Geoblog.pl    louis    Podróże    Ghana - Takoradi, Sekondi    Ghana - Takoradi, Sekondi-3
Zwiń mapę
2018
02
paź

Ghana - Takoradi, Sekondi-3

 
Ghana
Ghana, Sekondi Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7 km
 
No to jedźmy z tą awanturą dalej, bo przecież ona dopiero zaczyna się rozkręcać...

Bo odpowiedziałem mu tak: „ty mógłbyś być moim ojcem..?! O rety, a niby jak to możliwe? Widzisz gdzieś u mnie czarną skórę? – i tu podetknąłem mu wprost pod nos moje przedramię – Przecież my jesteśmy z dwóch różnych światów! W moim świecie aż tylu dzieciaków na jedną rodzinę nie potrzeba, bo u nas nie ma krokodyli ani lwów, więc przed niczym – tak jak te wasze (ufff) – spieprzać na drzewo nie muszą! Toteż wy musicie mieć ich tyle, żeby w razie nieudanej ucieczki któregoś z nich, jeszcze inne wam pozostały. Powtórzę zatem jeszcze raz – i właśnie to nas od siebie odróżnia.”
U hu hu – a po tym moim drugim dictum, to dopiero była reakcja! Już nie tak „delikatna” jak ta poprzednia. Faceta na dłuższy moment wręcz zapowietrzyło, a jak już swój piskliwy głosik odzyskał, to wtedy dopiero zaczął się wydzierać – wprost w niebogłosy! Przy tych krzykach te jego poprzednie wrzaski były jak szept..! Tak, bo teraz to on już darł się na całego..! Lecz, co najgorsze, tym razem on swoich wrzasków nie kierował już do mnie, ale do pracujących w pobliżu robotników, spośród których zresztą tymi krzykami kilku ciekawskich do siebie zwabił.
No a zaraz potem, wiadomo – uskarżał im się zapewne na to moje niecne wobec niego zachowanie, na te moje rasistowskie wypowiedzi (tak, bo nawet w ichnim języku można było wychwycić słowo „rasist”, więc wątpliwości co do tego nie miałem żadnych), okraszając nieustannie te swoje krzyki gwałtownym wymachiwaniem ramionami i... wygrażaniem mi zaciśniętymi w pięści rękoma! Co kilka chwil rzucał też w moim kierunku jakieś pojedyncze zdania po angielsku – że się rano poskarży Agentowi i poda mnie na Policję – czego zresztą po tym moim wybryku spodziewać się należało.
Oj tak, niestety tak, bo przecież tego mojego „występu” rzeczywiście nikt nie mógły nazwać inaczej, jak tylko głupim wybrykiem o „rasistowskim zabarwieniu”, ani chybi. Ot, zdecydowanie nie w porę ugryzłem się w język, więc nóżki się wtedy pode mną dość mocno ugięły, nie przeczę. Teraz bowiem naprawdę mogłem się spodziewać poważnych konsekwencji, bo na jakiekolwiek ewentualne łagodzenie efektów tej scysji było już za późno, a facet z całą pewnością gdzieś się na mnie poskarży.
Tylko gdzie i z jakim skutkiem..? Jeszcze raz przyznaję, że zimny pot mnie wtedy oblał, zgadza się. Dużym pocieszeniem zatem była dla mnie reakcja tych robotników, których kilku się wówczas spod ładowni do nas zbiegło, ponieważ ani jeden z nich w moim kierunku wrogich spojrzeń nie kierował, a jedynie... wszyscy się śmiali..! Tak, oni wcale nie okazywali żadnego oburzenia, a tylko się śmiali – głośno i szczerze! Być może z tego powodu, że ten Watchman podczas tych swoich wrzasków nie potrafił w odpowiedni sposób oddać w pełni właściwej atmosfery tej naszej kłótni, ani natury złośliwości uwag, którymi go poczęstowałem, a może też po części dlatego, że on wśród tych robotników również się zbytnią sympatią za to swoje ważniactwo nie cieszył..? Jednakże cokolwiek by tą przyczyną nie było, to już i tak mnie co nieco mocniej stawiało na nogi, a i nawet powiało optymizmem. No bo jeśli żaden z tych stevedorów do gardła mi jeszcze nie skoczył, a ten i ów nawet się do mnie uśmiechał, to... jak to niby miałem rozumieć..?
Owszem, miałem pełną świadomość tego, że ja rzeczywiście zdrowo przesadziłem, że jednak nazbyt mocno mnie nerwy poniosły, wyzwalając we mnie zupełnie niezrozumiałą agresję wobec tego gnojka, niestety owocującą aż tak złośliwymi słowami, ale po tej zgodnej reakcji wszystkich będących tuż obok nas robotników, wyraźnie mi skrzydełka odrosły. Nie na tyle, na szczęście, abym mu znowu coś o „spieprzających na drzewo przed krokodylami dzieciarami” powiedział – bo akurat wtedy to już w porę się w jęzor ugryzłem – ale z kolei wystarczająco do uśmierzenia strachu, który mnie wówczas z tego powodu ogarnął. Bo teraz mogłem już mieć nadzieję, że w razie ewentualnej skargi jakoś się z tej opresji wybronię.
Tak więc w mojej duszy optymizmem rzeczywiście powiało, ale – ot, już tak dla całkowitego bezpieczeństwa i choć jako takiej pewności co do swojego przyszłego losu – postanowiłem na jakiś czas zejść jednak wszystkim z oczu, czym prędzej w pokładowym biurze się zaszywając. No bo jeśli jeszcze raz dałbym się czymś sprowokować, a w odpowiedzi mój niewyparzony jęzor ponownie by sobie nazbyt pofolgował, to wówczas już tylko... „ręka, noga, mózg na ścianie”. Tak, lepiej więc już było tego konfliktu dalej nie rozogniać, cierpliwie do końca naszego załadunku wyczekując. Ot, co...
No cóż, jaka szkoda zatem, że... akurat w tym postanowieniu tej nocy wytrwać mi się jednak nie udało. Owszem, próbowałem być grzeczny i w żadne niepotrzebne scysje już się nie wdawać, ale niestety ten drań samodzielnie zadbał o to, aby mnie wręcz do wściekłości doprowadzić i sprowokować kolejną z mojej strony akcję – tym razem już nie słowną jedynie, ale i także czynną. Ba, z rękoczynami włącznie! Tylko że cóż ja bidny mogłem począć, skoro ten wredny facet jednak rzeczywiście okazał się zwykłym bezczelnym złodziejem, a ja tamtej nocy byłem już aż tak bardzo złością naładowany..?
A ta kolejna awantura zaczęła się tak: po około dwóch godzinach mojego „dekowania się” w biurze pokładowym, gdzie schowałem się po to, ażeby „komu nie trzeba” na pewien czas zejść z oczu, wyruszyłem w końcu na ogólny obchód wszystkich ładowni i pokładów, rozpoczynając tę „wycieczkę” od okolicy naszego głównego trapu. Pierwszą rzeczą, która mi się natychmiast już od samego początku rzuciła w oczy było to, że zydelek tegoż wrednego Watchmana był pusty, zaś tego człeczka nigdzie w pobliżu wypatrzyć nie mogłem, nawet pomimo faktu, że odbywała się akurat wymiana robotniczych gangów, co wymagało jego obecności przy trapie, ale jego jednak przy tym nie było.
Jedni stevedorzy do góry na nasz pokład wchodzili, przesiadając się ze swego małego holowniczka, który ich tu na redę przywiózł wprost na nasz trap, natomiast ci drudzy, co już swoją „szychtę” skończyli, powoli nasz pokład opuszczali, właśnie na tę samą łódź wsiadając. Tak więc ruch osobowy był wtedy dość spory, ale tego Watchmana, właśnie do jego kontroli powołanego, wcale przy tym nie było, chociaż być tam powinien. Ot, wsiąkł on sobie gdzieś jak kamfora, zupełnie się tą zmianą robotników nie przejmując. Ha, no bo niby dlaczego taki ważniak miałby się czymś tak dla niego błahym przejmować, skoro była już północ, więc każdy szanujący się Afrykanin powinien raczej spać, a nie czuwać? A już zwłaszcza wtedy, gdy jest się świeżo po aż tak gwałtownej, odbierającej przecież przyzwoitym watchmanom ich witalne siły awanturze ze Służbowym Oficerem. Wiadoma rzecz, ot co. No chyba że...
Ano właśnie. Chyba że on się wcale w jakiejś „norze” do nocnego odpoczynku jednak nie „sklarował”, tylko... wprost przeciwnie – jest on teraz aż tak bardzo czymś zajęty, że mu nie w głowie takie bzdurki jak kontrola dokumentów przybywających na statek robotników. A skoro czymś zajęty, to... w takim razie czym..? Ależ oczywiście! – zajarzyłem od razu – Jeśli on jednak nigdzie nie śpi, to znaczy że... coś akurat kradnie, i tyle! Tknęło mnie to więc wtedy aż tak mocno, że natychmiast – prawie biegiem – wybrałem się najpierw na naszą rufę, a po stwierdzeniu, że jego tam jednak nie ma, a poza tym wszystko jest tam w porządku, to od razu pognałem w kierunku dziobu i... bingo!
Jest, mam drania, dopadłem go – i to idealnie „red handed”, czyli dokładnie na gorącym uczynku. Ów gnojek bowiem spuszczał akurat poprzez kotwiczną kluzę jedną z naszych cum, której początkowe oko... już dyndało ponad powierzchnią wody, tuż ponad pokładem zaczajonej tam małej motoróweczki! Zatem pozostawało raptem z kilkanaście sekund, aby znajdujące się tam złodziejaszki już rozpoczęły jej zwijanie w buchtę, co przy ich ewentualnej dużej w tym dziele sprawności (a akurat tego należało się spodziewać) mogło im zająć co najwyżej ze 2-3 minuty, aby całą 200-metrową długość liny z naszego dziobowego pokładu „sprzątnąć”. Tak więc przybyłem tam w samę porę...
Ba, można by rzec, iż jakakolwiek dłuższa zwłoka w mojej reakcji – ot, gdybym przybył tam z kwadrans później na przykład – skutkowałaby tym, że zapewne nie pozostałyby na naszym dziobie już żadne liny (jeśli ci złodzieje zamierzali skraść wszystkie, a nie zadowolić się zaledwie tą jedną), natomiast ten podły Watchman udawałby potem niewiniątko, że niby niczego nie widział, nie słyszał, itd., itp. Bo przecież to zrozumiałe, że sam by się do tegoż niecnego czynu nie przyznał.
No tak, ale teraz „miałem go już na widelcu”, bo swojej aktualnej aktywności w podawaniu naszej statkowej własności na czającą się przy naszym dziobie motorówkę ukryć już nie był w stanie. Owszem, później stanowczo się tej próby kradzieży wypierał – kiedy ja, zaraz po tym jego zdemaskowaniu wezwałem kilka osób z załogi na pokład, ażeby im tę sytuację pokazać, przede wszystkim naszego Chiefa – bąkając coś o jakimś „sprawdzaniu, czy ta lina gdzieś tam pasuje” (co rzecz jasna było najoczywistszą bzdurą – o rety, no co za bezczel..!) – ale to już i tak było wszystko jasne jak słońce.
Ha, tylko że cóż z tego, skoro z kolei nasz Kapitan – gdy został przez Chiefa o tym incydencie poinformowany – z całkowitą lekkością ducha... natychmiast odmówił jakichkolwiek swoich własnych działań związanych z jakimś ewentualnym powiadamianiem Agenta, motywując to tym (co prawda również nie bez pewnej racji, zważywszy na bezczelność tutejszej Policji), że skoro tej kradzieży już się udało zapobiec, to teraz lepiej już siedzieć cicho, żadnej burdy z tego powodu nie wzniecając. Wszak to Czarna Afryka, więc nigdy nic nie wiadomo, co może takim arogantom akurat wtedy strzelić do głowy – i to nawet wtedy, gdy sprawa jest „najoczywistszą z oczywistych”.
No cóż, nie pozostawało mi zatem już nic innego, jak tylko wraz z Wachtowym Marynarzem wciągnąć tę nieszczęsną cumę z powrotem na pokład, ze złością „przełykając gorzką pigułkę naszej bezsilności” (o, ależ patosem teraz błysnąłem!), widząc jeszcze na dokładkę złośliwy uśmieszek tego Watchmana oraz spokojnie odpływającą sobie w siną dal tę dotychczas zaczajoną pod naszym dziobem motoróweczkę. Tak więc ta bezczelność jeszcze bardziej moją złość wtedy „nakręciła”, co już niebawem... zaowocowało właśnie tą wspomnianą powyżej skargą tegoż gnojka na moje zachowanie do naszej Agencji.
Z tym że – tak prawdę powiedziawszy – w tamtej sytuacji... chyba nawet i ja sam bym się wówczas na siebie samego poskarżył (!), gdyby przyszło mi przeżywać dokładnie to samo, co ja temu facetowi jeszcze tej samej nocy zafundowałem! A tak, bo później dałem mu taki wycisk, że jemu rzeczywiście już nic innego do wyboru nie pozostało, jak tylko ta rzeczona skarga. Wszak te moje ówczesne „nocne prześladowania” tego człowieka w istocie były „wielce popisowe”. Akurat tego wypierać się nie zamierzam.
W czym rzecz..? – zapytacie więc. Otóż, dla nikogo z was nie jest oczywiście żadną tajemnicą to, że w wielu tzw. „krajach rozwijających się” (muszę użyć takiego eufemizmu, bo przecież nie wypada mi napisać „dzikich”, czyż nie?) pracujący w tamtejszych portach na nocnych zmianach robotnicy o tej porze doby są z reguły „niezbyt aktywni i żywotni” (ot, kolejny eufemizm, ale jaki trafny, prawda..?), próbując chować się gdzieś po kątach, gdzie mogą sobie trochę pospać, jako że zazwyczaj z ogromną trudnością przychodzi im zmaganie się ze swoją sennością, której – ot, tak po prostu, po ludzku – zupełnie nie są w stanie przewalczyć. Padają więc częstokroć jak te przysłowiowe muchy wprost na pokładzie lub w jakimś zakamarku się zaszywając, chcąc w ten sposób przetrwać do rana, bowiem na skuteczną walkę z tą sennością – jako ludziom do nocnej pracy nieprzyzwyczajonych – sił im brakuje. Ot, co...
Czyli, krótko mówiąc, w takich krajach jak na przykład Ghana (gdzie właśnie jesteśmy), kiedy przychodzi głęboka noc ludziom zaczynają się ze zmęczenia uginać kolanka, odchodzi im ochota do jakiejkolwiek porządnej pracy, a klejące się oczka już zupełnie odbierają im ostatnie resztki świadomości rzeczywistości, w której się aktualnie znajdują. Ot, myślą wówczas już tylko o tym, ażeby tylko szybko gdzieś się schować, „przytulić” do kawałka drewna lub rozłożonego na pokładzie kartonu albo strzępka gazety i... jazda w objęcia Morfeusza, bo przecież o tej porze afrykański człowiek do żadnej aktywności zdolny nie jest. A jak nadejdzie poranek to... dopiero wtedy się zobaczy, co będzie dalej.
Jak się zatem domyślacie, dokładnie tak samo było tej nocy także i u nas. Przybyli do nas na nocną zmianę robotnicy trochę się jeszcze w ładowniach pokręcili, zaledwie kilkanaście logów do nich wrzucając, ale już około drugiej zaczął się ich powolny „odwrót do sennej nieświadomości” (ufff, ależ dzisiaj patosem zajeżdżam!), bowiem natura z całą mocą już się w nich odezwała. Poginęło więc to całe bractwo z naszego pola widzenia, a wraz z nim – co oczywiste – zniknęli nam także z oczu i Foremani, i Checkerzy, i Tallymeni, i (a jakże!) ten nasz ulubiony Watchman. Cisza zaległa, bo przecież zdrowy sen najważniejszy, ot co.
No tak, tylko że wówczas autor niniejszych słów... przystąpił do akcji. To znaczy, ściślej mówiąc, przystąpiłem wtedy do realizacji mojej zemsty, polegającej oczywiście na... regularnym budzeniu tego człowieczka, wiadoma rzecz. A robiłem to rzecz jasna z wyrachowaną premedytacją, odczekując najpierw dłuższą chwilkę aż się ten gnojek dobrze roześpi, aby potem natychmiast bezceremonialnie go budzić. A za każdym razem czyniłem to z hasłem na ustach: „wstawaj, bo twoim obowiązkiem jest pilnowanie statku, bo przecież właśnie za to nasza Agencja ci płaci, a nie za spanie!”
Takoż więc chyba już możecie sobie wyobrazić jak ten człowiek po każdym takim kolejnym budzeniu wyglądał i jak się złościł, nieprawdaż..? Co się gdzieś położył, to ja go... „buch”, z tego miejsca wyrywałem, również bezczelnie (a jakże!) o jego obowiązkach mu przypominając. Snuł się zatem ów chłopina z kąta w kąt chyba ze cztery razy, nigdzie przeze mnie na dłużej nie mogąc sobie zagrzać miejsca, aż w końcu znikł mi on jednak z oczu tak skutecznie, że przez dobrą godzinę wytropić go nie mogłem. Zaglądałem wtedy do wszelkich masztówek, na dziób i na rufę, nawet i do ładowni, pod zasztauowane tam już drzewne logi, ale odnaleźć go nie dawałem rady. Aż tu nagle...

Ooo ho ho, teraz to dopiero dałem czadu..! Z tym że o tym oczywiście dopiero w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020