Geoblog.pl    louis    Podróże    Wenezuela - Porty na Orinoko    Wenezuela - Porty na Orinoko-2
Zwiń mapę
2018
21
paź

Wenezuela - Porty na Orinoko-2

 
Wenezuela
Wenezuela, Puerto de Palua
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13 km
 
Na początek kilka szczegółów dotyczących naszej ówczesnej podróży, bowiem te kilka „wstępnych” zdań wyjaśnią przyczyny, dla których ponownie się w tym rejonie pojawialiśmy...

Moi drodzy, opisany w poprzednim odcinku ładunek, który wówczas z Puerto Matanzas zabieraliśmy, zawieźliśmy najpierw do Kingston na Jamajce, a następnie odwiedziliśmy dwa porty na Haiti, czyli Fond Mombin w kraju Haiti oraz port Rio Haina w Republice Dominikany.
Potem zgodnie z rozkładem naszego czarteru udaliśmy się do USA, najpierw do Panama City na Florydzie, a w drugiej kolejności do Houston oraz Point Comfort w Teksasie. Z tych trzech portów zabieraliśmy pełen statek drobnicy do Puerto Cabello i Guanty na północnym wybrzeżu Wenezueli, a potem... czym prędzej powracamy na Orinoko po następny ładunek, który tym razem zabierać będziemy już z innego tamtejszego porciku – z Puerto de Palua. Zjawiamy się tutaj wczesnym wieczorem, grzecznie cumujemy i…


PUERTO DE PALUA - Wenezuela - Wrzesień 1990

…rozpoczynamy wizytę w kolejnym porcie tego rejonu świata.
Braliśmy stąd podobny do poprzedniego z Matanzas ładunek stalowych wyrobów, ale tym razem z przeznaczeniem już nie tylko na Jamajkę i Hispaniolę, ale także do USA. Były to więc znowu ciężkie role, kęsy i zbrojeniowe druty, lecz oprócz tego trafiło się też i nieco jakiejś rudy (nie pamiętam już jaka to była, ale na pewno nie żelaza), którą najpierw wsypano nam na dno ładowni, a dopiero potem rozpoczęto stawianie na jej powierzchni tej stali.
Jak się zatem domyślacie, obsługa tego typu carga ponownie wymagała ze trzy dni intensywnej roboty portowców, toteż… znowu zadam wam owo drobne niewinne pytanko: a cóż robi spragniony marynarz w swym wolnym po pracy czasie w południowoamerykańskim porcie strefy tropikalnej? Ano, idzie z kolegami na „piwo wieczorową porą”, aby te piekielne dręczące duszę i ciało pragnienie ugasić, a jednocześnie spędzić gdzieś miło czas w dobrym towarzystwie i atmosferze.
I tak rzecz jasna zrobiliśmy, wybierając się kilkuosobową grupą na „podbój miasta”, najpierw jednak skierowując swoje kroki do centrum miasteczka w celu jego zwiedzenia i już po niedługim czasie przekonaliśmy się, że Palua, w odróżnieniu od Matanzas, to zupełnie inna bajka. Tutaj bowiem napotkaliśmy już kilka całkiem przyzwoitych i oryginalnych knajpek, w których tej przeraźliwej ciszy i krępującej drętwoty jak poprzednio już się nie doświadczało, mogąc w doskonałym nastroju nieco sobie pobiesiadować przy dobrym (bo jakimś europejskim) piwie oraz przy dźwiękach typowo latynoamerykańskiej muzyki.
No, nie powiem, bywało wtedy w takich lokalikach bardzo przyjemnie, miło nam się tam przesiadywało, ale z kolei – biorąc pod uwagę aspekt tzw. „przygodowo-awanturniczy” – to już niestety nic więcej nie mam „w tym temacie” do dodania. Ot, rzeczywiście było tam fajnie, z całą pewnością nawet najmniejszej nudy nie cierpieliśmy, ale żaden godny zapamiętania epizod się nie wydarzył. Pisać więc nie mam o czym, bo przecież to zrozumiałe, że kolejny raz zadręczać was opisami jakichś tawern nie mogę, prawda?
Ale za to przedpołudniową porą było już znacznie ciekawiej i „literacko”. Bo akurat w tym wypadku pisać już jest o czym. Drugiego dnia naszego tutaj pobytu wybraliśmy się bowiem nad brzeg rzeki Rio Caroni, która właśnie w tej okolicy posiada swoje ujście do Orinoko. W miejscu tym znajdował się bardzo ciekawy park – na szczęście z rzadkim drzewostanem, więc przeciskać się przez żadne gęstwiny nie musieliśmy – z dość wysoko porastającą jego teren trawą, jednakże – według słów tuziemców, u których już zawczasu się o to ze względów bezpieczeństwa rozpytaliśmy – zupełnie pozbawioną jakichkolwiek czyhających w niej na ludzi niepożądanych pułapek typu „spotkanie z groźną naturą”.
Zatem, jeśli tubylcom uwierzyć (a uwierzyliśmy bez zastrzeżeń), to na pewno nie groziło nam jakieś niespodziewane spotkanie z jakimś wrednym wężem lub skorpionem, dlatego też śmiało pozwalaliśmy sobie na długą eksplorację tego terenu, raz urządzając nawet na nim „w pełni relaksujący piknik przy piwku”, spacerowaliśmy tu sobie „często-gęsto”, tocząc przy tym „długie Polaków rozmowy”, a i nawet bez obaw leżeliśmy w tej gęstej trawie w tropikalnym słoneczku się wygrzewając. Ech, ale wtedy było fajowo! Ale… co? Nie należą się biednym marynarzom takie chwile? Należą!
Jednak, co oczywiste, najciekawiej było tam już nad samym wschodnim brzegiem Rio Caroni. Dość często tam zachodziliśmy, aby się w jej zimnej (tak!) wodzie ochłodzić, brodząc sobie po leżących na jej dnie kamieniach i podziwiając ogólny widok jej ujścia.
Tak, bo rzeczywiście było tam na czym „oko zawiesić”. Rzeka ta płynie tu bowiem przez teren całkowicie skalisty, jest w tym miejscu niezbyt głęboka, ale z kolei jej nurt jest na tyle rwący, iż od jakichkolwiek w tej wodzie kąpieli raczej lepiej było się powstrzymać. Jednakże przy samym brzegu można było spokojnie sobie po tych licznych tutaj kamiennych kaskadach pochodzić, choć oczywiście zbyt daleko od brzegu nigdy się nie wyprawialiśmy. Wystarczyło nam samo taplanie się w tej „świętej wodzie”, i tyle.
A co, zdziwiliście się dlaczego nazwałem tę wodę „świętą”..? Ha, to oczywiście w znacznym stopniu jest zwykłym żartem, ale… nie aż tak całkiem do końca, o nie. Bo to właśnie na tej rzece – uwaga, czapki z głów! – w jej górnym biegu, gdzieś tam wysoko w górach skąd tutaj dopływa, znajduje się najwyższy na świecie wodospad o nazwie Salto del Angel, gdzie całkowity spadek wody osiąga – bagatela – wysokość około jednego kilometra! To jest dopiero kaskada, no nie?
Takoż więc tę wodę, w której właśnie zanurzałem moje szlachetne stópki, brodząc sobie po niezwykle licznych tutaj kamiennych progach, w istocie należało traktować z… wręcz nabożną czcią..! A tak, bowiem jakżeżby czynić inaczej, skoro wszystkie te biliardy kropelek kilka dni wcześniej gdzieś tam wysoko w górach spadały w dół z jakiejś gigantycznej skały z aż tak wielkiej wysokości? Toż w takim razie ta woda z tej właśnie przyczyny musiała być… już nieomal świętą, no nie? (Tylko uwaga, niechaj nikomu się w tym miejscu tekstu coś nie pomyli i nie zacznie powyższego odczytywać jako „święconą”!)
No cóż, pożartować oczywiście zawsze można i dokładnie tak właśnie teraz czynię, ale… czy to jednak jakoś – no, chociaż tę odrobinkę – nie pobudza wyobraźni..? Oj wiem, znowu pozwalam sobie na zbytnią filozofię, ale akurat takie tam wówczas miałem odczucia, i już. Ot, po prostu, brodzę sobie długo w wodach tak słynnej rzeki, więc chyba mam jakieś prawo choć na krótką chwilkę zadumy, czyż nie?
Jednakże, spoważniejmy troszkę. Teraz doleję nieco dziegciu do tej beczki miodu. Otóż, kilka lat wcześniej na tej właśnie Rio Caroni zbudowano dużą tamę, przegradzając jej konstrukcją nurt rzeki w niedalekiej odległości od jej ujścia do Orinoko, co spowodowało powstanie przed nią ogromnego rozlewiska (choć tak de facto należałoby je już nazwać sztucznym jeziorem), które przykryło dużą połać tamtejszej dżungli, oczywiście totalnie ten teren przy tej okazji niszcząc.
Sęk jednak w tym, że na tym właśnie jeziorze potworzyło się mnóstwo małych wysepek, które wcześniej były rzecz jasna porośniętymi tropikalnym lasem wzgórzami. Szczyty tych wzniesień uniknęły więc całkowitego zatopienia, stając się wspomnianymi powyżej wysepkami, ale jednocześnie mnóstwo znajdujących się tam akurat podczas uruchamiania tej tamy zwierząt zostało po prostu od świata zewnętrznego całkowicie odciętych, jako że już od tej chwili stały się one „wyspiarzami”. Ich naturalne środowiska gwałtownie się skurczyły, a co za tym idzie wiele z nich po prostu tej próby nie przetrzymało, rozstając się z tym światem dość gwałtownie z powodu braku wystarczającej ilości pożywienia.
Ale dla części z nich z kolei taka sytuacja na pewien czas stała się wręcz zbawienna, bowiem kilka gatunków (głównie małp i paru innych ssaków) uwolniło się w ten sposób od swych naturalnych wrogów, co w efekcie przyniosło niebawem taki wzrost ich populacji, że… idący w ślad za tą niepohamowaną rozrodczością głód nieomal do zera te pozostałe jeszcze przy życiu osobniki przetrzebił.
Bo czy możecie sobie wyobrazić mieszkające tam na przykład wyjce, które przez kilka lat potrafiły tak ogołocić swoje wysepki z wszelkiej roślinności, że już potem nawet ani listeczka „na ząb” znaleźć dla siebie nie mogły? Ot, wysepki stawały się jałowe, puste, stojące tam jeszcze drzewa były zupełnie z listowia ogołocone, a na nich siedziały sobie… wyjące małpy! Widoki te w istocie musiały być wręcz „wstrząsające”, nieprawdaż? Ależ tubylcy musieli mieć z nich wtedy ubaw!
No tak, ale ponownie odsuńmy żarty na bok, bowiem chyba z tak dramatycznego losu małpiego społeczeństwa znad Rio Caroni śmiać się nie wypada. Była to bowiem jednak dość poważna i tragiczna w skutkach pomyłka budowniczych tej tamy, bo przecież powinni oni natychmiast po powstaniu jeziora wszystkie te małpiszony na tych mikroskopijnej wielkości wysepkach wyłapać i odwieźć je w głąb dżungli na stałym lądzie, ale niestety nazbyt długo z tym zwlekano, więc w międzyczasie te cwane bestie najpierw się wręcz bez ograniczeń rozmnożyły, by potem z kolei „padać jak muchy” z głodu. W końcu jednak wszystkie te pozostałe jeszcze przy życiu osobniki odłowiono i czym prędzej przetransportowano je w bezpieczne miejsce. Zatem, niechaj już one więcej tam z głodu nie wyją!

O, i tym „małpim” akcentem kończymy naszą wizytę w Puerto de Palua.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020