Zatem finiszujemy...
Ufff… Aleście się wynudzili, no nie..? Jednakże opis mojej leśnej epopei dobiegł wreszcie swego szczęśliwego końca, jej podsumowanie także się już dokonało (zaś od nadmiaru zawartych w nim detali, przemyśleń, refleksji i zwykłego wymądrzania się aż głowa boli), tak więc… cóż nam jeszcze w tej materii pozostało..?
Hmmmm, myślę, że - w celu dokończenia tegoż wątku - powinienem jeszcze skreślić parę krótkich zdań na temat mojego ostatecznego dotarcia na statek i podać garść szczegółów z tym związanych. Otóż, gdy się wreszcie zjawiłem u naszego trapu, to okazało się, że owa leśna przygoda wcale nie była aż tak długotrwała. Bowiem, kiedy wnosiłem do góry mój rowerek napotkałem marynarza wachtowego, którego zapytałem o aktualną godzinę i kiedy mi odpowiedział, to aż dwukrotnie upewniałem się, czy się czasem nie myli, bo wydawało mi się, że według mnie powinno być znacznie później. A tymczasem okazało się jednak, że jest jeszcze dość daleko do północy..!
Tak więc chyba z tego przestrachu i wrażenia zupełnie straciłem rachubę czasu - wydawało mi się, że walczyłem z wrogimi mojej osobie solomońskimi leśnymi przesiekami całe wieki, gdy tymczasem cała ta moja zwariowana wyprawa zamknęła się okresem zaledwie 5-6 godzin. Jakie to szczęście więc, że nie zdecydowałem się jednak na przeczekanie tej nocy w owym lesie i powrót na statek dopiero o świcie, tylko „zwarłem szeregi” i ruszyłem „w mroczne nieznane”, bo przynajmniej mam teraz jeszcze mnóstwo czasu na doprowadzenie swojej fizjonomii do porządku oraz rzecz jasna na porządny wypoczynek. Owszem, zabłądziłem i w efekcie najadłem się sporo strachu, ale w ostateczności „spadłem jednak na cztery łapy” i zamknąłem ten epizod z bilansem strat niemalże równym zeru…
Napisałem „niemalże”, bo przecież trudno było nie zauważyć mojego ówczesnego stanu, kiedy się w końcu z powrotem na statku pojawiłem, ale po porządnej kąpieli, wymianie odzieży i bardzo spóźnionej, ale za to znakomitej i obfitej kolacji, na zbytnio sponiewieranego przez los to tak właściwie nie wyglądałem. Ot, pozostały jedynie na moim licu ślady po agresywnych wobec mnie gałązkach krzewów - parę niezbyt wielkich zadrapań i różowych pręg - oraz nie do końca jeszcze wygasłe emocje i nerwowe napięcie. Na to ostatnie jednakże szybko znalazło się odpowiednie lekarstwo, bowiem pozostały po ostatnich przeżyciach stres bardzo skutecznie zagasiłem zawartością dwóch butelek z napisem „beer light”, a przecież wiadomo, że na wszelkie troski, smutki, złe termina i przeciwności losu złocisty płyn z dobrą pianką jest na pewno najlepszym w świecie medykamentem. O, i rzecz jasna takowym również i wówczas się okazał...
Poszedłem więc spać jeszcze całkiem wcześnie i w pełni zrelaksowany, rano zaś wstawałem już jak nowonarodzony - pełen energii, wypoczęty i… w sumie jednak zadowolony z przeżytej poprzedniego wieczora dziwacznej przygody… (A tak!)
No cóż – napisałem, że byłem zadowolony, lecz mimo wszystko owym epizodem jednak nie za bardzo się wychwalałem i opowieść o mojej rowerowej eskapadzie potraktowałem dość ogólnikowo, zdecydowanie oględnie przedstawiając jej szczegóły zainteresowanym jej przebiegiem osobom. Czym się bowiem było pysznić..? Owszem, przyznałem się, że nieco zabłądziłem w lesie bo dałem się zaskoczyć zapadającym ciemnościom, ale w sumie - co aż tak wielkiego w tym było, prawda..? Zwłaszcza że kiedy „przespałem” już to wydarzenie i rano, powracając do niego w myślach i zupełnie innymi oczyma spoglądając na wczorajszą wyprawę, to nagle wydało mi się to wszystko takie banalne i niewiele znaczące, że lepiej już było w żadne szczegóły się nie wdawać - a tym bardziej tym chwalić.
Robię to dopiero teraz, na kartach mojego „wiekopomnego dziełka” - uczciwie i szczerze jak na spowiedzi - bowiem po tak wielu latach od tamtych wydarzeń już mi niewiele zależy na jakichkolwiek ocenach przyczyn zaistnienia tejże przygody - a poza tym, mamże jakiś powód ukrywać to przed moimi wnuczętami..? A niech wiedzą jakim to dziadek był kiedyś trzpiotem i powsinogą, mającym czasami okresy totalnego zaćmienia umysłu, w wyniku którego doznawał niezłych życiowych nauczek, bo przecież taka wiedza przyda się kiedyś także i im samym - będąc najlepszą przestrogą oraz dowodem na to, że swojego rozumu trzeba używać ZAWSZE, w każdej przydarzającej się sytuacji, nie zaś tylko „od święta” lub jedynie wówczas, kiedy ma się z tego jakoweś profity. Albowiem takowy „uśpiony” w pewnej chwili umysł, zaprzątnięty jedynie relaksem czy też będący w stanie absolutnego luzu, może nas niespodziewanie wpędzić w tak potężne tarapaty, że na samym tylko ośmieszeniu i kompromitacji może się nie skończyć!
Bo dzisiaj możemy się pośmiać razem z ówczesnej głupoty dziadziusia, wydrwić i wykpić jego solomońskie termina, ale jeśli takowa, podobna do tamtej opresja pozostanie jednak bez żadnej widomej nauczki na przyszłość, nie pozostawi po sobie żadnego trwałego śladu w świadomości w postaci „czerwonego alarmowego światełka” zapalającego się każdorazowo w rozumku w mocno wątpliwej i niejasnej sytuacji, to kiedyś los da nam prztyczka w nos znacznie potężniejszego od tego, którym nas częstuje w momencie wystawiania nas jedynie na pośmiewisko. Bo to zazwyczaj jest tylko ostrzeżeniem - tak po prostu to widzę i tyle... Koniec i kropka.
Tak więc, drogie wnuczki, dziadzio na szczęście Nagrody Darwina jeszcze wtedy nie zdobył i pilnując się bacznie jak na razie owego wątpliwego zaszczytu unika aż do dziś. Czego również i wam na przyszłość serdecznie życzę… Ot, co…
No cóż, hmm, powymądrzałem się już w wystarczającym stopniu na temat życiowej przezorności bazując na własnym, oczywiście niezbyt chwalebnym przykładzie, w wyniku którego mocno nadszarpnąłem swoją reputację nieustraszonego podróżnika, teraz zaś najwyższa już pora zająć się zupełnie czymś innym i przejść do krótkiego opisu tego, co miało miejsce później.
Zaraz po zakończeniu mojej służby, tuż po godzinie dwudziestej, wybrałem się z dwoma moimi kumplami do pobliskiego hotelu, w którym (a ściślej mówiąc - w jego restauracji) odbywały się tegoż wieczoru pokazy ludowych tańców solomońskich w wykonaniu jakiegoś miejscowego zespołu. Ot, coś w rodzaju szeroko rozpowszechnionego w Europie i w Ameryce tzw. przygrywania „do kotleta”. Z tą jednakże różnicą, iż w naszych knajpach takim zajęciem parają się zazwyczaj początkujący muzycy lub chałturnicy (a niech się oburzą na takie określenie, a co..?!), natomiast tutaj, analogiczne takim „przygrywkom” pokazy mają zupełnie inny wymiar – są zorganizowane ze zdecydowanie większym rozmachem i wykonywane są przez absolutną „śmietankę” artystyczną dostępną na całym Archipelagu. Czyli, krótko mówiąc, prezentuje się w owym hotelu cały „kwiat” tutejszego „show biznesu” - najlepsi i najpopularniejsi przedstawiciele miejscowej Estrady. Wiadomo przecież dlaczego - stolica…
Tak więc nie są to de facto jedynie same przygrywki „do kotleta”, ale jednak coś więcej - mają one bowiem charakter autentycznych estradowych występów, a poza tym, cały prezentowany przez owych wykonawców repertuar jest NAPRAWDĘ ludowy i lokalny, nie są to zaś jakiekolwiek żałosne „podróbki” amerykańskich czy europejskich „kawałków”. I właśnie dlatego jest to tak szalenie interesujące i pomimo swojego - no co tu dużo ukrywać - niezbyt wysokiego i pozbawionego większych ambicji poziomu artystycznego, swoją oryginalnością ściągają całe rzesze zafascynowanych nimi turystów. Zatem hotelowa restauracja (nie pamiętam niestety nazwy tegoż hotelu, nie zwróciłem na to wtedy uwagi) nieustannie każdego wieczora pękała w szwach, będąc pełną amatorów obejrzenia takowych występów, spędzających przemiłe chwile w atmosferze stylizowanych prymitywnych tańców i przyśpiewek z tego rejonu świata.
Rzeczą najoczywistszą jest, że „produkujący się” na scenie artyści mało mają wspólnego z prawdziwymi tradycyjnymi wykonawcami owych plemiennych tańców, odbywających się niegdyś w samym sercu miejscowej dżungli, przy najrozmaitszych życiowych okazjach, że są to jedynie układy choreograficzne czynione wyłącznie na użytek turystów i hotelowej klienteli, ale przecież we współczesnym świecie niczego innego spodziewać się nie można, a i nawet oczekiwania samych widzów tak daleko nie sięgają, czyż nie..? Czasem zresztą takowe występy organizowane jedynie „pod publikę” przybierają nierzadko dość groteskowe formy, bo na przykład kiedyś w Papeete na Tahiti miałem okazję obserwować „typowe tradycyjne” polinezyjskie tańce wykonywane dla bawiących tam turystów przez zespół tancerek i tancerzy złożony z… rdzennych Francuzów i Francuzek z samego Paryża..! No cóż, „klient nasz pan”, a skoro tubylcy już tego nie potrafią, to… (niedomówienie)…
Tutaj na szczęście tak nie było (chyba?!) - wszelkie „numery” wykonywane były przez wykonawców czarnoskórych (czyli najprawdopodobniej miejscowych?), ale i tak nikt z nas wielkich oczekiwań co do autentyczności prymitywizmu i prawdziwej oryginalności tych występów oczywiście nie miał - jednakże pełna świadomość owego faktu zupełnie nam w niczym nie przeszkadzała, a co więcej, byliśmy tym wszystkim naprawdę w bardzo wielkim stopniu zafascynowani. Wprost zauroczeni…
Pofatygowaliśmy się do tej restauracji za namową naszego statkowego Lekarza i jego żony, którzy poprzedniego wieczoru spędzili tu wraz z Ochmistrzem, Starszym Mechanikiem i jeszcze z paroma innymi osobami z naszej załogi kilka przemiłych godzin, podczas których przyglądali się takim właśnie pokazom, a jeden z nich to nawet „od A do Z” nagrali na swojej kamerze video. I całe szczęście, że coś takiego udało im się zarejestrować (pomimo wyraźnego zakazu hotelowych władz..!), bo miałem potem okazję od nich owe nagrania skopiować i dzięki temu aż po dziś dzień mam przewspaniałą pamiątkę z gorącego i niezwykle gościnnego archipelagu Wysp Solomona.
Następnego wieczoru natomiast, czyli właśnie wtedy kiedy i ja miałem okazję ujrzeć owe występy na własne oczy, to ów nagrany zespół prezentował się już w zaledwie dwóch swoich „kawałkach”, w jakichś grupowych tańcach symbolizujących wyprawę łódką w busz i (chyba) podczas śpiewania solomońskiego hymnu, ale za to było kilku innych „artystów”, zapewne nie mniej oryginalnych i… nie mniej od nich tandetnych. Bo taka niestety jest prawda, była to bowiem w istocie pod względem artystycznym autentyczna amatorszczyzna i zupełna tandeta, ale… właśnie to było w tym wszystkim NAJPIĘKNIEJSZE..! Bo czy nie jest prawdziwą wspaniałością występ, na przykład około dwudziestu czarnoskórych mężczyzn, bajecznie kolorowo odzianych i przystrojonych w roślinne motywy, odtwarzających swymi tańcami i śpiewem przez około 15 minut (!) wyprawę na polowanie..? Ciekawe, czyż nie..? A właśnie takich, podobnych powyższemu „kawałków” obejrzałem sobie wówczas kilka, za każdym razem niezmiernie ich wykonawców podziwiając, toteż wspominam tenże wieczór z prawdziwym i niekłamanym sentymentem… Bo to naprawdę było urocze...
Już następnego dnia opuściliśmy Honiarę obierając kurs na inny port tego samego archipelagu, na Noro, czyli miejsce, do którego w przyszłości również was z chęcią zabiorę, jako że w tym porciku zawsze było... nadzwyczaj ciekawie i oryginalnie...
louis