Geoblog.pl    louis    Podróże    Wenezuela - Porty na Orinoko    Wenezuela - Porty na Orinoko
Zwiń mapę
2018
21
paź

Wenezuela - Porty na Orinoko

 
Wenezuela
Wenezuela, Puerto Matanzas
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, tym razem zamierzam zabrać was w taki rejon świata (konkretniej mówiąc, na wielką południowoamerykańską rzekę Orinoko), gdzie wielokrotnie odwiedzałem kilka znajdujących się tam, a położonych wręcz tuż obok siebie wenezuelskich portów, a że raczej niezręcznie byłoby mi każdą takową tam wizytę osobno opisywać, to po krótkim zastanowieniu zdecydowałem jednak uczynić to „za jednym zamachem”, czyli wszystkie z nich „wrzucić do jednego wora”, opisując moje tam „termina” (jak to już zresztą niejednokrotnie czyniłem) dokładnie w taki sam sposób jak w paru innych miejscach na świecie. Ot, na przykład tak, jak to „zgrabnie” zrobiłem w rozdziałach o Tahiti czy o Malcie, bowiem… napisałem dużo, owszem, ale tylko raz i temat danego miejsca już raz na zawsze „mam z głowy”.
No tak, ale… w tamtych wypadkach rzecz dotyczyła wprawdzie moich kilkukrotnych wizyt w jakimś porcie, ale tylko w JEDNYM, gdy tymczasem tym razem będzie tych portów aż kilka, jeden po drugim (z tym że oczywiście wszelkie wydarzenia będą i tak opisywane jako zebrane w sumie „do kupki”, jakby zaistniały one tylko podczas jakichś jednych moich tam odwiedzin). Zapytacie zatem z wielkim zaintrygowaniem: a dlaczego właśnie tak dziwnie postanowiłem uczynić?
Toteż szybko odpowiadam – zrobię tak dlatego, iż wszystkie te porty leżą na jednej i tej samej rzece, więc opiszę żeglugę po niej (oraz samą tę rzekę również, choćby pokrótce) ten jeden jedyny raz (czyli „raz a dobrze” i koniec tematu), a przy tej okazji tę „miłą seryjkę” tych porcików „odfajczę” i najprawdopodobniej już nigdy więcej do tego powracać nie będę. Prawda, że mam rację..?
Czy jesteście zatem już gotowi na tę nieco dziwaczną wyprawę do wenezuelskiej dżungli..? Do krainy nawet jeszcze aż po dziś dzień dość dzikiej, jako że zdecydowaną większość mieszkańców tegoż rejonu stanowią indiańskie plemiona, które wciąż jeszcze ponad zdobycze naszej cywilizacji przedkładają swobodę swego życia, w zgodzie z dziką naturą, życia skromnego, ale jednocześnie wcale nie aż tak prymitywnego, jakbyście się mogli po tym wstępie spodziewać. O nie, bo mieszkający tam ludzie czynią tak wcale nie przymuszeni biedą swego żywota, ale… z własnego wyboru! Aż trudno uwierzyć, prawda?
Zabieram was na przepiękną rzekę Orinoko…


PUERTO MATANZAS - Wenezuela - Wrzesień 1990

Moi drodzy, pomimo faktu, iż w tytule tegoż rozdziału jest nazwa jednego z leżących nad Orinoko portów, to i tak większą część jego treści stanowić będzie, póki co (czyli ten pierwszy, inauguracyjny raz), sam opis żeglugi po tej pięknej rzece, nie zaś – jak należałoby się owym tytułem sugerować – jedynie relacje z jakichś zaistniałych w tym porcie epizodów. Nie, jak na razie o samym Matanzas będzie malutko, na to jeszcze przyjdzie czas, a ja najpierw skoncentruję się tylko na przybliżeniu wam nieco obrazu tej wielkiej rzeki, opisaniu jej szczególnego charakteru – z tym że tym razem, w przeciwieństwie do Amazonki, uczynię to już znacznie krócej, obiecuję! A zatem zaczynajmy…
W sumie dane mi było w swym życiu żeglować po Orinoko około 20 razy, kiedy to miałem szansę odwiedzić aż cztery leżące nad nią porty, jednakże – co oczywiste – skoro pierwszy raz znalazłem się w tym rejonie świata we Wrześniu 1990 roku, to właśnie od tejże daty swoją opowieść o tej rzece rozpoczynam. A akurat ten pierwszy raz był wizytą w Puerto Matanzas, logicznym więc wydaje mi się fakt, że właśnie od tego miejsca powinniśmy nasze wspólne odwiedziny w wenezuelskiej dżungli rozpocząć. Gorąco was tam zatem zapraszam…
Każdy uważny czytelnik od razu zauważył, iż rzeczona data różni się o zaledwie jeden miesiąc od tej z drugiego rozdziału niniejszych „Wspominek-Wypocinek”, kiedy to zajmowałem się relacją z mojego pobytu w Rio de Janeiro, tak więc natychmiast domyślacie się, że to właśnie na opisywanym wtedy statku na tej rzece bywałem. Bo chyba przypominacie sobie to „truchło”, na które wówczas w Brazylii wsiadałem, mój ośmiomiesięczny kontrakt rozpoczynając, prawda?
Jeśli tak, to z całą pewnością pamiętacie nie tylko ogólny obraz tegoż stateczku, ale również i to, iż właśnie wprost z Rio na Orinoko przybyliśmy, w dość szczególnych zresztą okolicznościach z Brazylii wtedy… uciekając! Tak, bowiem lokalna Policja na wniosek tamtejszych marynarskich związków zawodowych chciała nasz statek zaaresztować, ale nasz Armator – w jakiś sposób zawczasu się o tym dowiadując – szybko nas stamtąd „wygonił”, polecając udać się po nasz pierwszy ładunek właśnie do Puerto Matanzas na Orinoko. Tam bowiem rozpocząć się miał nasz nowy charter na linii Wenezuela-USA. Zatem w pośpiechu w drogę wyruszyliśmy, zaraz po opuszczeniu Zatoki Guanabara kierując się na północ.
Ufff… Ale… Jakżeż dziwaczna była wtedy ta nasza pierwsza żegluga! Pozwólcie sobie więc przypomnieć, iż w tę drogę udaliśmy się z… zaledwie dwoma (!) mapami Wschodniego Wybrzeża Południowej Ameryki, w dodatku jeszcze z rachitycznym, niezbyt dobrze sprawującym się radarem oraz z zupełnie „rozklekotanym” sekstantem – o takich „bogactwach” jak jakieś inne pomoce nawigacyjne nawet nie wspominając.
Nasza jazda była zatem wówczas wręcz szalona, bowiem mogliśmy zaledwie nawigować na tzw. „pozycjach zliczonych” – to znaczy, odmierzając sobie po prostu cyrkielkiem odległości na wyrysowanych na tych naszych jedynych dwóch „generalkach” kursach, ale przecież już sami się domyślacie, że nie znając jeszcze zbyt dobrze możliwości naszego stateczku, o jakiejkolwiek dokładności tych wyliczeń nawet mowy być nie mogło. Ot, „być może jedziemy teraz z 10, albo nawet ze 12 węzłów, więc sobie teraz odmierzymy… tyle a tyle, więc… chyba jesteśmy gdzieś… o… tutaj”. No i pozycyjka gotowa.
Częstokroć posiłkowaliśmy się więc wtedy pomocą innych spotykanych na trasie statków, które wręcz bezczelnie przez radio zaczepialiśmy, o ich własne pozycje wypytując, by potem móc „choć jako tako” te informacje do naszego aktualnego położenia sobie przymierzyć! No i właśnie tak, „z cudzą i z bożą pomocą”, sobie na północ podążaliśmy, mając zresztą szansę w ogóle z niej skorzystać jedynie wówczas, gdy jakiś statek w naprawdę niezbyt dużej odległości od nas przepływał, bowiem nasza UKF-ka z kolei także dobrą jakością nie grzeszyła, jako że jej zasięg wynosił… co najwyżej kilka mil..!
Krótko mówiąc, istna rewelacja. No, po prostu prawdziwy koniec świata. Jest już schyłek XX-go wieku, gdy tymczasem my z powodu naszej bezradności żeglujemy sobie jak – nie przymierzając – za czasów Krzysztofa Kolumba! Ba, być może nawet i gorzej, bo on na swoich żaglowcach to chociaż jakieś przyrządy nawigacyjne posiadał. No cóż, ale za to ta nasza ówczesna podróż była przynajmniej, już w samej swej istocie, przygodą najwyższego gatunku. Zwłaszcza że nasza bezceremonialność w wypytywaniu napotykanych na naszej drodze statków o ich własne pozycje była wręcz… zniewalająca. Jednakże któż by wówczas miał w ogóle w głowie jakiekolwiek myśli o… tzw. „honorze nawigatora”. Eeee tam…
I po takiej to właśnie podróży pod koniec Września 1990 roku meldujemy się u ujścia Orinoko, głęboko z ulgą oddychając, że nam się w tym wszystkim jednak poszczęściło. Podpływamy do przylądka o nazwie Barima, tam bierzemy na pokład wenezuelskiego pilota i wpływamy na rzekę.
Ale… Hola, hola… Zanim to jeszcze nastąpiło, to najpierw musieliśmy jeszcze zmierzyć się z kolejną „atrakcją” tej podróży, aby w ogóle do tegoż pilota dotrzeć, bowiem akwen ten jest w swej naturze dość specyficzny, jako że tamtejsze wody – mówię rzecz jasna o rejonie już samego ujścia Orinoko – znane są w całym świecie ze swej wyjątkowości spowodowanej tzw. calambriną.
Cóż „to-to” w ogóle jest? – zapytacie. Otóż, jest to woda wymieszana z tak wielką ilością piasku, mułu i wszelakich innych spływających z Orinoko do oceanu, a wymywanych przez jej nurt osadów, że „tak na upartego” to można by już ją nazwać… błotem! Tak tak, to wcale nie żart, tam jest zawsze tak dużo tegoż rozmaitego szlamu, iż nigdy nie wiadomo czy takowy akwen uznać „jeszcze za zamuloną wodę”, czy też może „już za mocno rozwodniony muł”..! Macie więc pojęcie jaką sterowność może posiadać płynący w takim „błocku” statek? Pytanie chyba retoryczne, prawda?
No, wyobraźcie to sobie jakoś. Ot, na przykład tak: do jakiegoś naczynia z pewną ilością wody zacznijcie powoli dodawać coraz to więcej jakiegoś gęstego szlamu, drobnego piasku, czy też innego podobnego typu tworzącego pływające w wodzie osady materiału, w międzyczasie oczywiście to wszystko razem z sobą bezustannie mieszając.
Na początku rzecz jasna będzie to jedynie zwykła zabrudzona woda, ale w miarę przybywania tego „całego świństwa” (ale samej wody już nie!) będzie się ona stawać coraz gęstsza, powoli… zbliżając się do konsystencji błota, nieprawdaż..? No dobra, to już wiemy, że prawdaż, ale… jak zatem sterować bezpiecznie statkiem płynąc po takim trzęsawisku? No, popróbujcie popływać sobie zwykłym kajakiem lub wiosłową łódeczką w bagnie, to wówczas w pełni zrozumiecie naturę tego zjawiska, o którym właśnie piszę. Bo wtedy z utrzymaniem swojego założonego kursu kłopoty miałby dokładnie każdy z nas.
Oj tak, „królująca” u ujścia Orinoko calambrina jest rzeczywiście prawdziwym wyzwaniem dla każdego pokonującego ten akwen kapitana statku. Ot, trafia się akurat na jakieś miejsce w wodzie o nieco gęstszej zawiesinie i… postój gotowy! Ha, nieomal taki sam jak utknięcie w lodzie lub wejście na mieliznę! Tak, nie śmiejcie się z tego, bo to w istocie jest zjawiskiem bardzo groźnym, jeżeli komuś zbytnio szczęścia zabraknie. W tamtym rejonie już niejednemu nawigatorowi „tak z nagła” więcej siwizny na głowie przybyło albo doświadczył takiego stresu, że mu się aż przysłowiowe „drobne w kieszeni nie zgadzały”. Tam rzeczywiście można dostać tak dużego „nerwa”, że śmiało by już można mówić o co najmniej stanie przedzawałowym. Ot, co…
Tak więc również i nasz ówczesny kapitan latał po mostku w tę i we w tę z duszą na ramieniu jak oszalały, zanim udało mu się szczęśliwie dotrzeć do pilota, a już zwłaszcza wtedy, gdy w niezbyt wielkiej odległości mijaliśmy jakiegoś Bułgara, któremu akurat ta sztuka się nie powiodła. Tkwił więc on sobie w bezruchu w tym błocku (choć zapewne również i oparty jakąś częścią swego kadłuba o mocno zamulone dno) w oczekiwaniu na moment, w którym szybki nurt Orinoko przyniesie nieco więcej wody, aby tę aktualną zbyt gęstą na bezpieczną żeglugę calambrinę rozrzedzić, bo dopiero wówczas można statkiem ruszyć dalej. Niezły gips, nieprawdaż..? Ale nam przez ten rejon bez żadnych niepożądanych przygód bezpiecznie przejść się udało i już wpływamy w deltę Orinoko…
Rozglądamy się ciekawie dookoła i cóż widzimy..? Wszędzie zielono, zielono i zielono. Brzegi pokryte gęstymi soczystozielonymi zaroślami, spośród których licznie wystrzeliwały w górę wysokie drzewa, niestanowiące jeszcze w samym dolnym biegu Orinoko zwartego lasu, jednakże z czasem – kiedy się już coraz bardziej w głąb rzeki podążało – pojawiało się ich coraz to więcej i więcej, robiło się coraz to gęściej, aż w pewnym miejscu naszym oczom ukazała się typowa tropikalna dżungla.
Tak, tutaj – czyli w samej delcie Orinoko oraz dalej w górę jej biegu aż po zespół miejski Guayamas, którego częścią był cel naszej ówczesnej podróży, Puerto Matanzas – w istocie roślinność była bardzo bogata i tylko gdzieniegdzie po drodze napotykało się jakieś małe leżące tuż przy brzegach wioseczki, sprawiające zresztą takie wrażenie, jakby te ludzkie siedziby wręcz „na siłę” wpychały się w ten gęsty las, zajmując wyrąbane bezpośrednio w nim niewielkie nadbrzeżne polany.
Zwłaszcza jedna z takich wiosek, o nazwie – o ile dobrze pamiętam – Socupana, wyglądała niezwykle oryginalnie, jako że tak właściwie stanowiła ona tylko jedną długą biegnącą prostopadle do nurtu rzeki w głąb dżungli ulicę, po bokach której stały dwa długie szeregi drewnianych domków – postawionych zresztą tak ciasno obok siebie, iż tworzyły one razem takie niby-pierzeje miejskich kamienic – ze swych frontów mające wspomnianą uliczkę, ale już od tyłu wręcz „opierające się” o ściany gęstego zwartego lasu, który zdawał się wręcz je wszystkie „w swoje ramiona zagarniać”. (O, ależ metafora mi wyszła!)
Na brzegu rzeki, czyli na samym początku tego wrzynającego się w głąb dżungli wyrąbanego w niej traktu znajdował się drewniany pomost, przy którym tłumnie cumowały niewielkie łódeczki mieszkańców tej dziwnej sadyby, natomiast tuż obok stał na wbitych bezpośrednio w dno rzeki palach mały ażurowy domeczek, taka jakby wiata, pod której dachem na niewielkiej podłodzie, czy też raczej pokładzie, znajdował się… prądotwórczy agregat oraz służące do jego napędzania paliwo w kilkunastu standardowych dwustulitrowych beczkach, które z kolei stały sobie w karnym szeregu przy jednej ze ścian tego nawodnego domostwa. Czyli elektrownia jak się patrzy, czyż nie?
Od dachu tej niby wiaty (co ciekawe, jej zadaszenie tworzyły bardzo duże palmowe liście i zwoje gęstej i mocno z sobą poskręcanej trawy) odchodził cały pęk grubych przewodów, które rzecz jasna biegły w kierunku tych dwóch szeregów domeczków, dostarczając ich mieszkańcom największą cywilizacyjną zdobycz naszych czasów, czyli prąd elektryczny, tak więc żywot w tej położonej w głębi dżungli mieścinie musiał być całkiem znośny. (A co, Indianom to się od życia już nic nie należy..?)
Ba, co więcej, jeden z tych kabli, oczywiście ten najgrubszy, zasilał stojące rzędem wzdłuż tej ulicy… latarnie. No fakt, być może określenie „latarnie” jest nazbyt śmiałe, jako że były to jedynie duże zawieszone na wysokich drewnianych słupach żarówy w szklanych kloszach, ale przecież to i tak – zważywszy na miejsce, o którym piszę – było jednak czymś niezwykłym, prawda? Ot, uliczne oświetlenie w położonej prawie w samym sercu wenezuelskiej dżungli małej indiańskiej wiosce. Ani chybi – to ostatnie zdanie w istocie brzmi zaskakująco, wręcz rewolucyjnie, czyż nie?
Ale rzecz jasna nie tylko ta jedna mijana przez nas po drodze miejscowość wzbudzała nasze zaciekawienie, bowiem częstokroć pojawiały się też znajdujące się wprost w nadwodnych zaroślach pojedyncze chatki i domki (chociaż, tak ściślej mówiąc, raczej szałasy aniżeli „pełną gębą” domostwa), najczęściej stojące na palach oraz posiadające oczywiście konstrukcję tylko i wyłącznie drewnianą, kryte zaś dachami z dużych liści i trawy, podobne do zadaszenia tej „wiaty-elektrowni”, o której powyżej pisałem. Egzotyka więc wręcz „kłaniała się” nam tutaj w pełnej krasie, zwłaszcza że przecież mieszkańcami takich domeczków i chatek byli oryginalni „z krwi i kości” Indianie.
O, i właśnie takimi to wspaniałymi widokami raczyła nasze ciekawskie oczy prześliczna rzeka Orinoko aż przez długie około 190 mil (czyli przez ponad 350 kilometrów), od położonego nad brzegiem Atlantyku przylądka Barima Point aż do Puerto Matanzas.
Ujściowa delta tej rzeki jest dość rozległa, posiada kilkaset najprzeróżniejszych rozmiarów odnóg oraz całe mnóstwo leżących pomiędzy nimi wysepek, ale już samo koryto Orinoko jednak wcale zbytnio szerokie nie jest. Nie, przeciwnie nawet, jest ono – jak na tak dużą w sumie rzekę – raczej wąskie, mijane brzegi wydają się prawie zawsze dość bliskie, w niektórych miejscach to nawet odnosi się takie wrażenie, iż są one nieomal na wyciągnięcie ręki.
To koryto jest za to bardzo głębokie, niesione więc tędy ilości wody są jednak dość znaczne, zwłaszcza w porze deszczowej, której kulminacja wypada na przełomie Sierpnia i Września, kiedy to lustro wody podnosi się tutaj do poziomu aż o około 10-12 metrów wyższego w porównaniu do tego, które występuje tu w porze przeciwnej, tzw. suchej.
Brzegi rzeki są tu więc w większości dość wysokie, aby koryto mogło aż tak duży sezonowy przybór wody pomieścić. Są więc one także w wielu miejscach bardzo strome, co zresztą przydaje obrazom tej rzeki jeszcze większego kolorytu i jeszcze mocniej cieszy oko każdego entuzjastę piękna tutejszej przyrody.
O, o właśnie. Skoro już mowa o przyrodzie, to przecież w żadnym razie nie wolno zapomnieć o żyjących tutaj zwierzątkach, czyż nie? A akurat tych jest tutaj całe mnóstwo, wręcz zatrzęsienie. Po drodze zawsze widzi się całe chmary ptactwa, dostrzec ze środka rzeki można wielką różnorodność ich gatunków – są pośród nich i papugi, i jakieś brodzące przy brzegu czaple, a nawet tukany i orły. Owadzi świat jest tu oczywiście przebogaty, a w wodzie dojrzeć czasami można… rzeczne delfiny.
Tak, moi drodzy, to wcale nie bajer. W wodach dolnego Orinoko żyją sobie niewielkich rozmiarów delfinki, wśród których wyróżniają się zwłaszcza te o nazwie inia, których kolor skóry jest dość jasny, taki nieco kremowy. Przyznać niestety trzeba, że jest ich tutaj, według słów tubylców, z roku na rok coraz mniej, ale ja miałem jednak jeszcze to szczęście jednego takiego kiedyś na własne oczy zobaczyć, kiedy to w Grudniu 1990 roku wyskoczył on sobie wesolutko ponad powierzchnię wody tuż przed dziobem naszego statku. Jest tu również w wielu pobliskich rozlewiskach dużo krokodyli i aligatorów ale akurat tej gadziny na Orinoko nie było mi dane zobaczyć ani razu.
No i co jeszcze..? Ano, na przykład małpki. Skaczą sobie one tutaj po drzewach całymi stadami, wydzierając się czasami tak głośno, że ich piskliwe wrzaski docierają aż do uszu znajdujących się na środku rzeki marynarzy. Ech, tylko pozazdrościć im tej wesołości i beztroski.
No dobra, ale… dosyć już tej zoologii. Powróćmy na statek, natomiast „wszelakom innom źwierzynom” zajmiemy się później, kiedy już wreszcie gdzieś dotkniemy stopą stałego gruntu, zgoda..? A zatem ciągnę tę moją opowieść o Orinoko dalej, choć obiecuję jednocześnie, że nazbyt długa to już ona nie będzie, odnoszę bowiem wrażenie, iż temat ten - po podobnych opisach rejonu Amazonki - jest już chyba dla was zbyt nużący, mam rację..?
Cóż, no pewno, że mam – tak więc szybciutko jeszcze parę krótkich zdań o tej rzece i już pędzimy do Matanzas. Otóż, Orinoko posiada swoje źródła w położonych na południu Wenezueli górach Sierra Parima. Stamtąd spływa sobie dostojnie szerokim łukiem wokół Wyżyny Gujańskiej, dążąc początkowo na północ, aby dopiero w około ¼ swojej całkowitej długości obrać wschodni kurs w kierunku Atlantyku. Uchodzi do niego rozległą deltą, sięgającą na północy Zatoki Paria, obok której leży wyspiarskie państewko Trynidad i Tobago, zaś na południu „zahacza” już o północne granice Gujany.
Co ciekawe, wody Orinoko w porze deszczowej czasami docierają… aż do Amazonki (tak tak, to wcale nie żart), bowiem wylewając się ze swego koryta tworzą wielkie sezonowe bagna w okolicach źródeł rzek Rio Negro i Casiquiare, a te z kolei zabierają je z sobą na południe ku Amazonce. Rzeczywiście ciekawe zjawisko, nieprawdaż..?
Ha, no jasne, że prawdaż – zatem, tym oto ciekawym spostrzeżeniem kończymy już naszą epopeję o żegludze po Orinoko, zjawiając się wreszcie w pierwszym położonym nad jej brzegami porcie, w Puerto Matanzas. A przypominam, że jesteśmy teraz aż około 360 kilometrów od Atlantyku, w głębi południowoamerykańskiej dżungli…
No tak, dżungla dżunglą, ale akurat w tym miejscu niestety niezbyt wiele z niej już pozostało. Niegdyś znaleziono tu bowiem ogromne złoża rud wielu metali, w tym głównie żelaza, co oczywiście natychmiast gospodarczo wykorzystano, rozpoczynając w tym rejonie masowe wydobywanie tych cennych surowców, pobudowując tu nawet odpowiednie huty, aby już wszystko skoncentrować w jednym miejscu, bez konieczności kosztownego wywozu gdzieś dalej skarbów tej ziemi.
Powstały więc tutaj liczne kopalnie oraz wspomniane zakłady przeróbki uzyskiwanego z nich urobku i oczywiście w ślad za osiedlającymi się tu górnikami i hutnikami poszli również i inni, tłumnie w to miejsce przybywając w poszukiwaniu pracy, tak więc z upływem lat rozrosło się tutaj kilka miast i miasteczek – np. Matanzas, Ordaz, Palua czy San Felix – do rozmiarów dość sporej aglomeracji, którą miejscowi nazywają Guayamas lub Guayana.
My za tym pierwszym razem przyżeglowaliśmy do Puerto Matanzas i właśnie tutaj zacumowaliśmy. Ładowaliśmy tu wtedy różnorakie wyroby hutnicze z przeznaczeniem na Jamajkę i Haiti, a były to stalowe role i kęsy oraz cała masa zwojów zbrojeniowego drutu. Taki rodzaj ładunku wymaga oczywiście dość sporego czasu aby się z jego całkowitą obsługą uporać, toteż przebywaliśmy wówczas w tym porcie prawie cztery dni, podczas których…
Ależ oczywiście, macie rację! Dobrze się domyślacie. No bo cóż innego może robić marynarz w południowoamerykańskim porcie strefy tropikalnej? Dyć w takowym klimacie pić się chce że hej, więc… No jasne, że spragniony marynarz od razu idzie gdzieś do miasta na „piwo wieczorową porą” i tyle. Toteż właśnie tak wtedy było – szybko obraliśmy kurs na centrum tego miasteczka i… mocno się rozczarowaliśmy. Bo akurat Matanzas – w przeciwieństwie do leżących nieopodal innych porcików (o czym rzecz jasna dowiedzieliśmy się dopiero przy okazji naszych kolejnych zawinięć w to miejsce) – jest zwykłą przysłowiową „dziurą zabitą deskami”. Nuda przeraźliwa, miasto nieciekawe, takie szare, bure i brudne, natomiast życie towarzyskie ich mieszkańców zapewne niezbyt bogate, skoro knajpek było tu jak na lekarstwo i w dodatku jeszcze takiego „kalibru”, że się człowiekowi po prostu odechciewało nazbyt długo w takich, wręcz przeraźliwie pustych przybytkach przesiadywać.
No cóż – pocieszaliśmy się – następnym razem na pewno będzie lepiej i ciekawiej, bo przecież powrócić tutaj mamy za około trzy tygodnie, ale już nie ponownie do Matanzas lecz do położonego niedaleko, tuż przy ujściu rzeki Rio Caroni, Puerto de Palua. Zatem niechaj żywi nie tracą nadziei…

Koniec odcinka pierwszego. Owszem, był on zdecydowanie za długi, ale obiecuję, że w przyszłości się poprawię, następne odcinki już na pewno tak rozwlekłe nie będą...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
stock
stock - 2018-12-11 16:00
A wiesz jak jest z tymi portami teraz? Są dostępne i używane? Bo sam kraj stał się trudno osiągalny dla zwykłych turystów i bardzo zazdroszczę, że mogłeś kiedyś tyle zobaczyć. O calambrinie nie słyszałem wcześniej, ciekawe zjawisko.
 
louis
louis - 2018-12-11 16:53
stock; tak, wiem... Już wprawdzie nie z autopsji, bowiem w Wenezueli ostatnio byłem około 6 lat temu, natomiast na Orinoko już 9, ale z rozmów i wspólnych wspominek z moimi kumplami wiem, że te społeczne niepokoje na szczęście tzw. interioru tego kraju aż tak bardzo nie dotyczą.
Owszem, na północnym wybrzeżu (od Maracaibo aż po półwysep Paria), a zwłaszcza w Caracas z przyległościami oraz w Walencji sytuacja jest bardzo napięta, są zamieszki, protesty, kwitnie bandyctwo i bezprawie, ale - paradoksalnie - w miejscowościach na Orinoko życie nadal płynie w miarę normalnie. Trochę to jednak dziwne, trochę mi się nawet w to wierzyć nie chce zważywszy na szalejącą inflację, ale z naocznymi świadkami spierać się nie będę, zwłaszcza że wielu z nich uważam naprawdę za wiarygodnych.
Jednakże, tak czy siak póki co wyprawę do Wenezueli odradzam.
A tak przy okazji, prywatnie - widzisz co się nadal dzieje na tym nieszczęsnym "najwyżej ocenianym" fragmencie bloga? Ktoś "działa" dalej, ale... w sumie to jednak mało ważne, no nie?
Pozdrowienia.
 
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020