Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyspy Salomona - Honiara    Wyspy Salomona - Honiara-9
Zwiń mapę
2018
18
paź

Wyspy Salomona - Honiara-9

 
Wyspy Salomona
Wyspy Salomona, Honiara
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Serdecznie zapraszam do letury odcinka dziewiątego – na szczęście już przedostatniego niniejszego rozdziału...

Ale żarty na bok, bowiem przyszedł wreszcie czas na mój nocny powrót do portu. No bo przecież - to jeszcze nie koniec. Wszakże stoję dopiero z moim rowerkiem na skraju lasu na poboczu głównej szosy, a przypominam wam, że - po pierwsze; mam jeszcze przed sobą całkiem spory kawałek drogi do przejechania, a po drugie; mój rowerek w żadne dynamko z lampkami wyposażony nie był. Nie miał na sobie nawet ani jednego światełka odblaskowego, tak więc ostrożność nakazywała nie jechać nim jednak przez cały czas, ale pokonywać dalszą drogę krótkimi etapami, zatrzymując się za każdym razem kiedy zbliżał się do mnie jakiś nadjeżdżający z przeciwka samochód. Bo muszę - oczywiście z dumą! - zaznaczyć, iż jechałem przeciwną stroną drogi (pod prąd), czyli tak jak każdy porządny piechur, rowerzysta i zdyscyplinowany harcerz dla swojego bezpieczeństwa czynić powinien. Ot, co…
Toteż jadę ja tak sobie prawym poboczem, zeskakując zawczasu ze swego siodełka ilekroć ujrzę przed sobą zbliżającą się do mnie z przeciwka poświatę samochodowych reflektorów. Znacznie lepiej bowiem przeczekać chwilkę aż taki pojazd mnie minie, niźli narazić się na mogące się okazać bardzo brzemienne w skutkach potrącenie, prawda?
Bo przecież wijąca się pośród tropikalnego lasu niezbyt szeroka szosa to nie trasa szybkiego ruchu z Warszawy do Katowic - tu nie było żadnych, chociażby przyzwoitych poboczy, żadnego oświetlenia ani nawet znaków drogowych (przynajmniej ich nie zauważyłem). Za to dziur w nawierzchni, owszem, było tutaj „od wybory do koloru”, każdego możliwego rozmiaru. Jak więc pędzić taką wyszczerbioną i wąską drogą nie mając u swego rowerka najmniejszej nawet lampeczki..? Zatem proszę się mojej „przerywanej strategii posuwania się” zbytnio nie dziwić, bowiem lepszy żywy, choć nierozważny i głupi Odkrywca, niźli martwy, ale za to bardzo szybki samobójca. A to, że nadal podczas mojej podróży zachowuję się jak komediant, to i tak już niewiele zmienia, bowiem jak dotychczas już w wystarczającym stopniu się ośmieszyłem. A poza tym - ruch tu naprawdę niewielki, więc te kilka przerw w podróży aż tak wielkiej różnicy mi nie zrobi.
Po kilku pokonanych przeze mnie zakrętach oraz po trzech takich przymusowych postojach w celu przepuszczenia mijającego mnie akurat samochodu, natknąłem się nagle na kilka jasnych światełek przy drodze - były to jakieś lampy będące zewnętrznym oświetleniem zainstalowanym w pobliżu kilku chałupek stanowiących niewielką wioskę. A zatem, nie tylko że natrafiłem wreszcie na jakieś inne światło niż gwiazdy i „dające mi po oczach” reflektory aut, ale i także napotkałem w jego zasięgu kilka osób idących po uklepanej uliczce biegnącej wzdłuż ścian tychże chatek. „O kurde, ludzie!” - krzyknąłem w duchu i czym prędzej zjechałem z szosy podążając w ich kierunku.
Postanowiłem bowiem zapytać ich o drogę do Honiary, a właściwie upewnić się jedynie co do prawidłowości mojej jazdy (bo przecież wiedziałem, że jadę dobrze), jednakże to, co po chwili od nich usłyszałem wprawiło mnie w prawdziwe osłupienie. Bo wyobraźcie sobie, że na moje pytanie odnośnie kierunku na Honiarę wszyscy z nich - jednocześnie, jak jeden mąż - wskazali ten wylot szosy, z którego właśnie przed chwilą nadjechałem..!!! O raanyy..! No nieee..! Jak to się w ogóle stało..?! Możliwe to to..? A może po prostu zagrali sobie ze mną „w kulki” i specjalnie pokazali kierunek przeciwny, ażeby mnie zmylić - ot, tak dla zgrywy..? No tak, ale… aż trzy osoby naraz?! I do tego zupełnie jednocześnie, bez jakiejkolwiek uprzedniej konsultacji, że będą cudzoziemcowi robić kawał..?
Nie, to byłoby raczej „zbyt grubymi nićmi szyte”, tak więc Panie Zdobywco, zamiast doszukiwać się przejawów spiskowej teorii dziejów na dalekim Guadalcanalu, to lepiej „spuść pan uszy po sobie”, „skul ogon”, grzecznie zrób po raz kolejny „w tył zwrot” i... jedź pan wreszcie we właściwym kierunku..! I przestańże - do diaska! - dalej kombinować, bo jeszcze przypadkiem zlądujesz na Księżycu, Panie Nawigator..! Acha, no i jeszcze ładnie podziękuj tym trzem czarnoskórym panom, bo gdyby nie ich pomoc, gdyby ci nagle nie wpadło na myśl upewnić się u nich co do swojego kierunku jazdy, to nie tylko, że byś nie zdążył na swoją poranną służbę, ale i także bardzo wątpliwe czy byś w ogóle zdążył na statek przed jego wyjściem w morze..! Ufff - ale narozrabiałem..! (Ciekawe zresztą jaką w tym momencie musiałem mieć minę - no, na pewno nie taką, jaka przystoi nieustraszonemu zdobywcy!)
„Upewniłem się” już zatem u tych przygodnych informatorów, ale… co teraz..? Uwierzyć im jednak..? No bo przecież, skoro zjeżdżając z tej szosy w las skręciłem w lewo, a potem, kiedy się już wydostałem z mojej opresji i ponownie do niej dotarłem, to pojechałem w prawo (bo to logiczne!), czyli po prostu z powrotem (!), to jakim cudem okazuje się nagle, że jechałem jednak w kierunku przeciwnym..?! Czyżbym zatem przeciął ją w pewnym momencie idąc leśnym duktem z popychanym przed sobą rowerem, zupełnie tego faktu nie zauważając, a potem natrafił na kolejny z jej zakrętów..?
Bo w takim wypadku, owszem, owa pomyłka byłaby możliwa, ale jakżebym mógł przeoczyć moment wejścia z leśnego gruntu na odcinek twardego asfaltu..? No nie - eee taaam, coś tu chyba nie gra, bo przecież nie tylko że jestem najlepszym (a jużci co tak!) w świecie nawigatorem (wprawdzie morskim, nie zaś „kokosowo-leśnym”, ale nic to), to jeszcze w dodatku kiedyś w harcerstwie zdobyłem sprawność tropiciela (a tak, było takie - pamiętam taki wpis w mojej książeczce), będąc obozowym prymusem w wyszukiwaniu podziurawionej puszki z mąką schowanej na pobliskiej naszym namiotom leśnej polanie. Aż tu nagle – taka wpadka..!? Co za wstyd..! Ale w razie czego wytłumaczę się tym, iż Wyspy Solomona leżą na Półkuli Południowej, więc „do góry nogami” w stosunku do nas i tylko stąd to wszystko.
No tak, ale koniec z tymi refleksjami, wracajmy do akcji… Stoję bowiem teraz całkiem zbaraniały w jakiejś przydrożnej pacyficznej wiosce i zastanawiam się gorączkowo co dalej robić, bo przecież trzeba działać..! Toteż zapytałem tych uprzejmych tuziemców raz jeszcze (wszak nie byłbym sobą gdybym tego nie uczynił), czy są absolutnie pewni, że Honiara jest za moimi plecami, że leży jednak z tej strony, bowiem według moich „obliczeń” (ha, ha, ha!), to raczej… tego… owego… śmego…, itd. Ale jedyną ich odpowiedzią był gromki wybuch śmiechu i zdecydowane słowa; „of course!”. I tyle...
Tak więc, Panie Nawigator, obrażanie się na rzeczywistość już dalszego sensu nie ma, trza to wreszcie do swej świadomości przyjąć i jedynie uznać należy swoją sromotną klęskę (bo już tylko to w tej sytuacji pozostało) za fakt niezbity i wyruszyć czym prędzej w powrotną drogę. Bo czas nagli..! Oraz oczywiście podziękować losowi, iż był tak łaskaw natchnąć cię jednak pomysłem „upewnienia się” co do kierunku swojej poprzedniej jazdy. I ciesz się palancie, że zrealizowałeś ten zamysł już w pierwszej napotkanej po drodze wiosce, nie zaś dopiero po dość długiej „powrotnej” (ha, ha, ha!) podróży, już gdzieś głęboko w buszu, bo wtedy zajechałbyś już tak daleko od Honiary, że miałbyś wszelkie szanse prędzej odkryć jakieś nieznane dotąd tubylcze plemię, aniżeli w ogóle powrócić na statek. Przynajmniej na rowerze… Eeeech…
Podziękowałem więc grzecznie owym panom za udzielone mi wskazówki, wsiadłem ponownie na mojego rumaka i wyruszyłem w powrotną drogę, obierając kurs dokładnie przeciwny do tego, którym tu przed chwilą dotarłem. Ufff… No, mam nadzieję, że teraz to już żadnych następnych (i nieprzyjemnych!) niespodzianek na swojej drodze nie napotkam..! Dosyć tego bowiem, dosyć..! Tak sobie oczywiście wymarzyłem - a jaka była rzeczywistość..?
Otóż, po przejechaniu zaledwie kilkudziesięciu metrów nastąpiło coś, co było już absolutnym zwieńczeniem mojej dzisiejszej głupoty..! Czyli tak jakby dopełniła się miara mojego ówczesnego kretynizmu, totalnego braku rozwagi i zwykłego gapiostwa. W rzeczy samej... ukoronowaniem bezmyślności i całkowitego zapomnienia się… No co za dzień..! Bo wiecie co mi się wtedy przydarzyło..? (Napiszę, ale pod warunkiem, że… nie będziecie się śmiać, OK?)
Wyobraźcie sobie więc, że kiedy uzyskałem już informację od tubylców dokąd mam jechać, po prostu wskoczyłem z powrotem na siodełko i ruszyłem w drogę, ale… po tej samej stronie szosy, którą dotychczas jechałem..! Ot, nawet do głowy mi wówczas nie wpadło, aby ponownie ustawić się w swojej jeździe „pod prąd”. A zatem jadąc w kierunku Honiary poruszałem się tym razem tą samą stroną drogi co jadące samochody (czyli już nie tak, jak każdy szanujący się piechur, rowerzysta lub zdyscyplinowany harcerz czynić powinien) i w efekcie tegoż zapomnienia się nie byłem już w stanie zaobserwować tego co się dzieje poza moimi plecami, skąd przecież w każdej chwili nadjechać mógł jakiś samochód zdążający w tym samym kierunku co ja. No i oczywiście (bo jakżeby inaczej?) wkrótce nadjechał… Bo niby czemu miałby się nie pojawić, skoro to szosa prowadząca do stolicy tego kraju, nie zaś leśny dukt przegrodzony w poprzek jakimś prymitywnym płotkiem..? Toteż nadeszło „przebudzenie”…
Co się bowiem wydarzyło..? A jak sądzicie..? (A nie będziecie się śmiać..?) Otóż, światła owego nadjeżdżającego zza moich pleców samochodu, a raczej ich poblask, bo przecież nie oglądałem się za siebie, zauważyłem dosłownie w ostatnim momencie, nie miałem zatem nawet najmniejszych szans zdążyć w porę zejść z mojego roweru i odsunąć się na pobocze. I w tejże chwili, „budząc się” nagle z mojego zagapienia się, aż tak bardzo przestraszyłem się możliwości potrącenia mnie przez ten pojazd (no przecież w tej ciemności i na tak wąskiej drodze bardzo łatwo mógł mi „wjechać na plecy”!), że czym prędzej skręciłem w bok, aby uniknąć ewentualności nieszczęśliwego wypadku, chcąc się przed tym autem schować na poboczu drogi. Toteż - ależ oczywiście, a jakże! – „schowałem się” przed nim natychmiast, i do tego, ku*wa, „ukryłem się” przed nim aż tak skutecznie, że zaraz potem jeszcze przez długi czas sam siebie odnaleźć nie mogłem..!!!
Bo przecież, jak już dobrze wiecie, były tu wszędzie wokoło bardzo gęste krzaki, tak więc zjeżdżając w pospiechu z głównej drogi, rypnąłem w nie z rozpędu z takim impetem, że aż przeleciałem przez nie na wylot, lądując gdzieś w leśnym poszyciu, zupełnie nie mając pojęcia co się ze mną w ogóle dzieje, bo aż tak bardzo byłem tym wszystkim oszołomiony..! Wszak to już nie było takie niewinne, tak jak poprzednio, „zaliczenie po pysku” całą serią kolejno sprężynujących gałązek, ale tym razem to raczej JA z kolei dałem „po pysku” IM, grzmotnąwszy w krzaki jak wyrzucony z katapulty spadochroniarz..! Albo jak kaskader z amerykańskiego szalonego filmu akcji…
Na szczęście już w pierwszej sekundzie po wylądowaniu na solomońskiej glebie wiedziałem, że nic poważnego mi się nie stało (ufff… - co za fart..!!!), bowiem poderwawszy się natychmiast z ziemi niemalże w panicznym pośpiechu rozpocząłem próby przedarcia się z powrotem z tego lasku na pobocze szosy. Gdybym więc doznał wówczas jakiegoś urazu, to natychmiast bym to zauważył. Ręce i nogi były więc całe - połamany miałem jedynie mój honor oraz dobre imię (przed samym sobą się zawstydziłem!), ale myślę, że tegoż dzionka w pełni sobie na to zasłużyłem, czyż nie..? Skończyło się więc na niewielkich zadrapaniach i kilku niegroźnych siniakach, jednakże - od ran fizycznych znacznie gorsze okazywały się te psychiczne, bowiem do plamy na honorze nawigatora doszła jeszcze jedna; skaza na honorze użytkownika szos. No cóż, wygląda więc na to, że „nocny jeździec” ze mnie żaden…
Pozbierałem się więc czym prędzej „do kupki” i rozpocząłem gwałtowną szamotaninę z blokującymi mi dostęp do szosy zaroślami, rozsuwając energicznie całe pęki gałęzi na oba boki. Zanurkowałem potem głęboko w tę gęstwinę i po paru krokach wydostałem się wreszcie na pobocze drogi. Tutaj już, ciężko dysząc z przestrachu, „puściłem w eter taką wiązankę polskich przebojów” (tych niecenzuralnych rzecz jasna), że na jej dźwięk (i znaczenie!) niejeden z naszych językowych purystów niechybnie padłby trupem na miejscu. Co najciekawsze, adresatem tych „życzeń i zażaleń” byłem oczywiście ja sam, nie zaś ów samochód, który tak skutecznie mnie z mojego gapiostwa wybudził. Bo w końcu cóż on winien..?
Ufff… Po chwili opamiętałem się jednak, uspokoiłem trochę oraz czym prędzej przeniosłem się z moim pojazdem na drugą stronę szosy, upewniwszy się uprzednio co do jego aktualnego stanu. Stwierdziłem z wielką ulgą, że żadnych uszkodzeń podczas tej wywrotki mój rowerek nie doznał (brawo Romet..!) i bez problemu będę mógł kontynuować moją podróż w kierunku Honiary, czyli mojego wybawienia. No co za szalony dzień..!
Ruszyłem więc ponownie z miejsca, cały wściekły na siebie za taki brak rozwagi (i rozumu też, a nie?), pilnując się teraz w dwójnasób - znacznie, znacznie bardziej niż dotychczas, bo jak się okazuje, bardziej jednak powinienem bać się siebie samego, niźli jakichkolwiek leśnych niespodzianek podczas panującego w gęstwinie mroku. Bowiem nie potencjalne niebezpieczeństwo napotkane w tej leśnej nocnej scenerii mogło być największym dla mnie zagrożeniem, ale raczej ów demon błądzący nocą po Guadalcanalu na turystycznym rowerku, w istocie przedstawiający wtedy „całym sobą” obraz mogący wystraszyć każdego napotkanego po drodze śmiałka.
Bo przecież prezentowałem wówczas swoją osobą widok iście żałosny, mając na sobie będącą w opłakanym stanie odzież, mokre i obłocone buty, zadrapane oblicze, potargane do granic możliwości i pełne jakichś źdźbeł i liści włosy (na statku to nawet wyiskałem z nich jakiegoś paskudnego żuczka!) oraz - a raczej przede wszystkim – zmagając się ze sponiewieraną miłością własną, mocno nadszarpniętą dumą gwiezdnego nawigatora i dzielnego (a jakże!), ale niespełnionego konkwistadora i odkrywcy nowych lądów, wysp i wysepek, mórz i oceanów.
Tak więc teraz poruszałem się już ze zdwojoną ostrożnością, z tak wytężoną uwagą i aż tak bardzo skupiony, że mógłbym rzec wreszcie; „czy nie trzeba było tak od razu, panie kolarzu..?!” Zatem pilnowałem bacznie wszystkiego co się działo na drodze, zarówno przede mną, jak i za moimi plecami, bo nie miałem już najmniejszej ochoty na jakiekolwiek dalsze przygody podobnego rodzaju. A już zwłaszcza, na ewentualne kolejne twarde lądowanie „w przydrożnych malinach” (bo to bolało! A szczególnie to miejsce, którego później musiałem intensywnie używać do siedzenia na moim siodełku! A drogi szmat przecież…) Toteż, zsiadałem grzecznie z rowerka za każdym razem kiedy pojawiała się przede mną świetlna poświata zbliżającego się auta i w takiż to przedziwny sposób dowlokłem się wreszcie z powrotem do Honiary. Ufff…
Tutaj natomiast, czekała mnie absolutna niespodzianka związana z topografią mojej wyprawy, bowiem już na rogatkach miasteczka zorientowałem się, że zupełnie coś nie gra - jakaś nieznana mi okolica, inne uliczki i domy niż te, które zdążyłem zapamiętać, co jest więc..? I kiedy już na dobre wjechałem do miasta, byłem już stuprocentowo pewien co do tego, iż powróciłem tutaj… całkowicie inną drogą..! To na pewno nie była ta „wylotówka”, którą dzisiejszego popołudnia stąd wyjeżdżałem..! Jak to się więc stało..? No, po prostu zupełnie zbaraniałem i szperając pospiesznie w pamięci nijak nie mogłem pojąć, w jakiż to sposób mogło do czegoś takiego dojść.
Owszem, to przecież oczywiste, iż wskutek mroku totalnie się w tym wszystkim pogubiłem - ot, zabłądziłem, i tyle - ale zupełnie nie mogłem skojarzyć momentu, w którym mogło dojść do pomylenia głównych szos..! Najprawdopodobniej nastąpiło to wówczas, kiedy już wydostałem się z tego lasu i wylazłem na całkiem inną drogę niż tę, którą jechałem poprzednio, ale czy możliwe by to było, aby dwie podobne biegły aż tak blisko siebie..? Bo tylko w takim wypadku owa pomyłka byłaby możliwa, przecież absolutnie byłem pewien, że zbyt daleko w las jednak nie wjechałem, zatem co..?
Początkowo podejrzewałem więc, iż była to jednak wciąż ta sama szosa ale idąca łukowato wokoło miasta i w efekcie jednym jej końcem wyjechałem, a drugim wróciłem, ale kiedy analizowałem później na statkowym mostku naszą nawigacyjną mapę Honiary i okolic, to doszedłem do wniosku, że w żadnym razie być tak nie mogło, bowiem takiej drogi tutaj po prostu nie było. Potem jednak skłoniłem się już ku takiemu podejrzeniu - najbardziej zresztą prawdopodobnemu, jak sądzę - że do owego ogrodzenia dochodził w pobliżu jeszcze jeden taki dukt, podobny do tego, którym do tegoż płotu dotarłem i w efekcie, kiedy to w zapadających już ciemnościach w popłochu gnałem z powrotem uciekając z rozlewiska potoku, wybrałem nie tę przesiekę co trzeba i wówczas już by mi się wszystko zgadzało..
Tak więc powyższe wyjaśnienie aż po dziś dzień uważam za wiążące – tak z pewnością musiało być - zatem więcej już „nie rozdzielam włosa na czworo” w dalszych moich analizach i przypuszczeniach, przyjmując za pewnik, że wtedy gdy szedłem wzdłuż płotu w kierunku szumiącego cichutko strumyczka oraz zwalonych nań drzewnych pni, NA PEWNO przeciąłem w poprzek jakiś inny dukt (właśnie ten, który później wybrałem), po prostu tegoż momentu nie zauważając - i tyle..! Wytłumaczenie zatem „lekkie, łatwe i przyjemne”, a przede wszystkim - jak dla najlepszego na świecie nawigatora! - niezmiernie… WYGODNE..! Czyż nie..? (Bo w przeciwnym razie, to już chyba musiałbym uwierzyć w czary…)

Uffffffffffffff, czyli co..? Ano, koniec wreszcie tego przynudzania was tą moją leśną epopeją... Zapraszam was teraz do lektury odcinka następnego – JUŻ OSTATNIEGO w tym rozdziale...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020