SEKONDI - Ghana - Luty 1987
W sumie od naszego odcumowania z Takoradi aż do rzucenia kotwicy w wewnętrznym basenie portu Sekondi minęły zaledwie dwie godzinki, bo to rzeczywiście było niedaleko. Tą podróżą zatem zbytnio się nie wymęczyliśmy, bo i nawet przed tym przeholunkiem zupełnie statku „po morsku” nie klarowaliśmy, zaledwie stawiając nasze patyki „na sztywno”, zaś ładownie zamykając już tylko poprzez zasunięcie ich pokryw, bez ich uszczelniania.
Tak więc gdzieś „w kącie” portowego basenu rzuciliśmy nasze „żelazko”, jako że tym razem naszym ładunkiem miały być logi takich gatunków drzew, które były lżejsze od morskiej wody, toteż przyholowywano nam je po jej powierzchni aż pod same nasze burty, aby właśnie stamtąd statkowymi dźwigami je nam do ładowni pakować. Wszystkie te pnie powiązane były z sobą dokładnie w taki sam sposób jaki znamy także i z naszego kraju, kiedy to dawni polscy flisacy formowali z nich duże „tratwy” w celu ich późniejszego spławiania z rzecznym prądem do żądanego miejsca – jakiegoś portu lub tartaku.
Zatem takie właśnie kilkunastopniakowe „tratwy” jedną po drugiej nam pod burtę podpławiano, a stevedorzy pracowicie nam je na międzypokłady ładowni oraz na pokład główny pakowali. W miarę upływu czasu robiło się więc u nas w tych miejscach coraz to bardziej mokro, nawet mimo tego, że te drzewa były już bardzo dokładnie okorowane.
Z tym że akurat to niczego w naszej sytuacji specjalnie nie zmieniało, jako że z tamtych poprzednich logów z Takoradi w międzyczasie poobsypywało się tak dużo luźnej kory oraz uwięzionego pod nią we wszelakiego rodzaju jej zakamarkach piachu, że teraz wraz z wodą z tych nowych drzewek potworzyły one u nas błotne bryje, oczywiście pełne robactwa i śmiedzące tak mocno, że aż nam dech zatykało, a jeszcze na domiar złego po tym wszystkim... zupełnie swobodnie hasały sobie te nasze szczurzyska, dla których w istocie dopiero teraz stawał się u nas wręcz prawdziwy raj. Tfu!
W tym porcie, co zrozumiałe, na żadną przechadzkę po mieście już się nie wybierałem, ponieważ nie tylko że ewentualny wynajem agencyjnej motorówki byłby zbyt drogi, ale przede wszystkim z racji własnego bezpieczeństwa, bo skoro na ulicach Takoradi było z tym aż tak źle, to niby dlaczego w sąsiednim Sekondi miałoby być z tym lepiej..? O nie, nie ma głupich. Ja już takowej pokusie w żadnym razie nie zamierzałem się poddawać, bo życie mi jeszcze miłe, a na tamtejszych ulicach zapewne i tak niczego ciekawego bym się już nie doszukał. Wszak tam tylko brud i smród, ot co.
Z tym że to wcale nie znaczy, że w tym samym czasie na naszym statku było nudno, o nie. Wprost przeciwnie nawet, było bardzo ciekawie – i to, no niestety... z mojego własnego powodu..! Tak tak, moi drodzy, jako że ja wówczas – oczywiście podczas pełnienia mojej nocnej służby na pokładzie – popadłem w bardzo poważny konflikt z przebywającym wtedy na naszym statku lokalnym Watchmanem. To moje z nim spięcie przerodziło się nad ranem w tak poważną awanturę, że ten wredny gość oficjalnie się naszej Agencji na moje wobec niego zachowanie poskarżył, a to z kolei zaoowocowało popołudniową wizytą u nas Agenta wraz... z Policjantem, którego zadaniem było osobiste przesłuchanie mnie „na okoliczność” poważnej obrazy tego człowieka! Tak, moi drodzy, to już żarty nie były. Ale po kolei...
Watchman ten był taką typową ciurą – facet około czterdziestoletni, odziany w brudne jak ta przysłowiowa „święta ziemia” i obdarte ciuchy, obuty w jakieś połamane plastikowe laczki typu „motylki” (nota bene oba były różne, nie od kompletu!), z wielką (i brudną też, a jakże!) szopą sterczących w górę sztywnych włosów – ale za to z tak ważniacką miną i z pewnym siebie bezczelnym zachowaniem, że „bez kija nie podchodź”, bo przecież nade wszystko liczył się tylko jego „majestat”.
Zadaniem takiego człowieka, który do tej watchmanowskiej roli został przez Agencję wynajęty, było oczywiście pilnowanie naszego statku przed jakąś ewentualną kradzieżą oraz kontrola ruchu osobowego przy naszym trapie. Ot, krótko mówiąc, taki lokalny Watchman – na całym świecie zresztą – jest zawsze zwykłym strażnikiem, mającym z założenia uzupełniać się w obowiązkach z wachtowym marynarzem, jako że jego znajomość miejscowych realiów oraz swych pobratymców zdecydowanie winna pomóc w odróżnianiu portowych robotników od wszelakiej maści gości niepożądanych. Bo wiadomo, że on szwendającego się złodziejaszka lub potencjalnego „dekownika” od razu rozpozna, natomiast żaden członek załogi uczynić tego nie jest w stanie, bo jako obcy po prostu znać tu nikogo nie może.
Takie wynajmowane do tej roli „ludziki-watchmany” są więc z reguły osobami zupełnie w niczym niewykwalifikowanymi. Ot, bo ma „to-to” tylko się dookoła pilnie rozglądać i majątku statku pilnować, skoro całkiem niezły grosz od Agencji (czyli od Armatora statku, wiadoma rzecz) im się płaci, ale jeśli trafia się pośród nich jakiś osobnik z dużą „miłością własną” – czyli ważniak nad ważniaki – to wtedy naprawdę ma się z kimś takim bardzo poważny problem.
A jeżeli jeszcze na dokładkę taki gnojek zamiast statku przed złodziejami pilnować, trzyma z takimi lokalnymi bandziorkami sztamę, to wówczas już jest problem podwójny, bowiem, nie tylko że on sam pilnować niczego nie zamierza, to jeszcze częstokroć tym swoim znajomkom-złodziejaszkom w tym niecnym procederze pomaga, umożliwiając im łatwiejsze dostanie się po kryjomu na statek lub wręcz samemu coś kradnąc, a im jedynie te łupy poza statek dostarczając.
O, i właśnie takim „podwójnym” draniem okazał się ten Watchman na kotwicy w Sekondi. Facet ten już od samego początku wręcz obnosił się ze swoim ważniactwem, zgrywając chojraka wobec nas, załogantów, a do swoich rodaków, czyli pracujących u nas lokalnych stevedorów, odnosił się wyraźnie „po szefosku”, przy każdej okazji się do nich o coś przyczepiając, a nawet za coś tam ich besztając. Ot, tak jakby to on był na tym statku jakimś zarządcą, a nie zwykłą strażniczą ciurą.
Owszem, prawie wszyscy ci dokerzy byli bardzo młodzi, wielu z nich zapewne było nawet robotnikami w swym fachu początkującymi, a i również ten łachudra miał prawdopodobnie jakieś „chody” w Agencji i dlatego aż tak pewnie się wobec nich zachowywał, jednakże tzw. „całokształt” jego postawy na naszym statku był aż tak dla nas rażący, że... hmmmm, jakakolwiek awantura z tym bubkiem już od samego początku wydawała się nieunikniona – ona była po prostu jedynie kwestią czasu.
No cóż, szkoda tylko, że z tą draką padło akurat na mnie, bo wskutek jego późniejszej skargi trochę się jednak strachu najadłem, kiedy ten Policjant wraz z Agentem mnie przesłuchiwali (wszak to Czarna Afryka, spodziewać się więc mogłem... nawet i aresztu!), ale – już spieszę z wyjaśnieniem, uprzedzając fakty, aby was uspokoić – że w ogólnym rozrachunku spadłem jednak jak ten przysłowiowy kot szczęśliwie na cztery łapy, absolutnie żadnych konsekwencji nie ponosząc. No, może poza tą jedną jedyną, kiedy to aż do końca naszego załadunku nakazano mi trzymać się od tego Watchmana z daleka, co oczywiście potraktować można było raczej jako nagrodę, aniżeli jakąkolwiek karę.
A wszystko zaczęło się dość niewinnie. Facet się pośród swoich rodaków szarogęsił – owszem – ale nas, załogi statku, to przecież nie dotyczyło, więc nikt z nas w te jego ważniackie zachowania się nie wtrącał. Bo i niby po co, skoro jakieś ich wewnętrzne zwyczaje zupełnie nas nie dotyczyły, prawda? Ot, nie nasz cyrk, to i pchły nie nasze, wiadoma rzecz. Jednakże, kiedy nasz Drugi Oficer podczas swojej służby zobaczył tego cwaniaczka szwendającego się zupełnie bez sensu po naszym dziobowym pokładzie, a potem ciekawie zaglądającego do masztówek, co w żadnym razie do jego obowiązków nie należało, to w nas natychmiast zrodziło się podejrzenie, że facet zapewne coś knuje, więc bezwzględnie tego wieczora, a zwłaszcza podczas nocy, należy się mieć na baczności.
No a tej nocy służba na pokładzie wypadała właśnie mnie, toteż już od samego jej początku postanowiłem trzymać gościa na oku. Kręciłem się w jego pobliżu dość ostentacyjnie, ciągle mając baczenie na jego „wycieczki” po pokładzie, a zwłaszcza wtedy, gdy nasz Wachtowy Marynarz był akurat w którejś z ładowni zajęty, nie mogąc mnie w tej szczególnej misji ani wyręczyć, ani nawet nieco mnie w tym dziwacznym „śledztwie” wspomóc.
To moje zachowanie, takie postępowanie niemal krok w krok za tym bubkiem, oczywiście jego uwadze ujść nie mogło, dlatego też w którymś momencie z wyraźnym zniecierpliwieniem mnie zaczepił, dość zresztą obcesowo, o powody tej mojej szczególnej „dbałości” o niego mnie wypytując. Odpowiedziałem mu więc, że właśnie taki jest mój styl pracy (ha, ha, ha), że robię tak zawsze i wszędzie na świecie, niechaj się zatem nie dziwuje, bo ja na pewno aż do rana z tych moich spacerków nie zrezygnuję. A jak się to jemu nie podoba, to przecież może sobie usiąść gdzieś w pobliżu trapu i już więcej na mnie uwagi nie zwracać, i tyle. O, i wtedy już wszyscy będą zadowoleni.
Tak, szczerze przyznaję, iż ten mój powyższy wywód kierowałem do niego mocno wyzywająco i z wyraźnie zaczepnym tonem, co oczywiście nie pozostawiało żadnych wątpliwości, co do moich prawdziwych wobec niego intencji, toteż nawet taki buc jak on mógł się bardzo łatwo domyślić, że ja go ciągle trzymam na oku, bo mu po prostu nie wierzę. No cóż, jak się później okazało facet rzeczywiście miał złe zamiary, bo był w zmowie z jakimiś lokalnymi złodziejaszkami, więc z tą moją nadmierną „opieką” czuł się wyraźnie nieswojo. Ot, przeszkadzałem mu w jakichś jego planach, toteż swojego zniecierpliwienia wobec mnie ukryć już nie potrafił. Zwracał się do mnie tonem pełnym złośliwości, ja natomiast – co również oczywiste – dłużny mu w tym nie pozostawałem. Zatem próba sił trwała.
No i w końcu bomba wybuchła, bo przecież w takiej atmosferze inaczej być nie mogło. On bowiem był zdecydowanie na mnie zezłoszczony, z kolei ja kierowałem się wobec niego już tylko uprzedzeniem. Wkrótce nastąpił więc taki moment, że między nami mocno „zaiskrzyło”, a wydarzyło się to wtedy, gdy obaj staliśmy w pobliżu naszego trapu i zajęci byliśmy rozmową z jednym z Checkerów, który podczas załadunku dozorował właściwy dobór kolejno wyciąganych z wody drzewnych logów.
Ta nasza rozmowa była oczywiście o tej przysłowiowej „du*ie Maryni” (takie tam bla, bla, bla, prowadzone jedynie dla zabicia czasu), ale w pewnej chwili ten Checker spytał mnie o moją rodzinę – przede wszystkim zaś o to, ile mam dzieci. Odpowiedziałem mu więc zgodnie z prawdą, że jedno, na co ten Watchman zupełnie nieoczekiwanie zaczął się głośno śmiać, żeby po chwili z nieskrywaną drwiną w głosie odezwać się do mnie w takie mniej więcej słowa: „tylko jedno dziecko..?! Ha, ha, ha. A co, to więcej już nie dajesz rady? Ha, ha, ha. To może trzeba by ci pomóc..!? Ha, ha, ha. Bo ja mam ich siedmioro i zapewne to jeszcze nie koniec. Ha, ha, ha.” No i rżał głupek z tego swojego żartu jak koń, myśląc zapewne, że nieźle mi tym dopiekł, bo rzeczywiście ładunek złośliwości w tym jego szyderstwie był dość pokaźny.
Ja natomiast na takie dictum mogłem oczywiście się jedynie z politowaniem uśmiechnąć, wzruszyć ramionami i zupełnie się tym durniem nie przejmować – ot, machnąć ręką na jego głupotę, i tyle – ale wtedy niestety jakby jakiś diabeł we mnie wstąpił, bowiem zamiast zachować się tak, jak z ostrożności postąpić powinienem (wszak to Czarna Afryka, a w razie popadnięcia tu w jakieś kłopoty po lokalnych władzach spodziewać się można wszystkiego), to ja z ochotą „podjąłem rzuconą przez niego rękawicę”, natychmiast przystępując do kontrataku – i to zapewne równie, jeśli nawet nie bardziej złośliwego od jego.
Tak, przyznaję uczciwie, że w istocie dość zdrowo z moją ripostą przeholowałem, jako że pozwoliłem sobie w odpowiedzi „rzucić pod jego adresem” taki mniej więcej tekst: „no cóż, to w takim razie szczerze ci gratuluję tych wysoce rozpłodowych planów, jak i również tych dotychczasowych wielce wybitnych osiągnięć w postaci aż siedmiorga potomków, ale akurat moją intencją nie jest mieć aż tylu dzieci dzielących wspólnie zaledwie jedną parę butów (i to najprawdopodobniej już zupełnie znoszonych), lecz odwrotnie – mieć siedem par nowych butów dla jednego syna, żeby się czuł jak w Europie, a nie jak w tej waszej Afryce! O, i właśnie to nas od siebie odróżnia.”
Ufff, ależ tego gościa rzuciło – jakby mu ktoś granat wprost pod du*sko podłożył, bo aż tak gwałtownie na te moje słowa zareagował. Natychmiast zerwał się ze swojego stołeczka, na którym siedział dosłownie jak oparzony i zaczął głośno wykrzykiwać, że ja całkiem bez powodu go obrażam, bo on swoją wcześniejszą uwagą chciał się tylko swoim dziecięcym „przychówkiem” pochwalić, a nie przy tej okazji mnie wyśmiewać. A poza tym, jak ja w ogóle śmiem w taki bezczelny sposób się do niego odnosić, skoro on jest już w takim wieku, że mógłby być moim ojcem, bo ja jeszcze taki szczeniak, itd..!
No a co ja na to? No cóż, tu podobnie mógłbym zaznaczyć, że „...na takie dictum mogłem oczywiście się jedynie z politowaniem uśmiechnąć, wzruszyć ramionami i zupełnie się tym durniem nie przejmować – ot, machnąć ręką na jego głupotę, i tyle – ale wtedy, niestety, jakby jakiś diabeł we mnie wstąpił, bowiem, zamiast zachować się tak, jak z ostrożności postąpić powinienem (wszak to Czarna Afryka, a w razie popadnięcia tu w jakieś kłopoty po lokalnych władzach spodziewać się można wszystkiego), to ja z ochotą „podjąłem rzuconą przez niego rękawicę”, natychmiast...” – itd., itp. To znaczy ponownie opętał mnie ten sam złośliwy diabełek co poprzednio, więc ta moja druga riposta była jeszcze bardziej od tej wcześniejszej dobitna – tak, ze wstydem przyznaję, że wtedy rzeczywiście mnie dość mocno poniosło. Wręcz kosmicznie...
Ale o tym już w odcinku następnym, bo teraz już pora kończyć, jako że ponownie z ilością tekstu zdrowo przeholowałem...
louis