Moi drodzy, do tego portu zdarzyło mi się zawitać w moim morskim żywocie aż dwukrotnie – w Lipcu 1985 roku oraz w Grudniu roku 1989 – a że za każdym razem było całkiem ciekawie, to zdecydowałem się w niniejszym rozdziale zamieścić relacje z oby tych wizyt, tak więc będzie to coś takiego jakby... „dwa w jednym”. Tak, „dwa grzybki w jednym barszczu”, jednakże obie te relacje będą „przepisowo” od siebie oddzielone, jako że każda z nich będzie miała swój własny tytuł oraz swoje własne odcinki. A czynię tak oczywiście dlatego, ażeby temat tegoż portu załatwić „za jednym zamachem”, nie musząc już w przyszłości do niego w tym blogu powracać.
Serdecznie zapraszam do lektury...
HONIARA – Wyspy Salomona - Lipiec 1985
Do stolicy Wysp Salomona przybyliśmy z nowozelandzkiego portu Tauranga. Przelot ten trwał około pięciu dni, podczas których piękna słoneczna pogoda umożliwiała nam plażowanie na pokładach, korzystanie w pełni z uroków łagodnego południowopacyficznego klimatu, czyli ogólnie rzecz biorąc rozkoszowanie się do woli cudownym, niezbyt palącym słoneczkiem oraz leniuchowanie w wolnych od pracy chwilach pod błękitnym niebem Mórz Południowych, z czego jak łatwo się domyślić w pełni korzystaliśmy. Prawdziwa rozkosz. Rzadko kiedy bowiem zdarzają się tak korzystne ku temu warunki, bo w wielu innych rejonach świata albo słońce jest zbyt ostre i nie daje aż takiego komfortu, paląc niemiłosiernie skórę, albo też przeszkadzają nazbyt silne wiatry lub potwornie suche powietrze, znacznie utrudniające oddychanie "pełną piersią". Tutaj zaś - istny raj..!
Tak, ten rejon jest pod tym względem naprawdę wyjątkowy. Nową Kaledonię mijaliśmy z naszej prawej burty, płynąć tym razem po jej zachodniej stronie. Pławiliśmy się nieustannie w naszym basenie (choć woda zbytniej ochłody nie dawała, była to przecież około trzydziestostopniowa "zupa") zaś okoliczne pokłady były dosłownie "oblepione" załogowymi plażowiczami. A co, czyżby nam się takie chwile od czasu do czasu nie należały po naszej ciężkiej pracy..? Zdarzało nam się coś takiego tak niezmiernie rzadko, toteż uznałem, iż takie chwile warte są choćby krótkiej wzmianki w tekście mojego "wiekopomnego dzieła"… Bo takie momenty długo się potem pamięta. Zresztą, najlepszy dowód, że właśnie o tym piszę…
I wówczas, właśnie podczas tego przelotu los zgotował nam dodatkową nie lada atrakcję. Kiedy późnym wieczorem przepływaliśmy w pobliżu australijskich wysepek Norfolk oraz Phillip (mam nadzieję, że ich nazw nie pokręciłem) Oficer Wachtowy (czyli akurat ja, we własnej osobie) zauważył na horyzoncie daleko z naszej lewej burty jakąś przedziwną, jaśniejszą od otaczającej ją ciemności dość rozległą świetlną łunę. Była ona wprawdzie dość blada, jednakże na tyle wyraźna i wyróżniająca się z linii horyzontu, że nie sposób jej było nie zauważyć. Część linii widnokręgu była nienaturalnie rozświetlona, z mapy natomiast wynikało bezspornie, że żadnego lądu, żadnej najmniejszej wysepki, choćby nawet i samotnej skałki tam nie było. Owa bladziutka łuna nie mogła zatem pochodzić od świateł jakiegoś znajdującego się w pobliżu miasteczka, bo takowego po prostu tu nie było. Zatem co..? Rzuciliśmy się więc pospiesznie do mapy sprawdzić cóż to mogło być takiego i wtedy doznaliśmy nagłego olśnienia i poczuliśmy prawdziwy dreszczyk emocji.
Na mapie bowiem "stało jak wół", że w pobliżu naszej aktualnej pozycji, właśnie po naszej lewej burcie, w dość jednak znacznej odległości (oczywiście dokładnie jej teraz nie pamiętam, ale mogło to być nawet i z 25-30 mil od nas!) znajdował się podwodny aktywny wulkan i to on właśnie dawał ten przedziwny świetlny efekt..! Wyobraźcie to sobie - słabe światło, to prawda, ale jednak widoczne z tak olbrzymiej odległości na powierzchni morza, podczas gdy sam "sprawca" tego zjawiska znajdował się na głębokości… aż kilku tysięcy metrów..! Cóż to jednak znaczy potęgą Natury, prawda..?
Nasz Kapitan zdecydował wówczas o tymczasowej zmianie kursu, ażeby zbliżyć się nieco do tego rejonu w celu polepszenia warunków obserwacji tak niezwykłego dla nas zjawiska, ale zbytnio daleko z obranej trasy odjechać nie mogliśmy - to byłoby jednak zbyt dużym nadłożeniem drogi, paliwo w końcu dość słono kosztuje, a za taką dewiację w podróży, gdyby to się kiedyś wydało, Stary mógłby mieć potem dość spore nieprzyjemności u Armatora. Teraz to już mogę o tym pisać i „sypnąć” Kapitana, bo minęło od tego czasu już ponad …dzieści (tak!) lat, a poza tym - tenże Armator i tak już nie istnieje, a zatem moje "usłużne kablarstwo" i tak już nikomu ewentualnej krzywdy nie wyrządzi.
A zatem zboczyliśmy nieco z kursu, zbliżyliśmy się do miejsca, w którym na mapie widniał napis; "active underwater volcano" (cóż, jego nazwy niestety też nie pamiętam) i pomimo dość sporej jeszcze odległości od tegoż obiektu poczuliśmy… zapach siarki..! Tak, to nie żart! Zapach bardzo nieznaczny, niezbyt wyraźny, ale jednak wyczuwalny. Przynajmniej dla mnie, ja bowiem wyczułem go nawet dość dokładnie. Pomyślcie tylko - woń siarki pochodząca z tak wielkiej odległości i to z wulkanu znajdującego się na dnie oceanu, a nie na lądzie..! Niesamowite! A dodać jeszcze należy, iż nie była to wcale żadna jego erupcja, nic podobnego..! Była to zaledwie jego "normalna" codzienna (jeśli można się tak wyrazić) aktywność. No tak, ale tego by jeszcze brakowało, abyśmy trafili akurat na taki podwodny wulkaniczny wybuch! Wtedy to naprawdę mielibyśmy niespotykaną "atrakcję", bowiem być może nie skończyłoby się tylko na podziwianiu bladej łuny i wdychaniu siarkowego zapachu, ale raczej na tym, iż zamiast zmieniać kurs w jego kierunku dla lepszych widoczków, obralibyśmy kurs dokładnie przeciwny, ażeby z takiego rejonu czym prędzej się wynosić. To przecież jest szalenie groźne zjawisko..!
Właśnie wówczas, kiedy tak przyglądałem się owej bladej poświacie na horyzoncie, przypomniałem sobie pewien opis takiej erupcji - opis wybuchu podwodnego japońskiego wulkanu, o którym niegdyś czytałem, a który wydarzył się bodajże w roku 1951 lub 1952. Doszło wtedy do tak potężnej erupcji, iż spod wód oceanu czarny dym pomieszany z wodną parą wystrzelił na wysokość – uwaga! - kilku kilometrów ponad powierzchnię wody..! Nieźle, co..? Kilkukilometrowej wysokości słup rozgrzanej wody, pary i materii wulkanicznej tryskającej w niebo z ogromną gwałtownością..! A na dokładkę, poziom oceanu „wybrzuszył się” wówczas na wysokość aż dziesięciu metrów (!), tworząc swoisty podniesiony krąg wody o średnicy 2-3 kilometrów..! To są naprawdę, proszę mi wierzyć, parametry wprost gigantyczne..! To wartości liczbowe, które dla osób zupełnie z tymi zjawiskami nieobeznanych mogą być absolutnie niemożliwe do ogarnięcia rozumem. Tak jak na przykład dla mnie, nie ukrywam… Bowiem aż trudno to sobie wręcz wyobrazić, lecz… No cóż, jakżeż bardzo chciałbym jednak takie zjawisko zobaczyć kiedyś na własne oczy..!
Ale… może jednak nie..? Bo przecież wówczas, podczas tegoż właśnie wybuchu nie obyło się bez tragedii. Jeden z małych japońskich stateczków „pętających się” wtedy w pobliżu tego rejonu zaginął bez wieści, przewrócony prawdopodobnie przez gwałtownie spiętrzone fale, lub też zatopiony przez opadające gigantyczne ilości materii wyrzuconej uprzednio w powietrze w efekcie owej uprzedniej erupcji. Cóż za ironia i przewrotność losu - stateczek ten bowiem był jednostką badawczą, wysłaną właśnie w tym celu, ażeby owe zjawisko badać..! No cóż, no to sobie "zbadał", jak widać… Ciekawość jednak nie popłaca…
Toteż teraz, przyglądając się widokowi bladziutkiej zaledwie i bardzo odległej od nas poświacie, przypomniałem sobie tamten opis i wyobrażałem sobie jakież potężne są jednak siły drzemiące we wnętrzu Ziemi. Kudy nam, ludziom, do mierzenia się z Przyroda, czyż nie..?! Ale cóż to..? Znowu zaczynam popadać w filozofię..? O nie, dość tego..! Wracajmy do właściwego tematu…
Miałem w życiu jeszcze kilkunastokrotnie sposobność oglądać podobne zjawiska, takie rozświetlone lub jedynie dymiące stożki aktywnych wulkanów, ale tylko tych znajdujących się na lądzie, dlatego też wtedy przyglądałem się tejże łunie ze szczególną ciekawością. I była to dla mnie jak dotychczas jedyna tego typu okazja, aby zobaczyć coś podobnego w wypadku obserwacji wulkanu znajdującego się na dnie morza. Ale, wracając do poprzedniego zdania - o innych moich „wulkanicznych obserwacjach” napiszę dopiero wtedy, kiedy będziemy akurat „wędrować” przez te rejony, w których to właśnie dane mi było je podziwiać. Wrócimy do tego – i zapewne wielokrotnie – bowiem jest to temat naprawdę ciekawy, a akurat ja miałem jednak to szczęście zobaczyć na własne oczy i być stosunkowo blisko takich „sztandarowych” – znanych wszystkim wam, jak podejrzewam – stożków, jakimi z pewnością są np. Krakatau, Etna, Fuji Jama czy też Stromboli… Ale to potem… Teraz bowiem dopływamy już do Honiary…
Podchodzimy więc powoli do brzegu, bierzemy na pokład Pilota i wchodzimy do portu. Kolejny zatem port i kolejny kraj na trasie naszego rejsu. Tym razem jednak nie przywitał nas, tak jak uprzednio na Antypodach, obraz "strzelających" w niebo wieżowców czy też intensywnego ruchu ulicznego, ale jedynie widok soczystej zieleni znajdujących się na brzegu kokosowych lasów oraz sięgającego aż po sam horyzont gęstego buszu. O właśnie..! To było to..! Właśnie tego nam było trzeba po tych "szalonych atrakcjach" nowozelandzkiej cywilizacji. I już na pierwszy rzut oka widać było, że będzie tu taka sama lub podobna atmosfera z jaką zetknęliśmy się przed około miesiącem na Vanuatu. I oczywiście nie pomyliliśmy się.
Wprawdzie Honiara to jednak stolica, czyli jakby na to nie patrzeć tutejsza "metropolia" (przepraszam tuziemców za ten cudzysłów), ale jednak jej wielkość całkowicie usprawiedliwia twierdzenie, że znaleźliśmy się tak właściwie na prowincji i w buszu. Tylko gdzieniegdzie bowiem widać było wystające spośród zieleni lasu małe domki, niezbyt liczne zresztą, ale kiedy już zacumowaliśmy, rozpoczęliśmy załadunek oraz wybraliśmy się na pierwszy rekonesans po okolicy to odkryliśmy, że tak całkiem „wiejsko” to tutaj jednak nie było. Miasteczko wprawdzie nie było wielkie, ale troszkę całkiem przyzwoitych uliczek jednak tu napotkaliśmy, mieliśmy więc gdzie "szlifować bruki" zwiedzając teren lub też odwiedzając tutejsze sklepiki i knajpki (mieli tu bardzo dobre i tanie australijskie piwo!) – jednakże położenie tej miejscowości sprawiało, że na początku odnosiło się takie właśnie „sielskie” wrażenie.
Honiara była bowiem (i mam nadzieję, że jest taką nadal!) niemalże całkowicie zatopiona w tutejszej zieleni, rozrzucona wśród leśnych terenów i jako całość wyglądała wprost przepięknie i zachęcająco. Nawet pomimo niezbyt eleganckiej zabudowy oraz (niestety!) zaśmieconych i niespecjalnie zadbanych ulic. No cóż... Ale za to ludzie, podobnie jak na Nowych Hebrydach, byli tu szczerzy, otwarci, przyjaźni i po prostu sympatyczni. A to chyba jest jednak najważniejsze, prawda..?
Cumujemy… Zbliżamy się do wystającego nieco w wody zatoki dość długiego pirsu, tym razem jednak podchodzimy do nabrzeża nie dziobem, jak to zazwyczaj ma miejsce, ale rufą. Cofamy się pomalutku, podając jednocześnie na małe drewniane motoróweczki nasze cumy, które przez owe łódki mają być najpierw na brzeg zawiezione, założone tam na odpowiednie polery, a dopiero potem mieliśmy się na tych linach do owego pirsu przyciągać. Ale, bądźcie spokojni, ani myślę po raz kolejny zajmować się opisami manewrów, o nie..! Takiego świństwa już wam robić nie będę, dość się już o tym naczytaliście przy okazji innych rozdziałów, toteż teraz ograniczę się jedynie do opisu spraw niecodziennych i szczególnych. Bo takie (niestety!) podczas tego cumowania się wydarzyły… Jednakże uprzedzę nieco fakty i podam, że wszystko zakończyło się pomyślnie i szczęśliwie. Do rzeczy więc…
Otóż, wypuściliśmy nad wodę (tak to się właśnie określa) najpierw nasz dziobowy szpring oraz linę rufową, które natychmiast zostały podjęte przez owe łódeczki, one zaś rozpoczęły od razu transportowanie tychże cum na ląd. Wyglądało to w ten sposób, iż oko takiej liny zostawało nałożone przez obsadę łódki na specjalny maleńki drewniany polerek znajdujący się w rufowej części takiej motoróweczki, która ciągnęła potem tę cumę za sobą, natomiast na statku w tym samym czasie „wydawało się luz” na tejże linie - czyli standard, zupełnie nic szczególnego. Ale… No właśnie…
Dla ułatwienia manewrów prawie zawsze podawało się najpierw te liny, które już były nawinięte na stałe na bębnach wind, gdyż z chwilą założenia ich na poler na lądzie można było natychmiast przystępować do ich wybierania. Czyli wygoda i oszczędność czasu, a to przecież zawsze miało kluczowe znaczenie dla sprawnego przebiegu manewrów. I właściwie nigdy nie spotykaliśmy się z żadnymi w tej materii problemami. Jednakże tutaj było z tym nieco inaczej. A dlaczego..?
Otóż, te liny, które nawinięte już były na bębnach wind były linami stalowymi (nie zaś polipropylenowymi lub manilowymi) toteż „ten swój ciężar” rzecz jasna miały - dość pokaźny nawet – lecz w wypadku niewielkiej odległości do brzegu zawsze z podjęciem takich lin dawano sobie radę. Tutaj natomiast zdarzyło się inaczej, bowiem "jadąca" na łódce do brzegu nasza cuma rufowa stawała się z biegiem czasu tak długa, iż jej wyluzowany już ciężar spowodował nagłe zastopowanie tejże motorówki. Ot, silniczek po prostu „nie wydolił” i już..! Tak więc cumownicy zawieźć jej od razu, tak „za jednym zamachem”, na swoje miejsce nie byli w stanie, musieli odczekać nieco, aż statek posuwając się do tyłu umożliwi im dalszy przebieg tej operacji.
Bo z naszej strony po prostu popełniono w tej sprawie błąd, albowiem, gdybyśmy wiedzieli od razu, że ową linę zawieźć chcą nie na poler najbliższy (a taką właśnie informację dostaliśmy z Mostka), ale jednak na ten dalszy, znajdujący się już na brzegu a nie na pirsie, to z pewnością podalibyśmy najpierw linę manilowa (czyli lżejszą, a co najważniejsze - pływającą!) i nie byłoby już żadnego problemu. Ale kiedy już podaliśmy tę stalówkę z bębna, było już na jakąkolwiek zmianę za późno, gdy się nagle zorientowaliśmy, że jadą z nią jednak dalej, aniżeli w to miejsce, o którym nam uprzednio powiedziano.
A zatem teraz ponownie wyobraźnia „w ruch", moi drodzy, zbieramy jeszcze raz to wszystko „do kupki”, dla lepszego zobrazowania sytuacji, ażeby móc dokładnie zrozumieć naturę tego co się wydarzyło oraz ewentualne dalsze konsekwencje owego incydentu, do którego z winy statku doszło. Na szczęście, jak już wspomniałem, obyło się bez nieszczęśliwego wypadku. Ufff…
Sytuacja jest więc następująca; podchodzimy do owego pirsu rufą, statek cofa się powoli w kierunku brzegu. Z dziobu i rufy wydane już zostały z bębnów wind stalowe liny, które założone na polerkach małych łódeczek, zwisając łukowato nad wodą, „jadą” owymi łódkami na brzeg w celu ich zarzucenia na polery (ten z dziobu statku znajdował się na pirsie, z rufy zaś na prostopadłym do niego i dość odległym nabrzeżu). Wyluzowana już część dziobowego szpringu, a zwisająca łukiem nad wodą jest dość krótka (a zatem jeszcze niezbyt ciężka), bo po prostu tenże odpowiadający jej brzegowy poler znajduje się dość blisko i po niedługiej chwili oko już zostaje na ów poler zarzucone.
Zatem dziób już ma połączenie z lądem i może powolutku zaczynać wybieranie cumy, dociągając się w ten sposób do nabrzeża. Ale wyluzowana część stalówki rufowej jest niestety znacznie dłuższa od tej na dziobie, a zwisający jej "łuk" już dość znacznie pogrążył się w wodzie pomiędzy łódeczką a statkiem, a jej ciężar jest już tak duży, że owa motorówka, nie mogąc uciągnąć go za sobą, nie posuwa się już w kierunku brzegu ale czeka aż statek cofając się ułatwi jej to zadanie, bo przecież wiadomo - zbliżając się do brzegu zmniejsza jednocześnie drogę, którą ta łódeczka z naszą liną musi przebyć. Jednak pomimo ruchu statku i jego zbliżania się do nabrzeża, to i tak wyluzowana już ilość liny jest zbyt długa, ażeby motoróweczka mogła sobie z nią poradzić, toteż siłą rzeczy konieczne było podebranie nieco tejże liny na windzie, aby skracając ją zmniejszyć jednocześnie jej „wydany” już ciężar na tyle, by łódka mogła ponownie zacząć ją podholowywać do brzegu. I takież to właśnie polecenie przyszło z Mostka, to było oczywiście jak najbardziej jasne i logiczne - toteż na rufie rozpoczęliśmy od razu jej podbieranie. Ale…
No cóż, nie wszystko wtedy poszło tak jak trzeba, ale... o tym już w odcinku następnym...
louis