Awantura rozkwita, więc... do lektury...
Jest, jest, jest..! Wytropiłem go w końcu w naszym „ślepym korytarzu” na pokładzie po lewej burcie, gdzie nasi Mechanicy zwyczajowo składowali swoje puste beczki po olejach. Właśnie tam spał sobie smacznie nasz Watchmanek, do jednej z tych beczek swą główką przytulony, a na dodatek tak przemyślnie wokół niej „owinięty” (!), żeby go z poziomu pokładu zupełnie widać nie było! „Ot, szelma! – pomyślałem sobie – To teraz tutaj żeś się zadekował..?”
Tak więc, żeby go tam odkryć musiałem wspiąć się na szczyt tych beczek i cal po calu szpary pomiędzy nimi z góry przeglądać, ale... udało się! Mam cię, cholero, teraz znowu mi się nie wywiniesz! W pierwszym odruchu chciałem go więc od razu obudzić, ale... powstrzymałem się na chwilę, bowiem właśnie w tym momencie przyszedł mi na myśl tak szatański pomysł, że... No cóż, po prostu musiałem go natychmiast zrealizować, koniecznie!
Moi drodzy, no i właśnie w tym momencie pragnąłbym wam zadać jedno skromne pytanko, zgoda..? Otóż, czy miał ktoś z was kiedykolwiek okazję... wsadzić głowę pod czaszę bijącego akurat dzwonu? Albo chociaż... „przylepić” swoje szlachetne ucho bardzo ściśle do rezonansowego pudła gitary, kiedy ta właśnie bardzo głośno gra..? Jeśli nie, to rzeczywiście dość trudno będzie wam sobie wyobrazić tę torturę, którą już za chwilkę ten Watchmanek z mojej ręki doświadczy. Jednakże, skoro spał on już mocno swym uszkiem „przytulony” do jednej z tych pustych beczek, to... jakżeż niby miałem aż tak dogodną okazję do najsłodszej ze słodkich zemsty przegapić? Taaaką szansę zmarnować..?! Ależ, nigdy!
Toteż czym prędzej pognałem wtedy w okolicę jednej ze zrębnic ładowni, w miejsce, w którym składowaliśmy wszelkie odpady sztauerskiego drzewa, gdzie szybko wyszukałem dwa fajne grube drewniane drągi, mające mi niebawem posłużyć jako... pałki do uderzania w tę bęczkę, jak w bęben! Tak, bo właśnie w taki sposób zamierzyłem sobie ten mój odwet tym razem zrealizować – nie budzić już tego człowieczka w sposób standardowy, ale jednak w dość wyszukany – czyli fundując mu nagłą „wycieczkę” w... sam środek głośno bijącego dzwonu! A niech ma, skoro sam tego chciał...
Ufff... Czy macie pojęcie jak ten gość na taką raptowną pobudkę zareagował..!?! O rany, toż on podskoczył jak kot na kaktusach, kiedy tylko zaserwowałem mu ów wspomniany „koncert na dwie pały o pustą beczkę”, bo przecież to oczywiste, że siły w tym moim pukaniu nie pożałowałem. A zasunąłem wtedy taką seryjkę mocnych i szybkich uderzeń tymi drągami wprost w tę beczkę, do której nasz Watchmanek był akurat przytulony, że podobne dudnienie z całą pewnością nawet i umarłego by obudziło. Nic dziwnego zresztą, bowiem leżał on wówczas rzeczywiście dla niego niezbyt szczęśliwie, jako że jednym swoim uszkiem był dokładnie oparty o bok tej metalowej beczki.
A zatem jak mu nagle w uszny bębenek uderzył ten wręcz koszmarnie głośny dźwięk drgającego wewnątrz beczki powietrza – rzecz jasna wzmocniony jeszcze dodatkowo silną wibracją samej metalowej konstrukcji tej mojej „gitary”, czyli tegoż szczególnego rodzaju rezonansowego pudła – to od... chwilowej głuchoty oraz od spowodowanej nią „tanecznej pląsawicy” już nic uchronić go nie mogło, absolutnie. Skoczył więc na równe nogi w ułamku sekundy, trzymając się rozpaczliwie za uszy – oczywiście, a jakże, wszak przede wszystkim to było moim celem! – a potem już „tańczył” jak zwariowany, w tejże chwili jeszcze zupełnie nie wiedząc, co się w ogóle stało.
Ech, ależ to był rozkoszny widok – wierzcie mi, istna uczta dla żądnych zemsty oczu! Facet podskakiwał bowiem tak, jakby stał na rozżarzonych węgielkach, obiema rękoma natomiast wymachując gwałtownie wokół swojej głowy, jakby opędzając się od roju natrętnych pszczół. Można więc było sądzić, że „dostał on po bębenkach” na tyle wystarczająco mocno, aby dość boleśnie to odczuć, bo on rzeczywiście wyglądał w tej chwili na nieomal zamroczonego, a minę miał taką, jak disneyowski kot Jinks zaraz po upadku na jego głowę ciężkiego kowadła (napisałem tak, bo akurat taki motyw z tych kreskówek pamiętam – to kowadło właśnie). Ba, mnie się nawet wydawało, że... widzę dookoła jego głowy wszystkie te tańczące gwiazdy, które niechybnie po tym doświadczeniu przed oczyma zobaczył. Ha, ha...
No tak, ale już po chwili facet zaczął powoli dochodzić do siebie – mimo tego, że zapewne czuł wciąż jeszcze jakieś „dzwony” w uszach, o głośnych szumach już nie wspominając, bo akurat to jest oczywiste – więc kiedy zobaczył wreszcie moją skromną osóbkę stojącą nieopodal niego z dwiema solidnymi pałami w rękach, to naturalnie od razu się domyślił co (lub raczej kto) jest powodem jego aktualnych cierpień. Toteż dokładnie w tej samej chwili – rzecz jasna raczej adekwatnie do tej sytuacji, nie zaprzeczam – w wielkiej złości oraz z wręcz „morderczym” błyskiem w oku... rzucił się na mnie z pięściami!
Ha, tylko że ja wówczas właśnie takiej reakcji się spodziewałem. Dlatego też byłem już na taki ewentualny atak przygotowany, wciąż jeszcze nie pozbywając się z rąk tych pałek, a poza tym mając wsparcie Wachtowego Marynarza, którego wcześniej przezornie na to „przedstawienie” tutaj z sobą przyprowadziłem. Nasza wspólna siła była więc dużo większa od niego samego – i to nawet pomimo jego rozjuszenia – toteż ten atak został natychmiast przez nas odparowany.
To znaczy, ja... zdzieliłem go przez plecy jedną z moich pałek (a tak, szczerze się do tegoż wielce chuligańskiego wybryku przyznaję – choć jednocześnie zaznaczam, że było to jednak uderzenie naprawdę lekkie, wręcz symboliczne jedynie), natomiast Marynarz od razu złapał go za kołnierz, wykręcił mu do tyłu obie ręce, by potem wraz z moją „skromną pomocą” (w postaci kilku kopów w d.... „na przyspieszenie”, a tak!) powlec go w kierunku naszego trapu. A już tam posadziliśmy go siłą na jego małym zydelku, przykazując mu siedzieć tam grzeczniutko aż do samego ranka, kiedy to zostanie przez swojego zmiennika zastąpiony. Bo jak nie, to... – i tu znacząco wygrażaliśmy mu przed nochalem pięściami – „...jeszcze się z tobą porachujemy, złodzieju jeden! Myślisz może sobie, że to koniec..?”
Hmm, ufff, no cóż, no cóż, no cóż... Tak, wiem – moi drodzy – gdyby tak na całą tę historię spojrzeć z boku, oceniając ją od samego jej początku (czyli jej tzw. „całokształt”), to można by rzec, iż ja rzeczywiście dopuściłem się wrednego chuligańskiego czynu. O tak, akurat takiej opinii wcale bym się nie wypierał. Na moje usprawiedliwienie miałbym rzecz jasna cały szereg najrozmaitszych wytłumaczeń – po co to zrobiłem, dlaczego, w jakim celu, z jakich pobudek, itd. – które zapewne byłyby wystarczająco przekonywujące, tylko że... Ano właśnie – tylko że... któż w ogóle chciałby ich wysłuchiwać?
I otóż to, kochani, otóż to. Bo ja wówczas, owszem, z takiego zwykłego „ludzkiego” punktu widzenia w istocie miałem pewne powody być totalnie na tego człeczka rozeźlonym i za jego wcześniejsze pod moim adresem pokpiwania zadziałać w myśl przysłowia „jak Bóg Kubie, itd...”, ale po późniejszym zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że... ja jednak wtedy zdecydowanie przesadziłem. I kiedy wreszcie już w pełni zdałem sobie z tego sprawę, to dopiero wtedy dopadł mnie blady strach, uświadomiwszy sobie fakt, jakie dalsze konsekwencje mogą z całej tej afery wyniknąć, kiedy się ten facet rzeczywiście do Agencji, czy nawet na Policji na mnie poskarży. Wszak to Czarna Afryka, a tu z całą pewnością na żartach się nie znają!!! Zresztą któż w ogóle uznałby te wybryki jako żart..?!
Bo owszem, faceta przyłapałem na gorącym uczynku podczas próby kradzieży naszej cumowniczej liny, więc... punkt dla mnie. Potem nieustannie przywoływałem go do porządku, gdy zamiast pilnować statku, za co przecież jest opłacany, tylko patrzył gdzie by się schować i do rana sobie smacznie pospać, zupełnie swoimi obowiązkami się nie przejmując. Zatem za to też mały punkcik dla mnie, z tym że... a kogóż to w ogóle w tym rejonie świata mogłoby cokolwiek obchodzić, skoro tutaj kradzież nazywa się „zaradnością” (ba, w niektórych razach jest nawet cnotą!), natomiast zaniedbywanie swoich nocnych obowiązków w pracy jest tu z kolei taką powszechnością, że żadnemu tuziemcowi nawet do głowy by nie przyszło, ażeby... w nocy nie spać..! Ależ! Tubylcy mają to przecież we krwi, więc? Ano, w takim rozumieniu, tymi dwoma moimi „punkcikami” w Ghanie można się jedynie... podetrzeć, ot co!
Dla przeciwwagi natomiast policzmy sobie teraz „aktywa” tegoż Watchmana – to nic, że „przeciwwagi” w stylu zachodnioafrykańskim, ale jednak – bo akurat to się tutaj najbardziej liczy. (Wszakże tutaj oni zawsze czują się uciemiężeni. Bez względu na sytuację zresztą – zawsze, jeśli tylko w grę wchodzi ktoś o odmiennym od nich kolorze skóry.) A zatem, czy nie został on przeze mnie obrażony w kwestii ilości dzieciaków, których – według moich własnych słów przecież – musi mieć aż tak dużo, żeby mu lwy i krokodyle na jeden raz ich wszystkich nie pożarły, aby jeszcze jakiś przychówek do zabezpieczenia jego starości mu się zachował..? Tak, a więc... 1:0 dla niego, ani chybi.
Czy nie powiedziałem mu, że jesteśmy z dwóch różnych światów, pokazując mu przy tym moje przedramię w celu porównania naszych kolorów skóry, co przecież – już bez względu na ówczesny kontekst tamtej wypowiedzi – można bez pudła uznać za gest typowo rasistowski..? Tak, a więc... 2:0 dla niego, i tyle. A czy nie budziłem go aż kilka razy tej nocy, aby wrócił na swój posterunek przy trapie, pomimo tego, że był on wówczas bardzo zmęczony, a przecież noc jest właśnie od spania a nie od pracy, czyż nie? Tak, budziłem, a zatem... 3:0 dla niego.
Ha, ale idźmy z tą „wyliczanką” dalej – a czy jedna z tych pobudek nie była przypadkiem aż nazbyt brutalna, skoro nawet jeszcze teraz bardzo mocno dzwoni mu w uszach, jako że zafundowałem mu wtedy „wyprawę głęboko w świat głośnych rezonansowych perkusyjnych dźwięków”, po których bębenki w uszach wciąż jeszcze go bolą? Tak, to również jest prawdą, więc... 4:0. A czy zaraz potem jego słuszny gniew i przestraszenie nie zostały stłumione moim ciosem drewnianą lagą prosto w jego plecy (to nic, że ciosem bardzo lekkim, „symbolicznym” nawet, skoro łopatki nadal go bolą), co..? Również tak, więc... 6:0 (bo akurat to liczyć trzeba za dwa punkty, a jużci!) dla niego.
Ufff, a czy nie dopuściłem się wobec niego rękoczynów (ba, „nogoczynów” także, wszak kilka razy częstowałem go jednak kopniakami w dup*ko!), kiedy wraz z Wachtowym Marynarzem siłą wlekliśmy go w okolice naszego trapu..? Tak, a zatem... 10:0 dla tego skarżypyty, bo przecież to oczywiste, że akurat ten czyn w pełni zasługuje aż na cztery punkty jednocześnie! Ufff...
O, i właśnie tak wyobrażałem sobie to przesłuchanie, które już niebawem mnie czekało, bowiem ten gnojek – oczywiście, a jakże – natychmiast po śniadaniu do naszej Agencji się poskarżył. Stamtąd od razu przybył do nas jakiś Agent, który z kolei zawiadomił o tym incydencie lokalną Policję, a ta – właśnie z tego powodu – wizytę jednego ze swoich funkcjonariuszy na naszym statku zapowiedziała. Tak więc rzeczywiście zrobił się „klops”, ponieważ w tej sytuacji ja osobiście dokładnie taką samą „wyliczankę”, jak ta powyższa, właśnie wówczas w duchu sobie rozważyłem. No i niestety – uczciwie przyznaję, że zimny pot oblał mnie wtedy dosłownie od stóp do głów, a kolanka się pode mną ugięły wręcz „przepisowo”. I chyba nie muszę dodawać dlaczego, nieprawdaż..? Ze strachu, jasna rzecz.
Jednakże, moi drodzy – uf, uff, ufff, uffff, ufffff, UUUFFF... Jakżeż szczęśliwie się to wszystko dla mnie zakończyło! Prawdę mówiąc, ja rzeczywiście przypuszczałem, że po tej interwencji Policji coś złego jednak mnie spotka, gdy tymczasem... wszystko poszło jak z płatka! Owszem, ten gliniarz wraz z Agentem przepytywali mnie dość dokładnie o cały przebieg tego nocnego zajścia (a to posiedzonko odbywało się w kabinie Starego, aby było poza oczyma wszelakich ewentualnych ciekawskich członków załogi), konfrontując to na bieżąco z treściami wcześniejszych skarg tego Watchmana, ale podczas tego specyficznego przesłuchania ani razu nie zachowali się tak, jakby już z góry uznawali mnie za winowajcę.
Ba, mało tego – odnosiłem nawet takie wrażenie, że oni są do tego Watchmana w pewnym sensie uprzedzeni, a jeszcze na dokładkę... wcale nie wiedzieli o tym, że ja tego człeczka aż tak źle podczas tej szczególnej „podzwonnej pobudki” potraktowałem! Nie, bowiem on sam akurat o tym fragmencie moich „prześladowań” im nie powiedział w ogóle, najprawdopodobniej dlatego, że byłoby to w sumie dla niego zbyt uwłaczające, ażeby mógł to komukolwiek ujawniać. Tak, bo przecież któż chciałby wszem i wobec chwalić się czymś takim, że... dostał kilka solidnych kopniaków w d*pę, nie mogąc potem za to swojemu prześladowcy odpłacić? Toż takiego wstydu aż tak wielki ważniak z całą pewnością by nie zniósł, toteż wolał on już to przemilczeć, skupiając się jedynie na podkreślaniu mojej werbalnej na niego napaści.
No tak, ale – jak już wspomniałem – ani ten Policjant, ani nasz Agent niczego aż tak złego, aby chcieć mnie czymś bardzo spektakularnym ukarać, w tym wszystkim się nie dopatrzyli, toteż już wkrótce byłem wolny jak ptaszek, choć oczywiście – a jakże, bo przecież jakąś karę dostać jednak musiałem – zabroniono mi... w ogóle zbliżać się do tego człowieczka aż do czasu ostatecznego zakończenia załadunku statku. Czyli, praktycznie rzecz biorąc, totalnie jego skargę „olali” – jakiekolwiek szczegółowsze dochodzenie ignorując – bo to wszystko rzeczywiście wyglądało tak, jakby wypowiedzieli się w tej sprawie jedynie „na odczepnego”, pragnąc jak najszybciej ją zakończyć.
Owszem, można by się spodziewać, że gdyby poznali rzeczywisty przebieg tegoż nocnego incydentu – ze wszystkimi detalami dotyczącymi „podzwonnej pobudki” włącznie – to zapewne aż tak szybko by mi nie odpuszczono, być może nawet rozpętując z tej przyczyny jakąś poważniejszą aferę (bo jednak lagą go w plecy zdzieliłem i do du*y też mu zdrowo nakopałem – moje ręko- i „nogoczyny” były więc ewidentne!), ale skoro te szczegóły znane im nie były, bo ów facet w obawie przed wstydem wobec kolegów je zataił, to pozostała im do oceny jedynie sprawa tej naszej kłótni, toteż z wielką skwapliwością dość szybko jej „łeb ukręcili”. Nie za darmo zapewne, bo przecież potem w naszym boundzie co nieco pobuszowali, kilka ładnych „compliments” stamtąd wynosząc, ale to już moim zmartwieniem nie było, bowiem mi pozostał jedynie „kłopocik” w postaci... zakazu zbliżania się do tego człeczka aż do czasu naszego wyjścia w morze.
Ha, skoro tak, to ja oczywiście z radością ten „wyrok” zaakceptowałem, w pełni się do postanowień moich „sędziów” stosując, jako że obcowanie z tym człowiekiem i tak do przyjemności nie należało, a jednocześnie mogłem również na długi czas zaszywać się w Pokładowym Biurze – właśnie pod pretekstem tegoż „niezbliżania się” – zamiast „nurkować” po ładowniach i szwendać się po rozpalonym tropikalnym słońcem pokładzie. Czyli sam zysk, nieprawdaż..?
No tak – jasne, że prawdaż – podobnie jak to, że prawdą był także fakt naszego rychłego zakończenia załadunku, co oznaczało dla nas natychmiastowe wyjście w morze. Takoż więc, żegnaj Ghano – i obym cię już nigdy więcej na moje śliczne oczęta nie widział. Ot, co...
Dokąd pojedziemy teraz..? – zapytacie. Ano, póki co, sprawa jest jasna – mamy bowiem w tej chwili na burcie ładunek rybnej mączki z Walvis Bay oraz drzewne logi z Konga i z Ghany, toteż najpierw musimy je zawieźć do kilku portów ich przeznaczenia, by dopiero potem przenieść się w naszych „Wspominkach” na inny statek oraz do zupełnie innego rejonu świata. Zatem, będziemy teraz mieć po drodze Las Palmas, Santander, Antwerpię, Amsterdam, Nordenham, Świnoujście i Szczecin, po czym znowu zajrzymy gdzieś na Pacyfik, do którejś z Ameryk lub do Azji, zgoda..?
louis