Odcinek drugi, zapraszam...
Tak, teraz już wreszcie mogę zdradzić, iż tą osobą, która bezpośrednio „walczyła” z tą cumą na rufie (i osobą za cały przebieg tutejszych manewrów odpowiedzialną) byłem ja, we własnej osobie. Tak więc przebieg całego incydentu nie tylko że widziałem „od A do Z”, ale jeszcze na dokładkę byłem jemu winien..! Gdybym bowiem nie polecił wydać aż tak dużej ilości tejże stalówki z bębna windy, nie byłoby potem konieczności jej skracania, jednakże, jak już uprzednio napisałem, otrzymaliśmy informację, iż naszym docelowym polerem jest ten bliższy, znajdujący się na pirsie i kiedy jednak okazało się, że łódka to miejsce ominęła i podążała z naszą liną dalej ku brzegowi, to wówczas zrobiło mi się nagle „moooocno nieswojo” (no, mówiąc krótko, po prostu poczułem solidnego „pietra”, bez dwóch zdań!), bowiem natychmiast zorientowaliśmy się czym to wszystko „pachnie” i co za chwilę może się stać..! I niestety stało się..!
To mnie oczywiście nie usprawiedliwia, iż pomylono polery, mogłem bowiem wydawanie naszej liny na bieżąco kontrolować i nie dopuścić do jej nadmiernego wyluzowania i w efekcie do zanurzenia owego zwisającego jej „łuku” w wodzie, ale… Na swoje wytłumaczenie mam fakt, iż właściwie, nigdy dotąd nie zdarzały się takie sytuacje, zadziałała więc rutyna i przyzwyczajenie, a poza tym… Ale o tym za chwilę… Najpierw dowiedzmy się co się w ogóle wydarzyło…
Kiedy łódeczka, nie mogąc już uciągnąć nadmiernego ciężaru naszej liny przystanęła nagle, to nie obyło się to w sposób naturalny, czyli taki, który nie zwiastowałby, że może za chwilę dojść do sytuacji bardzo groźnej, o nie..! Niestety nie..! Ona nie zatrzymała się bowiem w miejscu ot tak, po prostu, ale nagle... niemalże „stanęła dęba”..! Ciężar liny był przecież dla niej tak wielki, że taką łupinkę musiało podnieść w miejscu i oderwać jej kruchy dzióbek od powierzchni wody, a zarzucone na jej polerku oko było dla niej w tym momencie czymś w rodzaju "smyczy", za którą gdyby się jeszcze dodatkowo pociągnęło, można by tę łódź po prostu przewrócić..! Lecz, jak myślicie, co się stało..?
Oczywiście… pociągnęliśmy..! Bo przecież otrzymaliśmy z Mostka polecenie, że mamy ją niezwłocznie wybrać, właśnie w celu jej skrócenia..! Tylko że… zamiast odczekać nieco, aż łódeczka się do nas zbliży (wskutek cofania się naszego statku), to my zrobiliśmy to natychmiast, właśnie w takim momencie, kiedy owa łódka niemalże stała już pionowo..! I w tym miejscu wtrącę wreszcie ów fakt, który mnie w tamtym momencie usprawiedliwiał (choć oczywiście absolutnie ze mnie odpowiedzialności nie zdejmował!). Otóż, podciągnęliśmy tę linę na windzie nie bezmyślnie „jak małpy” tylko dlatego, że właśnie takie polecenie przyszło z mostka - ale tylko i wyłącznie z tego powodu, iż… akurat wtedy nasza lina na bębnie się wkleszczyła..! Nastąpił więc iście kosmiczny zbieg okoliczności i przysłowiowa „złośliwość rzeczy martwych”, mogący mieć jednakże wręcz katastrofalne dla nas (czyli dla statku, a przede wszystkim dla mnie!) konsekwencje..!
Szybko dwa zdania na temat, co to w ogóle jest owe „zakleszczenie się” liny na bębnie. Sprawą oczywistą jest, że lina jest na bębnie nawinięta tak jak nitka na szpulce (bo taki bęben to po prostu gigantyczna stalowa szpula) i kiedy zwoje układają się odpowiednio jeden obok drugiego, czyli ciasno przy sobie i w dodatku równomiernymi warstwami, to odwijając się nic złego się zdarzyć nie może. Ale stalowa ciężka lina to przecież nie nitka, więc kiedy taki zwój „wepchnie się” nagle pomiędzy dwa sąsiednie zwoje niższej, odsłoniętej już warstwy, to obracający się „na luzowanie” bęben może nagle zacząć pracować w stronę przeciwną, „na wybieranie”..! Bęben nadal obraca się w tę samą stronę, ale lina odwijana z góry "podchodzi" nagle pod spód i z powrotem jest nawijana..! To nie jest zresztą nic specjalnego, takie sytuacje się zdarzają, jednakże szalenie rzadko, ale czy musiało to nastąpić akurat wówczas..? Dokładnie wtedy, gdy łódeczka już „stała dęba” - a my, musząc ją ratować od wywrotki, chcieliśmy linę najpierw lekko poluzować (ażeby łódź ponownie „przylepiła się” dziobem do wody) a potem dopiero powoli podbierać ją na windzie..?!
Ufff… Pamiętam ten widok i jeszcze teraz na owe wspomnienie robi mi się gorąco. Bo oczywiście bardzo szybko (ba, gwałtownie nawet!) ruszyliśmy windą „na luzowanie”, ale na skutek tego nieszczęsnego zakleszczenia się liny (a nikt z nas tego wówczas nie zauważył) de facto ruszyliśmy (i to „z kopyta”!) na dodatkowe jeszcze "wybieranie"..! Toteż łódeczka w tymże samym momencie zrobiła malownicze "fik" – wywróciła się do góry dnem, jej załoga zaś (3 osoby!) „wysypała się” do wody..! Wyglądało to być może nieco zabawnie, lecz (niech nadal wasza wyobraźnia „pracuje pełną parą”) statek wciąż przecież był w ruchu, cofał się, a jego śruba pracowała..!!! Obracała się nadal – i to wstecz - a to oznaczało, iż zasysała za sobą wodę w kierunku statku, a wraz z nią… całą znajdującą się w wodzie trójkę "rozbitków" z tejże motoróweczki..! I to dość szybko..! Brakowało więc dosłownie kilku sekund, aby prąd wody wessał tych ludzi pod naszą śrubę, która w okamgnieniu zrobiłaby z nich „mokrą (nomen omen) plamę”..! Pomieliłoby ich dosłownie na strzępy..! Groza sytuacji była więc jak najbardziej widoczna, nieprawdaż..? Zaś my wszyscy, znajdujący się w tym czasie na rufie na manewrach, mieliśmy w tej krótkiej chwili „pełne portki” ze strachu (w przenośni oczywiście, nie dosłownie - zapewniam!)… Ufff…
No i co dalej..? Wrzasnąłem rzecz jasna czym prędzej do UKF-ki, raportując o tym zdarzeniu na Mostek i niemalże w tym samym momencie nasza maszyna stanęła, a potem zaczęła pracować naprzód, śruba więc od tejże chwili zamiast dalej zasysać wodę do siebie, zaczęła ją gwałtownie odrzucać w kierunku brzegu. Trzeba było przecież spowodować jak najszybsze zatrzymanie się statku, aby już dalej nie poruszał się do tyłu co mogłoby z kolei doprowadzić do „posiekania” tych nieszczęśników, gdyby pod naszą śrubę się dostali - to jasne. Ale pamiętać przecież należy na czym „siedzieliśmy”, nasz statek wcale do małych nie należał, a zatem takie „kopnięcie” śrubą (dość dużą przecież!) miało tę swoją moc! Toteż ta trójka pechowców doczekała się następnej z kolei nieprzewidzianej „atrakcji”, byli bowiem natychmiast przez prąd wody gwałtownie odepchnięci w stronę przeciwną, ku brzegowi, zostając nawet przez krótką chwilę całkowicie przykryci przez fale..! Tak, zniknęli nam zupełnie z oczu..!
No i jeszcze przecież - na dokładkę - pozostawała wciąż niezakończona sprawa naszej liny, która wszakże w takiej chwili wcale nie musiała zachować się „grzecznie”. Mogła ona spowodować dodatkową tragedię, na przykład uderzając któregoś z tych ludzi lub pociągając go pod wodę..! Jej oko leżało już wówczas na dnie, jednakże tonąc, nikogo z nich na szczęście po drodze nie uderzyła, ale w tejże chwili jeszcze o tym nie wiedzieliśmy..! Sądziliśmy nawet, iż któryś z tych cumowników został jednak ową liną uderzony. Toteż wciąż jeszcze na rufie było zamieszanie, nerwy i autentyczny strach. I rzecz jasna... oczekiwanie, bowiem już nic więcej zrobić nie byliśmy w stanie, mogliśmy jedynie obserwować dalszy rozwój sytuacji. Wypadek już się wydarzył i teraz pozostawało już tylko czekać mając nadzieję, że jego efekty jednak tragiczne nie będą. Że wszystko skończy się dobrze. Wstrzymaliśmy dech...
Przy brzegu zaś zaczął się w tym momencie istny „kociokwik”, wszelkie inne stojące tam, zacumowane lub po prostu przywiązane do małych słupków łódeczki i małe kuterki (a było ich tam z całą pewnością niemal dwadzieścia sztuk), zaczęły nagle „tańczyć” gwałtownie na fali spowodowanej silnym „kopnięciem” naszej śruby (bo było to na pewno może i nawet z „pół naprzód”, żeby jak najszybciej zatrzymać statek). Do brzegu było bowiem niezbyt daleko a woda w tym miejscu zbyt głęboka nie była, toteż na takim płytkowodziu owe fale zdolne były osiągnąć dość sporą wysokość oraz - na dokładkę jeszcze - odbijały się wielokrotnie od okolicznych pobliskich obiektów, czyli od pirsu, prostopadłego doń nabrzeża oraz naszej rufy, wyobrażacie więc sobie ten "taniec"..? To była prawdziwa „dyskoteka”, do tego jeszcze wcale nie tak krótkotrwała, takie wzburzenie wody bowiem na niezbyt wielkim akweniku portowego basenu potrzebowało dość dużo czasu na swoje całkowite "wygaśnięcie", mieliśmy zatem niepowtarzalną okazję obserwacji następnego superciekawego „punktu programu”, czyli spektaklu, który zresztą sami („własnoręcznie”..!) tutaj „wyreżyserowaliśmy”. Ależ te wszystkie łódki się o siebie nawzajem obijały..! Istny "Pearl Harbour"..! Trzaski, szum fal, hałasy, okrzyki i totalne zamieszanie..! O Boże, aleśmy narozrabiali..!
Ale przecież wciąż jeszcze byliśmy mocno przestraszeni i pełni niepewności co do dalszego losu owych trzech cumowników, którzy w tym jeszcze dodatkowo przez nas sprokurowanym „sztormie” się znaleźli, toteż na podziwianie efektów naszej „niezwykłej roboty” jeszcze wtedy nie mieliśmy głowy ani czasu, ani nawet ochoty. A byłoby co pooglądać..!
Chociaż… Przyznam ze wstydem, że mimo wszystko przyglądałem się jednak wówczas temu pobojowisku na brzegu (i właśnie dlatego nieźle te obrazy pamiętam) i to nawet w tym samym momencie, kiedy to los tych trzech rozbitków nie był jeszcze znany..! No cóż, przyznaję, że wtedy w pierwszej kolejności powinienem nawet nie spuszczać z oka tych znajdujących się w wodzie ludzi, a nie oglądać sobie „dyskotekowy taneczny spektakl” wykonywany przez kilkanaście kuterków i łódeczek (z których jedna to nawet wylądowała w efekcie na "suchym brzegu", wyrzucona tam przez spiętrzoną falę - o Boże!), ale… tak po prostu było i już..! Bo przecież nie będę chował głowy w piasek i tego ukrywał. Przyznaję się zatem "bez bicia", że moje oczy same w szalonej ciekawości tego przedziwnego, odbywającego się tuż pod naszymi nosami widowiska (nawet pomimo naprawdę wielkiego zdenerwowania!) powędrowały w kierunku brzegu, ale jak już wspomniałem, wszystko zakończyło się szczęśliwie (tzn. obyło się bez żadnych ofiar - ba, nawet i bez najmniejszego skaleczenia!) - toteż teraz, tak „na zimno”, już po wielu latach od tamtych wydarzeń, możemy podejść do tego już z większą rezerwą, a nawet i z humorem. Zwłaszcza że...
No właśnie… Czy możecie sobie wyobrazić jaka wówczas była reakcja tubylców na wszystkie powyżej opisane zdarzenia..! Otóż, przede wszystkim, kto tylko żyw w pobliżu zareagował na ten cały epizod… śmiechem..! Tak tak - śmiechem..! I to gromkim i długotrwałym..! Czujecie może tę nienaturalność tejże sytuacji..? Dochodzi do wypadku, jest realne zagrożenie nawet i utraty życia przez jego uczestników, ale ponieważ wyglądało to wszystko jednak dość zabawnie, to wokoło po prostu się z tego śmieją..! Na Mostku i na rufie "panika w oczach", nerwy i zamieszanie, a na brzegu… śmiech! Z Mostka płyną wszelakie "kur…, ch.., jeb…, pier…, itd., itp.…", a na brzegu… śmiech..! W UKF-ce wrzaski i „obietnice” powyrywania nóg z d… oraz j..j mnie i Bosmanowi, a na brzegu… śmiech..! Niebywałe..!
No tak, ale w tym miejscu muszę przecież koniecznie zaznaczyć, iż owych trzech cumowników zupełnie bez szwanku i nawet dość szybko wyczołgało się jakoś szczęśliwie na brzeg i pierwszą rzeczą, którą zrobili (otrząsając się z wody i zdejmując swoje przemoczone koszulki) było… roześmianie się w głos..! Wielkie Nieba..! A my odetchnęliśmy z taką ulgą, że dźwięk naszych westchnień z Pacyfiku dotarł chyba aż do Polski… Zacumowaliśmy wreszcie… Już nawet nie pamiętam jak to się dalej odbyło… Jakoś…
No i rzecz jasna od razu rozpoczęło się nasze „wylizywanie z ran” oraz poszukiwanie winnych (a tych oczywiście wcale nie było tak trudno znaleźć, o nie! Byli przecież „pod ręką”!), ale… Muszę uczciwie przyznać, że wszystko odbyło się z klasą, ze zrozumieniem sytuacji, bez wielkich pretensji i bez zbytniego „rozdzierania szat”. Liczyła się jedynie prawdziwie rzetelna analiza tego co się stało, z wynikającymi z niej konkretnymi wnioskami i postanowieniami, żeby w przyszłości podobnych wydarzeń uniknąć, aby już przenigdy coś takiego się nie powtórzyło. To był przecież nasz wspólny, dobrze pojęty interes. I jak to dobrze, że w powyższej sytuacji wszyscy „spadliśmy na cztery łapy”. A zwłaszcza że… - NIKT z miejscowych oficjeli, którzy niebawem przybyli na statek z Odprawą NIE MIAŁ O NIC PRETENSJI, wspominając zaś ów incydent nadal… szczerze się z tego śmiali (!) zapewniając nas jednocześnie, iż dalszego ciągu tej sprawy (czyli ewentualnych konsekwencji) absolutnie nie będzie. Kochani ludzie… No comments…
Mogliśmy więc wreszcie, już ze spokojnymi sercami i pełni prawdziwej ulgi, rozejrzeć się po okolicy. Porcik ten był niewielki, wprost tonący w zieleni okolicznych lasów i z wyglądu dość oryginalny. Zbyt wielu szczegółów rzecz jasna już nie pamiętam, ale to co pierwsze rzuciło nam się w oczy, to były przeciekawe małe portowe magazyny. Były one bowiem wprost bajecznie kolorowe. Większość ich ścian co prawda była biała, ale wszystkie one pokryte były ogromną ilością dość dużej wielkości rysuneczków przedstawiających palmy kokosowe, ludzi pod nimi oraz całą menażerię przeróżnych zwierząt. Były tam kolorowe wizerunki różnych ryb, krabów, ośmiornic, krokodyli, ptaków, itp.
Szalenie ciekawa sprawa zatem, nieprawdaż? A już zwłaszcza te… krokodyle..! Tutaj, na Wyspach Solomona, krokodyle..? Nie omieszkaliśmy zatem wypytać o to tubylców, ale oni oczywiście ten fakt potwierdzili, bo jakżeby inaczej..? Owe gady po prostu tu się spotykało, a co najgorsze (dla nas!), nie tylko że łaziły sobie po tutejszych bagienkach i pływały w rzeczkach, ale i również wyruszały w morze..! Wypuszczały się dość często (i to nawet całkiem daleko!) w głąb otaczających wyspy zatoczek, a to już nie było dla nas wiadomością „budującą”, o nie..! Przecież tuż obok portu dostrzegliśmy przepiękną plażę i wcale nie zamierzaliśmy jedynie się jej przypatrywać..! Cóż zatem z naszymi kąpielami w Morzach Południowych, na które już od samego pojawienia się tutaj tak bardzo „ostrzyliśmy sobie zęby”..?
Jednakże miejscowi robotnicy uspokajali nas, że tutejsze krokodyle są zupełnie niegroźne, bowiem jest ich tu w ogóle szalenie mało, są bardzo rzadko widywane - przede wszystkim na innych wysepkach, nie zaś tutaj - a zatem zupełnie bez obaw możemy chodzić na ową plażę i kąpać się w morzu. Powinniśmy jedynie (ot, taki mały drobiazg!) uważać na… morskie węże, bo od tych akurat to w niektórych miejscach aż się roi, ale… krokodyle..? O nie..! Nic podobnego..! Możemy być absolutnie spokojni, bo akurat z ich strony na pewno nic nam nie grozi.
No tak, wielkie dzięki! Pocieszyciele, cholera jasna! "Spoko, nie ma sprawy, są TYLKO węże..!" Kur… Ale… No właśnie - o naszych narodowych polskich przywarach (a już zwłaszcza marynarskich!) niejednokrotnie już pisałem, toteż jak sądzicie..? Ależ oczywiście, jak zwykle macie rację. Kąpaliśmy się wielokrotnie i codziennie, i na szczęście nie ponieśliśmy w tym miejscu żadnych „strat własnych”. Nikogo nic nie ugryzło, nikt nie nastąpił na jeżowca, nikt się nawet o muszelkę nie skaleczył… Eeee… Nuuuda…
Ten „plażowy wątek” kończymy, przechodząc od razu do... „wątku wojennego”, jednakże o tym już w odcinku następnym...
louis