SANTO - Vanuatu - Czerwiec 1985
I jak zwykle na początek (widać, taka to już nasza tradycja) wyjaśnienie; po pierwsze - proszę nie pomylić nazwy Santo z nazwą brazylijskiego portu Santos..! To zupełnie dwa różne światy, jedynie nazwa bardzo zbliżona - to oczywiste, że do takiej pomyłki raczej dojść nie może, ale powyższe zastrzeżenie poczynić jednak musiałem. Ot, tak na wszelki "wyp"…
I po drugie - uwaga - bardzo ciekawa sprawa..! Port Santo leży na południowym wybrzeżu wyspy Espiritu Santo (czyli "Duch Święty") w północnej części archipelagu Nowych Hebrydów, który z kolei leży w odległości zaledwie kilkuset kilometrów na wschód od Nowej Kaledonii. Przepraszam, że to wszystko takie nieco zagmatwane (te wschody, południa, północe, zachody…) ale czasami muszę tak napisać, aby formalności stało się zadość. W niektórych atlasach geograficznych (nie tylko polskich) próżno by szukać nazwy Santo dokładnie w tym miejscu, w którym się ono znajduje (tak..!), albowiem zamiast jej figuruje tu nierzadko inna nazwa, mianowicie: Luganville. Są także i takie atlasy, w których jest dokładnie odwrotnie, tzn. jest Santo "jak wół" (bowiem wcale takie malutkie nie jest), zaś tym razem o Luganville "ani widu, ani słychu"…
A dlaczego..? Nie, nie jest to bynajmniej żadną demonstracją politycznych (czy też innych) poglądów reprezentowanych przez któreś z wydawnictw kartograficznych - nie, wcale nie. Jest to jedynie wynikiem pewnej "inercji", trwałych przyzwyczajeń (chyba?) wspomnianych instytucji, które powielają wciąż to samo, raz już zapisano (kiedyś tam) miano tego porciku i tak już po prostu pozostało. Nie ma żadnej, najmniejszej nawet analogii do sytuacji archipelagu wysp znajdujących się na wschód od Południowej Ameryki, czyli do Falklandów (tak je nazywają Anglicy), czy też jak kto woli, do Islas Malvinas, jak nazywają je Argentyńczycy. Jest tu bowiem wyraźny polityczny spór o owe terytorium, zarówno Wielka Brytania jak i Argentyna uważają ten archipelag za swoją własność (niedawno była nawet o to krwawa wojna), jednakże w wypadku Santo czy też Luganville żadnego konfliktu interesów nie ma. Bo też i takiego konfliktu być nie może, albowiem obie te nazwy przynależą do zupełnie innych miejsc! Jest i Santo, i Luganville - ale o pewnych związanych z tym faktem niuansach napiszę nieco później, bo to w istocie bardzo ciekawa sytuacja…
Zdumiewające jest jednak to, że aż po dziś dzień nie zrobiono z tym jakiegoś porządku. Zdecydowanie lepiej byłoby jednak zamieszczać w atlasach obie te nazwy jednocześnie, bo jak to wygląda w rzeczywistości..? Żeby to zrozumieć, należy przede wszystkim pamiętać o kolonialnej przeszłości tegoż archipelagu. Nie będziemy się jednak, broń Boże, zagłębiać w jego historię - nie, ani mi to w głowie..! Już i tak przecież wystarczająco "przegiąłem" w tej materii przy okazji opisów moich wizyt w innych rejonach naszego globu, teraz więc o tym tylko pokrótce, i tylko tyle, ażeby zrozumieć o co w tym naprawdę chodzi. Żadnych szczegółów, historycznych epizodów i dat - od tego są encyklopedie…
Zatem… Nowe Hebrydy są byłym brytyjsko-francuskim „Kondominium”. Nie brytyjską ani francuską kolonią, ale czymś w rodzaju… "współkolonii" (co za potworne słowo, ale przynajmniej oddaje to, co zamierzam wyjaśnić). Tak więc, archipelag ten był w równym stopniu (no, prawie w równym - ale w detale wchodzić nie będziemy) zarządzany przez obie te administracje, a w dodatku - co było naprawdę dużą rzadkością czasów kolonialnych - ta współpraca układała się wyjątkowo zgodnie.
Jednakże nie tylko dlatego, iż biali osadnicy z Francji i z Wielkiej Brytanii byli sobie życzliwi czy też pałali do siebie "gorącą miłością", bo z tym akurat bywało różnie, ale głównie dlatego, że po prostu nie wchodzili sobie w paradę. Frankojęzyczni obywatele tworzyli swoje własne osady lub miasteczka, a anglojęzyczni także swoje, położone zresztą nierzadko bardzo blisko swych europejskich sąsiadów. Tworzyły się więc z biegiem lat jakby dwa odrębne światy, które i tak bardzo skutecznie się przenikały, bowiem miejscowa ludność, wyjątkowo zresztą przychylnie i pokojowo nastawiona do przybyszów, traktowała obie te nacje jednakowo - bo przecież i tak było im wszystko jedno z kim akurat sąsiadują ich domy, pola czy plantacje.
Współzamieszkiwali zatem i z jednymi, i z drugimi, a ponieważ panowała tam niemalże stuprocentowa zgoda pomiędzy tymi trzema stronami (bo o co zresztą mieliby się bić? Ziemi i kokosów wystarczało dla wszystkich), oba światy z biegiem lat zaczęły się z sobą po prostu "stapiać". Wiemy już także to, iż współplemieńcy (językowo) osiedlali się razem, raczej "trzymali się kupki", co nie przeszkadzało zresztą w spokojnej, bezkonfliktowej koegzystencji ze swymi sąsiadami, ale ich rozwijające się i coraz bardziej rozrastające osady i miasteczka musiały się siłą rzeczy w wielu miejscach z sobą "spotkać", niejako "przylepić" się do siebie, a nierzadko i nawet "zazębiać", i w tenże sposób powstawały bardzo przedziwne miejskie "twory" - jedno miasteczko a dwie dzielnice, czyli anglo- i francuskojęzyczne.
Potem zaś, kiedy już proklamowano powstanie nowego suwerennego państwa pod nazwą Vanuatu (a nastąpiło to w drugiej połowie XX wieku), zajmującego zresztą cały obszar nowohebrydzkiego archipelagu, wszystko i tak stało się pewną "jednością", jednakże ślady ówczesnych podziałów zachowały się do dziś. Ot, jak to właśnie ma miejsce w wypadku Santo i Luganville. Jest to de facto jeden miejski organizm (no może nie aż taki "miejski", cała osada liczy bowiem zaledwie kilka tysięcy mieszkańców), ale składający się z dwóch osobno rozwijających się w historii dzielnic, które "spotkały się" kiedyś po obu przeciwległych stronach wpadającej tu do oceanu małej rzeczki. „Oparły się” więc one na obu jej brzegach i odtąd już stanowić zaczęły jedną, silnie z sobą powiązaną kolonię.
Powyżej użyta nazwa "rzeczka" też, tak właściwie, użyta jest mocno na wyrost - bowiem jest to zaledwie niewielka wodna struga z przerzuconymi nad nią kilkoma mosteczkami, które pokonać można dosłownie w kilka sekund. Tak więc, dla niewtajemniczonego w owych historycznych zawiłościach przybysza jest to nawet absolutnie niezauważalne, gdyż małe domy i hacjendy oraz znajdujące się przy nich pola i ogrody, z obu tych dzielnic w wielu miejscach niemalże się z sobą stykają, a i nawet wręcz na siebie "zachodzą".
Dla tubylców zresztą fakty te nie mają już praktycznie żadnego znaczenia, oni mieszkają albo w Luganville, albo w Santo (jak komu jest akurat wygodnie to nazywać), natomiast ślady odrębności obu tych miejsc ostały się już jedynie w atlasach geograficznych i na mapach. Zwłaszcza że w obecnych czasach można by dosłownie ze świecą w ręku szukać tutaj kogokolwiek o białej skórze, potomkowie byłych brytyjskich i francuskich kolonialistów w większości dawno się już stąd powynosili, zostały jedynie "niedobitki", a i oni to zazwyczaj osoby nie pochodzenia europejskiego ale… Australijczycy. Ot, takie dziwne koleje losu tego naszego świata…
Być może znowu rozpisałem się ponad miarę, ale teraz przynajmniej mogę już być spokojny, iż żaden specjalista w tej dziedzinie nie będzie się "wgryzał" w niuanse moich opisów, bowiem wszystko to, co o tym miejscu wiedziałem i co tutaj zaobserwowałem, całkowicie rzetelnie i z pełną odpowiedzialnością przelałem na papier. Ot, co...
Można by jedynie zadać pytanie; a po co, tak właściwie, zająłem się w ogóle eksponowaniem tychże niuansów (i to z jaką pasją!), skoro i tak w obecnych czasach nie są już one aż tak ważne..? Moja odpowiedź na to brzmi; nie wiem. Tak właściwie, to nie wiem… Wydawało mi się to po prostu bardzo ciekawe, ale może i również dlatego, iż zwiedzając dokładnie to miasteczko świadomość tych faktów znacznie ułatwiała "odczytywanie" spotykanych na swojej drodze krajobrazów..?
Chyba tak, bo w istocie tak było. Ulice, architektura, istniejące jeszcze gdzieniegdzie stare napisy lub szyldy, itp., wszystko to było z sobą dość skutecznie "pomieszane", ale tworzyły one razem naprawdę niepowtarzalny klimat. Spacerując zatem, raz było się w wiktoriańskiej Anglii, a raz w miejscu o atmosferze typowej dla czasów francuskiego króla Ludwika XIV-go, by po chwili (po sforsowaniu kolejnego małego mostka na wspomnianej powyżej rzeczce) znaleźć się znowu w klimacie londyńskiego przełomu wieków, a zaraz potem natrafiało się na ślady czasów napoleońskich..! Niesamowite, ale prawdziwe…
Oczywiście skala tych napotykanych przeze mnie enklaw była niemalże miniaturowa, były to bowiem zaledwie niewielkie skupiska domków, jakiś kościółek, stare sklepiki (z jeszcze chyba starszymi od nich, wiszącymi nad wejściem szyldami - cymes..!), czy też małe cmentarzyki, na których zachowały się nagrobki, które śmiało nazwać by można prawdziwymi dziełami sztuki. Owszem, wszystkie te "akcenty" były niewielkich rozmiarów, a nierzadko i nawet trudno już po tylu latach dostrzegalne, ale to wszystko razem jako całość dla kogoś bardzo tym zainteresowanego stanowić może prawdziwą ucztę dla oczu..!
Nie ma się zresztą czemu dziwić – Historia Wielkiej Brytanii oraz Francji, czy też ogólniej mówiąc całej Europy, zawsze znajdowała swoje odzwierciedlenie w koloniach tychże krajów, to oczywiste. Każda epoka pozostawiała zatem swoje, jedynie dla niej właściwe ślady, które były odbiciem aktualnych stylów, trendów i mód panujących w "Metropoliach", jednakże tutaj, w Santo i w Luganville (nie muszę chyba dodawać, któraż to z nazw ma pochodzenie francuskie, a która angielskie, prawda?) było to nad wyraz pięknie wyeksponowane. Może właśnie dlatego, że jest to miejsce spokojne, niewielkie i po prostu przyjazne - pod palmami, skąpane w słońcu Pacyfiku i o wprost rewelacyjnym dla człowieka klimacie..? (Ależ patos..!)
Tak, taka atmosfera z pewnością miała kluczowe znaczenie w odnoszeniu takiego wrażenia, ale również, a może i nawet przede wszystkim, na ocenę taką wpływało zachowanie się i stosunek do przybyszów tutejszej ludności. To po prostu absolutne mistrzostwo świata..! Nie znajdę takich słów, aby móc to w pełni oddać, ale możecie mi wierzyć - nawet jeśli są to jedynie odczucia subiektywne i tylko moje własne. Ludzi tak życzliwych, tak przyjaźnie nastawionych i tak spokojnych w swojej naturze, nie było mi dane spotkać NIGDZIE INDZIEJ na całym świecie..! A trochę go już przecież zjeździłem, toteż skalę porównawczą z pewnością mam, prawda..?
W każdym bądź razie, nawet jeśli moje obserwacje nie w pełni oddają stan faktyczny, bowiem "stali bywalcy" mogą mieć inne zdanie, to ja przecież opieram się na moich osobistych wrażeniach i przeżyciach, a te są przecież tylko i wyłącznie moim udziałem, lecz owe wspomnienia utrwaliły się właśnie w takiej formie i takimi pozostaną już na zawsze.
Powtórzę zatem jeszcze raz - tutaj, w Vanuatu, zdarzyło mi się spotkać ludzi (jako ogół), którzy w mojej ocenie są najsympatyczniejsi i najżyczliwsi na całym świecie. Ot, co... A może to również i dlatego, iż Santo leży, tak właściwie, na głębokiej prowincji..?
Wszak już same Nowe Hebrydy to znana naprawdę niewielu osobom zapadła prowincja całego naszego świata, a cóż dopiero mówić o takich "zapomnianych przez Boga i ludzi" miejscach jakim jest Santo, które nawet w swoim kraju jest mało znane..? Stolicą Vanuatu jest bowiem Port Vila, leżący na innej, znacznie mniejszej od Espiritu Santo wyspie, na Efate i tamże koncentruje się te "prawdziwe, światowe" życie tego kraju, zaś odległość pomiędzy tymi miejscowościami wynosi w prostej linii nieco ponad 300 kilometrów (w tak malutkim państwie..!) a wyspiarski charakter tego kraiku, w dodatku położonym na takim uboczu, kontaktów z tzw. "Wielkim Światem" z pewnością nie ułatwia.
Życiowe wymagania zatem takich "prowincjonałów" są znacznie, ale to znacznie mniejsze niż na przykład nasze, Europejczyków, przyzwyczajonych przecież do zupełnie innego stylu życiu. I widać to tutaj było dosłownie na każdym kroku. Każda najdrobniejsza nawet rzecz sprawiała im zadowolenie, żyli sobie tutaj spokojnie i radośnie, uśmiechy wręcz nigdy nie schodziły im z twarzy, a kontakty z nimi były naprawdę przyjemnością. Zresztą z opisów, które znajdą się w tym rozdziale, będzie się można wkrótce w pełni o tym przekonać. Że też jeszcze takie miejsca na tym naszym zwariowanym świecie istnieją… Bo niekiedy w istocie naprawdę trudno w to uwierzyć. Ale na szczęście one jeszcze są… I mam głęboką nadzieję, iż stan obecny (czyli w drugiej dekadzie XXI wieku) nie różni się od tego, który napotkałem tutaj w roku 1985. Pora zatem na kilka opisów, prawda..?
Zjawiliśmy się tutaj po ładunek kilku tysięcy ton kopry. Cóż to w ogóle jest kopra..? Otóż, oczywiście jest to przesuszony (ale nie wysuszony – to bardzo ważne..!) miąższ orzechów kokosowych. To jasne - no, w końcu to Pacyfik i wszyscy przecież znamy tak "magicznie" brzmiące nazwy jak Mikronezja, Melanezja czy też Polinezja, prawda..? A one wszakże jednoznacznie kojarzą się z kokosowymi palmami, których plantacje zresztą są największym bogactwem tego rejonu. Bo jakżeby inaczej..?
Ładowaliśmy więc tutaj, o ile dobrze pamiętam, około 5-6 tysięcy ton kopry z przeznaczeniem do wytłaczarni oleju kokosowego znajdującej się w norweskim porcie Fredrikstad. Koprę z reguły przewozi się luzem (mam na myśli oczywiście tamte czasy, kiedy wszystko jeszcze było „normalne” i nie „zamykało się” nawet masówki w kontenerach), tak jak niemal każdy ładunek masowy, czyli np. zboże czy węgiel – ot, po prostu wsypuje się ją bezpośrednio na dno ładowni, a potem jedynie trymuje (czyli wyrównuje jej powierzchnię, żeby nie leżała "na kupie", ale była jednolicie rozprowadzona po ładowni) przy pomocy specjalnego małego wehikułu zwanego "bobcat". To taki malutki spychacz, dosłownie miniaturka.
Ładunek ten nie był przewożony w żadnym opakowaniu - ani skrzynki, ani worki, ani żadne inne kartony nie wchodziły więc w grę, ale… w jaki zatem sposób zjawiała się na statku aż tak duża ilość tego towaru, skoro łatwo przecież sobie wyobrazić, że aby przygotować taką koprę do wysyłki w świat, to trzeba najpierw takiego orzecha zerwać z palmy, rozłupać, wyciągnąć z niego miąższ, podsuszyć na słońcu i przesłać jakoś do portu..? Plantacje kokosowe są wszakże dość rozległe, a cały towar trzeba przecież również i jakoś zgromadzić, to nie kopalnie, z których jednorazowy urobek bez większych ceregieli na statek się ładuje, by go potem gdzieś z zyskiem sprzedać, prawda..?
Bo żeby zebrać kilka tysięcy ton takiego miąższu potrzeba czasu..! To raz. A po drugie - jak przewozić aż tak wielką jego masę z gigantycznych plantacji, skoro nie ma tu żadnych taśmociągów ani nawet wystarczająco przyzwoitej sieci drogowej..? O kolejach to oczywiście możemy zapomnieć - takie "cuda" techniki to mieszkańcy wysp Pacyfiku widują tylko w telewizji. (Jeśli w ogóle ową telewizję posiadają – w obecnych czasach z pewnością się już tutaj rozpowszechniła, ale wówczas było z tym naprawdę "różnie".)
Otóż właśnie… Kopra zjawia się w tutejszym porcie załadowana w jutowe worki, które zszyte są z jednej strony jedynie za pomocą dość krótkiego sznureczka (byle jak, aby tylko zawartość worka po drodze się nie wysypywała), a potem ładuje się statkowym dźwigiem lub bomem paczkę takowych worków dokładnie tak jak drobnicę, do ładowni statku, a tam stevedorzy rozplątując lub przecinając owe sznurki rozsypują zawartość worków po całej ładowni. Proste..?
Taki worek waży zazwyczaj zaledwie 20-30 kilogramów, jak więc zebrać takiej kopry aż kilka tysięcy ton..?! Otóż, nic prostszego..! Załadunek trwa po prostu baaaardzo długo i tyle..! I o to właśnie chodzi..!!! Trzeba co najmniej tygodnia, ażeby rozsypać i roztrymować w ładowniach te jej kilka tysięcy ton, podwożonej pod statek w niewielkich workach, a przecież… dosłownie obok statku są plaże, rafy i wspaniałe, ciche, pełne palm zatoczki, zaś woda ma ponad 30 stopni Celsjusza..! A zatem, czy już mnie dobrze rozumiecie..? Wszak, zanim "nas tym zasypią", to przecież można z tego wszystkiego skorzystać..! Ot, co..!
Zaś sam załadunek to po prostu zwykła, rutynowa i bardzo nieskomplikowana robota, tak więc nawet i podczas służby na pokładzie człowiek mógł się opalać do woli, jedynie zaglądając od czasu do czasu do ładowni, ażeby na bieżąco przebieg prac kontrolować, pilnując czy "wszystko gra". Zatem zbierzmy to wszystko jeszcze raz "do kupki", aby nie było już żadnych kłopotów z wyobrażeniem sobie tego procesu.
Ale o tym będzie już w odcinku następnym, jako że opisy załadunku kopry w sumie zajmują jednak wcale pokaźny kawałek tego tekstu...
louis