Geoblog.pl    louis    Podróże    Polska - Świnoujście, Szczecin    Polska - Świnoujście, Szczecin
Zwiń mapę
2018
17
paź

Polska - Świnoujście, Szczecin

 
Polska
Polska, Świnoujście
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, przypominam, iż aktualnie mamy na naszym statku aż trzy ogniska pożaru rybnej mączki, toteż...

Toteż gnamy teraz „ile tylko fabryka da”, wręcz niemiłosiernie nasz silnik zarzynając, tylko że... Ano właśnie – cóż z tego, skoro cały nasz uzyskiwany przez to rozpęd był co pewnien czas... hamowany przez wyjątkowo liczne tego roku lodowe kry..? Tak, moi drodzy, zapewne niewielu z was pamięta to, iż zima na początku roku 1987 rzeczywiście była wyjątkowo mroźna, co rzecz jasna zaowocowało tym, że wody zachodniego Bałtyku zostały skute lodem – i to aż do tego stopnia, że wiele mniejszych statków... po prostu w nim utknęło.
Nasz statek do „kaloszy” wprawdzie nie należał, ale również zbyt wielki nie był – no, przynajmniej nie na tyle, aby bez żadnych problemów sobie z tą gęstą krą samodzielnie poradzić. Owszem, większość pokrywy lodowej w tym rejonie była już wcześniej przez kilka radzieckich lodołamaczy pokruszona, żegluga większych jednostek odbywała się więc bez specjalnych zakłóceń, jednakże statki mniejsze oraz te średniej wielkości (jak ten nasz właśnie), co i rusz natrafiały na taką lodową przeszkodę, której własnymi siłami pokonać już nie były w stanie. Ot, miały one po prostu zbyt słabe silniki, aby takie wielkie zwały lodu samodzielnie ze swej drogi odepchnąć lub się przez nie przebić.
Sporo niewielkich stateczków grzęzło więc pomiędzy tymi pływającymi wielkimi odłamkami lodowej kry na dobre, oczekując pomocy większych jednostek lub kręcących się po tym rejonie holowników, aby się z tych pułapek wydostać, albo też – tak jak właśnie nasz statek – wycofywało się czym prędzej z takiej „ślepej uliczki”, kiedy tylko stawało się jasne, że dalej już tej drogi samodzielnie sforsować się nie uda. Zatem „cała wstecz”, szybko się z tego potrzasku wycofujemy, a potem czym prędzej poszukujemy nowej drogi pomiędzy pokruszonymi lodami, którą będzie można podążać dalej.
Aż do następnej pułapki oczywiście, kiedy to po raz „n-ty” na jakąś kolejną lodową „ślepą uliczkę” się natkniemy, której ponownie własnymi siłami nie sforsujemy, znowu będąc zmuszonymi do cofania się i poszukiwania kolejnej już nowej drogi. Tak, bo skoro nasz rachityczny silniczek porozpychać na boki tych lodowych kier nie dał rady, a nasz kadłub ich oporowi również nie podołał, to w takich sytuacjach najoczywistszym rozwiązaniem było szybkie wycofywanie się z takich kolejnych pułapek i przy pomocy wszystkich dostępnych na Mostku lornetek wyszukiwanie pośród tej białej masy jakichś nowych „korytarzy”, które mogłyby zapewnić naszą dalszą bezpieczną żeglugę... do przodu.
O, no i właśnie takimi dziwnymi „skokami” wtedy się w kierunku Świnoujścia posuwaliśmy. Czyli dokładnie tak, jak w tej przypowiastce o „dwóch krokach w przód i jednym w tył”, kiedy to absolutnie nic na przeciwności losu poradzić nie można, no i oczywiście w takiej sytuacji, kiedy się komuś akurat wtedy najbardziej spieszy. A nam wówczas – co oczywiste – spieszyło się wręcz podwójnie, bo przecież mieliśmy w naszych ładowniach aż trzy pożarowe zarzewia jednocześnie, gdy tymczasem te wredne lody zupełnie nam naszego zadania nie ułatwiały.
No cóż, a zatem przybyliśmy na redę Świnoujścia z opóźnieniem sięgającym aż kilkunastu godzin wobec terminu planowanego, nieustannie się z tym lodowym żywiołem po drodze zmagając, ale jednak w końcu do naszego celu dotarliśmy, co w tych warunkach – w porównaniu do położenia wielu innych małych jednostek, które utknęły w tych lodach na długo, bez pomocy z zewnątrz całkowicie sobie nie radząc – i tak okazało się wcale niezłym sukcesem.
Z ogromną radością więc przywitaliśmy widoki północnych wybrzeży wysp Wolin i Uznam, powoli posuwając się prowadzącym do Świnoujścia wodnym torem, meldując się jednocześnie portowym władzom w oczekiwaniu na przybycie do nas miejscowego pilota. Nasz Stary poinformował oczywiście Kapitanat Portu Świnoujście o naszej aktualnej sytuacji – że mamy pożar rybnej mączki w aż trzech ładowniach naraz, więc naturalną koleją rzeczy czas nagli, gdyż akcja gaśnicza już dawno przez Armatora była uzgodniona, do której rozpoczęcia brakuje już tylko naszego rychłego zacumowania w porcie, gdy tymczasem...
Ufff, ależ nas nagle spotkała surpryza! Otóż, jakiś pełniący akurat dyżur w Kapitanacie Portu ważniak zakomunikował nam nagle, że... miejsca dla nas przy żadnym portowym nabrzeżu teraz nie ma, więc póki co mamy poza torem wodnym rzucić kotwicę i poczekać aż do poniedziałku (a było wtedy późne piątkowe popołudnie, czyli ewentualne aż trzy dni dodatkowego czekania z trzema pożarami na statku..!), bo MOŻE dopiero wtedy jakaś wolna keja się dla nas znajdzie i w porcie zacumujemy.
O rety, ależ granda! Wyobrażacie to sobie?! Istny koniec świata, nieprawdaż? Urzędnicza samowola doprowadzona do takiego stopnia, że aż zęby na sam widok od tego bolą, ot co! A zatem, witajcie w „późnym PRL-u”, moi drodzy...


ŚWINOUJŚCIE - Polska - Marzec 1987

A tak, w dopiero co zakończonym powyższym „wstępniaczku” posłużyłem się tym wielce sarkastycznym określeniem o „późnym PRL-u”, bowiem w ówczesnej sytuacji tylko i wyłącznie taką właśnie złośliwością można było tę gigantyczną hucpę skomentować. Na redzie polskiego portu zjawia się polski statek z trzema jednoczesnymi pożarami w jego ładowniach, w wyniku których nieustannej destrukcji ulega towar wielomilionowej wartości, gdy tymczasem jakiś urzędniczy lekkoduch samowolnie sobie uznaje, iż statek ten powinien jeszcze na kotwicy poczekać, jako że... jest weekend, a akurat wtedy ich port pracować nie będzie. Nie i już, nawet gdyby się – nomen omen – paliło.
Wszak, skoro czas wolny to... żadne mi tam pożary czy pożogi, bo ja tu teraz Wielkie Panisko, więc niechaj mi nikt nie podskakuje, ot co..! A zresztą miejsca w porcie brak, i tyle. I to nic, że tych wolnych miejsc przy nabrzeżach jest jednak kilka, ale właśnie zaczyna się upragniony weekend, a tymczasem jakiś upierdliwy stateczek... w pracy mi przeszkadza..?! Jak on w ogóle śmie..?! Przyjedzie se taki „z dalekiego świata” (a przeca ja to nawet w NRD jeszcze nie był, więc won z marynarzami, co to chcą się wyżej najważniejszych – a jakże! – urzędników nosić!) i tak od razu by chciał w MOIM porcie zacumować..?! A dalej mi stąd! Wara! A że im się coś tam pali..? Eee taaam, na pewno JAK ZWYKLE przesadzają...
Tak tak, moi kochani, właśnie z czymś takim mieliśmy wtedy „przyjemność” mieć do czynienia. Powyższe słowa są oczywiście moją prywatną „fabularyzacją” ówczesnych myśli tego decydenta-idioty, bo zapewne formułował on to sobie nieco inaczej, ale jego postawa wobec nas akurat na taką „werbalizację” w pełni zasługuje, bo rzeczywiście w inny sposób oddać jej nie można. Wielkie nieba – cóż to jednak wówczas znaczyło to nasze swojskie partyjno-wojskowe ważniactwo! Ufff...
No cóż, ale na pocieszenie podam – uprzedzając fakty, które potem nastąpiły, bo przecież to oczywiste, że wkrótce wybuchła z tego powodu niezła awantura – że ów „najjaśniejszy pan” został po tym swoim „numerze” na zbity pysk ze swojego stanowiska wywalony, doświadczając najpierw od swoich pryncypałów zasłużonej bury, po której mógł się już jedynie ze swojego ciepłego stołeczka „spakować” i odejść w niesławie pokonanego przez... jeszcze większego ważniaka, jasna rzecz.
A tak – owszem – również podobnego jak on sam „ważniaka nad ważniakami” (bo przecież właśnie takie wtedy były czasy, kiedy to od takowych jegomościów w naszej Ojczyźnie aż się roiło), ale przynajmniej człowieka na tyle rozsądnego i myślącego, ażeby nie zlekceważył on oczywistego faktu dużego zagrożenia wynikającego z rozprzestrzeniającego się pod naszym pokładem pożaru!
A stało się tak za sprawą naszego Kapitana, który po owym dictum tegoż odmawiającego nam natychmiastowego wejścia do portu rozleniwionego barana aż tak bardzo się tym wszystkim wkurzył, iż bezzwłocznie poprzez Gdynię-Radio dał znać „komu trzeba”, co nas właśnie u wrót Świnoujścia mimo naszej dramatycznej sytuacji spotkało. Tym „ktosiem co trzeba” był jakiś „znajomek” naszego Starego (wiem to z pierwszej ręki, więc kitu wam nie wstawiam), będącym wtedy wysokim rangą funkcjonariuszem naszej ówczesnej UB-cji, który po poinformowaniu go o tej sytuacji od razu podjął odpowiednią interwencję „gdzie trzeba”, po której najpierw nastąpiła w Kapitanacie Portu dość solidna „zadyma”, a w jej wyniku... po około czterech godzinach w trybie przyspieszonym przysłano nam na statek pilota!
Niezły gips, prawda? No dobra, ale skoro już wam ten szczególny wątek wyjaśniłem, to teraz pora już najwyższa czym prędzej powrócić na „miejsce akcji”, bo wybierający się właśnie w naszym kierunku portowy pilot jest już w drodze, gdy tymczasem my... Ha, ano właśnie. Gdy tymczasem my... nie możemy się z naszego aktualnego miejsca postoju poza torem wodnym ruszyć, ponieważ... utknęliśmy w lodach na amen! Tak – moi drodzy – bowiem, póki jeszcze torem wodnym jakoś spokojnie sobie płynęliśmy to dryfujące wokoło nas kry zbytniego zagrożenia dla nas nie stanowiły (nawet pomimo ich dość sporej ilości i zagęszczenia), ale kiedy na skutek tego idiotycznego polecenia z Kapitanatu Portu zmuszeni byliśmy poza ten tor zboczyć i statek tam zatrzymać, to już po niedługim czasie wzięły one nas tak mocno „w kleszcze”, że jak już mieliśmy się z tego miejsca ruszyć, to okazało się, iż nasz silnik po prostu temu nie podoła.
No cóż, niestety, ale akurat to było wtedy najsmutniejszą dla nas prawdą. Po około czterech godzinach od naszego zejścia z toru w celu zakotwiczenia tam i oczekiwania na wejście do portu (napisałem „zakotwiczenia”, choć tak de facto naszej kotwicy wcale nie rzucaliśmy, bo lody trzymały nas już wtedy tak mocno, że żadnej potrzeby ku temu nie było, jako że już i tak staliśmy w miejscu jak wmurowani) zostaliśmy tak dokładnie przez okoliczny lód „zabetonowani”, że o naszym samodzielnym ruszeniu się z miejsca już nawet mowy być nie mogło.
Nie było już na to najmniejszych szans, bo nie tylko że wiatr przygnał w naszym kierunku zewsząd całe zwały tych dryfujących kier, które przez ten czas zdążyły się o nasz kadłub poopierać, to jeszcze na dokładkę panujący wówczas siarczysty mróz (tak, moi dodzy, tej zimy mrozy były naprawdę tęgie, a akurat wtedy na termometrach było aż ponad dwadzieścia stopni poniżej zera..!) dokonał reszty swojego „dzieła zniszczenia”. Czyli poprzymrażał on te zwały lodu do naszego kadłuba tak skutecznie, że bez pomocy z zewnątrz nasz statek stał się po prostu całkowicie bezradny.
A zatem, kiedy tylko o tym fakcie Kapitanat Portu poinformowaliśmy (siedział już tam zupełnie inny człowiek, bo tego buca już wtedy sprzed mikrofonu po tej karczemnej awanturze usunięto), to w ślad za pilotówką od razu wyruszyły dwa holowniki, które natychmiast rozpoczęły akcję „wyrąbywania” w lodach drogi w naszym kierunku, czyniąc zresztą to kruszenie w sposób sukcesywny – czyli „cała naprzód”, „cała wstecz”, znów „cała naprzód”, itd., aż do chwili, kiedy znalazły się wreszcie w pobliżu naszego dziobu i rufy, mogąc już wtedy wziąć nas na dwa silne podwójne hole i z tej pułapki powoli wyciągać.
Tak więc po sporych perypetiach wszystko się jednak szczęśliwie zakończyło, jako że zacumowaliśmy wreszcie przy jednym z portowych nabrzeży (no proszę – czyli jednak dało się, ważniaku? A okazało się, że wolnych miejsc było tam jeszcze kilka innych! Trzeba więc było do tego aż UB-cję wzywać?!), a już w około godzinę później... rozładunek tej mączki rozpoczęto! Ufff, pozbędziemy się więc wreszcie tego śmierdzącego świństwa, które przez ostatnie tygodnie dostarczyło nam aż tak wielu zupełnie nieoczekiwanych wrażeń. Tfu, bodajbym cię – ty wredna rybia mączko – już nigdy więcej w swoim życiu nie widział..!
Rozładunek tej mączki nie trwał jednak w Świnoujściu zbyt długo. Wybrano nam bowiem wtedy z ładowni tylko te partie, które zajęte były pożarem. Starannie sprzątnięto więc nasz górny otwarty pokład, na którym część tych tlących się worków w Santander rozkładaliśmy, a potem dokładnie wygrzebano z trzech naszych ładowni całe zarzewia tegoż żywiołu – czyli wszelkie okolice miejsc samozapłonów – pozostawiając jednak nadal całą resztę tej mączki, która do zera miała być rozładowana dopiero w Szczecinie. Tak więc zniknęło nam wreszcie z oczu (lecz przede wszystkim... „z nosów”!) kilkaset ton tego przeklętego towaru, którego zapach nota bene – w porównaniu z jego pomieszaną ze spalenizną wonią – okazał się nagle... całkiem do wytrzymania! Ot, no proszę – co za dziwaczny relatywizm, prawda..? Prawie dokładnie taki sam, jak w tej przypowiastce o kozie w żydowskiej chacie.
No dobra, ale nie pora teraz roztkliwiać się nad naszą wielką ulgą, kiedy się wreszcie tego cuchnącego palącego się dziadostwa pozbyliśmy, jako że żeglujemy już w górę Odry w kierunku Szczecina, gdzie z kolei oczekuje nas dokończenie... następnej szczególnej „atrakcji”, którą nam los podczas ówczesnego rejsu zafundował. O co chodzi? – zapytacie. Ależ oczywiście, że o te nasze wredne szczurzyska z Ghany, które w międzyczasie zdążyły się już na naszym statku aż tak bardzo rozpanoszyć, że konieczna stała się jego gruntowna deratyzacja – od komina aż po same zęzy.

No tak, ale to nastąpi dopiero po całkowitym rozładunku rybnej mączki, który miał być kontynuowany przy jednym z nabrzeży w pobliżu tzw. „Elewatora Ewa”. Zatem zaglądamy do Szczecina, ale... oczywiście dopiero w następnym odcinku...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020