wkrótce okazało, rzeczywiście było tych wrednych szczurzysk u nas znacznie więcej, mających w naszych ładowniach na długie tygodnie „papu” tyle, ile dusza zapragnie. Oczywiście pod warunkiem, że szczury jakąkolwiek duszę w ogóle posiadają, ot co.
A załadunek logów trwał sobie w najlepsze. Pakowano nam na międzypokłady tych drzewek całe mnóstwo, upychając je szczelnie po wszystkich kątach tak, aby potem jeszcze dużo więcej ich się u nas zmieściło, ponieważ już niedługo mieliśmy udać się na doładowanie do portu sąsiedniego, do Sekondi, stanowiącego nota bene od niedawna wraz z Takoradi jeden wspólny miejski organizm.
Ale zanim już na dobre Takoradi opuścimy chciałbym was jeszcze zaprosić na... małą „ucztę”, zgoda..? Proszę was tylko o to, abyście się dzielnie przy tym opisiku trzymali, z całych sił... powstrzymując się od wymiotów, OK..? Bo mi – no niestety – ale akurat ta sztuka wtedy się nie udała. Otóż, te załadowywane nam wówczas logi nie były z wierzchu oczyszczone, jak na przykład te z Pointe Noire, miały więc one na sobie wciąż jeszcze świeżą korę, ponieważ w takim właśnie stanie je do portu skądś przywożono – ot, zapewne prosto z jakiejś leśnej poręby.
Pod tą korą zatem kryło się jeszcze całe mnóstwo rozmaitych żyjątek, które wycinka ich aktualnego „mieszkanka” na tyle zaskoczyła, że nie zdążyły one w porę stamtąd pouciekać, toteż teraz wraz z tymi drzewkami znalazły się w naszych ładowniach. Wszystkie ich gatunki fruwające – czyli głównie jakieś muszki, żuczki czy też „inne tam takie” – w trakcie załadunku powoli się spod tej kory wynosiły (bo chyba się wreszcie zorientowały w tym, że ich kochany las pozostał już bardzo daleko poza ich kuperkami, więc pora tam wracać), jednakże te rozmaite „bezskrzydłe” w tej nowej sytuacji były już zupełnie bezradne.
Owszem, wszystko „to”, co posiadało jakiekolwiek odnóża szybko stamtąd czmychało i gdzieś się po kątach ładowni chowało, ale te „beznogie” były już jedynie zdane na łaskę pracujących przy tych logach robotników, którzy zresztą wcale im popuszczać nie zamierzali. Czyli, jeśli jakowyś robaczek swoją obecność ujawnił, ze swej dotychczasowej podkorowej kryjówki nieostrożnie wypełzając, to natychmiast padał łupem najbliższego ze stevedorów, który... od razu ze smakiem go zajadał..!!!!
O rety, czy możecie sobie wyobrazić widok czarnoskórych robotników bez wahania pożerających wszelakiego rodzaju, podobne do glist lub muszych madów robactwo..?! Ha, mało tego – oni się jeszcze z taką lubością po tych kąskach oblizywali, że... Hm, no cóż – mój biedny żołądeczek tych „obrazków prosto z życia” niestety nie wytrzymywał, więc... szybko zwracał naturze to, co jeszcze niedawno podczas jakiegoś posiłku przyjmował. Oj wiem wiem, moi drodzy, to na pewno nie brzmi zbyt budująco, ale jak inaczej mogę się wam teraz poskarżyć bez stosowania takich właśnie eufemizmów? No chyba że jednak wolelibyście, abym napisał wprost – porzygałem się kilkakrotnie (nie ja jeden zresztą, bo marynarze również!) na widok... – uwaga, co wrażliwszym radziłbym jednak tego wersu nie czytać! – zwisających tym ludziom z ust jakichś dżdżownicopodobnych afrykańskich robali, które jeszcze w dodatku wiły się w konwulsjach jak te nasze wędkarskie rosówki na haczykach!
Przydarzył mi się wówczas nawet taki moment, że jeden z tych robotników, który właśnie jakąś białą tłuściutką larwę spod kory wydłubał, a potem przymierzał się do jej spałaszowania, dostrzegając akurat wtedy moje spojrzenie i pełną wstrętu minę, na chwilkę zastygł z tą swoją brudną rączką w pobliżu swoich ust, uśmiechając się do mnie szeroko i mówiąc: „good chop chop, you like?” No a potem dłoń z wijącym się w niej robaczkiem do mnie wyciągnął w geście... nadzwyczaj szczerej propozycji! O mój Boże, czy macie pojęcie, z jaką szybkością ja wtedy z tej ładowni spierd*lałem..?!? Tfu!
O, no i takim właśnie obrzydliwym akcentem naszą wizytę w Takoradi zakończyliśmy...
W którymś z powyższych akapitów zapowiadałem, że pokrótce wyjaśnię wam cóż to w ogóle jest za geograficzny twór „to całe” Sekondi-Takoradi i dlaczego ja zdecydowałem się stworzyć na jego temat aż dwa odrębne rozdziały, pomimo tego, że tak de facto jest to jednak jeden wspólny miejski organizm. Bo skoro jest to jedno miasto, tylko że o podwójnej nazwie, to czy jednak nie lepiej byłoby załatwić je „hurtem”, już go na dwa osobne teksty nie rozbijając..?
Toteż już grzecznie wszystko wam tłumaczę. Otóż, jeszcze wcale nie tak dawno Sekondi-Takoradi jako wspólny twór w ogóle nie istniało. Powstało dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku, właśnie z połączenia tychże dwóch miast – i Sekondi (mającego wówczas około 200 tysięcy mieszkańców) oraz nieco mniejszego Takoradi (około 130 tysięcy). Od tego czasu więc ów nowy twór pod nazwą Sekondi-Takoradi stał się jednym miastem o populacji w sumie około 330-340 tysięcy (czyli, taki nasz Lublin, na przykład), mający już tylko jedne wspólne władze zlokalizowane gdzieś w pobliżu ich niegdysiejszych wspólnych „rogatek”.
Czyli, tak właściwie to nic szczególnego, prawda? Bo my przecież znamy podobne przykłady z naszego własnego polskiego podwórka, kiedy to dwa sąsiednie miasta aż tak bardzo się wskutek swojego rozwoju pozrastały, że jedynym sensownym wyjściem było ich połączenie w jedno miasto, więc od tych czasów mamy w Polsce i Bielsko-Białą, i Skarżysko-Kamienną, i Golub-Dobrzyń, i Kędzierzyn-Koźle, i Czechowice-Dziedzice, i Ruciane-Nida, więc absolutnie nikogo z nas już to nie dziwi, czyż nie..?
Rzecz jasna bardzo podobnie miała się sprawa i z tym ghańskim Sekondi-Takoradi, z taką różnicą jednakże, iż akurat w tym wypadku oba miasta rzeczywiście aż tak się zrosły, że się dosłownie wraz z sobą nawzajem „stopiły” – owszem – tylko że ich porty nadal pozostały zupełnie od siebie odrębne. Zatem, tak w istocie, prawda wyglądała tak, że po naszym wyjściu z Takoradi przepłynęliśmy do zupełnie innego portu, ale... pozostając nadal w tym samym mieście. Ot, taka sobie ciekawostka geograficzna.
Następny rozdział będzie zatem już o porcie w Sekondi...
louis