A oto cała „technologia” załadunku na nasz statek kopry w nowohebrydzkim porcie Santo/Luganville...
W porcie zjawiała się jakaś określona partia ładunku, powiedzmy 100 worków (o tych "metodach zjawiania się" za chwilę), którą natychmiast na specjalnej platformie ciągniętej przez mały przypominający traktor pojazd podwozi się pod burtę statku. Z platformy (to taki mały płaski wagonik) zrzuca się te worki bezpośrednio na rozłożoną na kei specjalną siatkę ładunkową (zrobioną z grubych, silnych lin i o niewielkich okach), którą następnie czterema jej rogami podczepia się do haka będącego zakończeniem renera statkowego bomu lub dźwigu.
Unoszący się do góry rener naciąga siatkę, znajdujące się wewnątrz niej worki (np. te sto sztuk właśnie) pod swoim własnym ciężarem opadają nieco, „zbijają się” niejako w jeden blok powodując, iż taka ładunkowa siatka wygląda dosłownie tak samo jak gigantyczna wypełniona towarami siatka na zakupy. Ot, jest to taki pękaty osiatkowany, wyglądający jak zwisający wór o kształcie wielkiej łzy pakunek - a zabierany dźwigiem ponad luk ładowni, potem opuszczany na renerze na jej dno, gdzie z kolei robotnicy otwierają z osobna każdy worek (rozcinając lub rozplątując zszywający go sznurek) i rozsypują wokoło (byle jak, byle dalej) jego zawartość, czyli owe 20-30 kilogramów kopry (ale zdarzały się również i wory o 50-60 kilogramach). Potem zaś wszystkie puste już worki stevedorzy wkładali zwinięte w rulonik z powrotem do siatki, która wracała na nabrzeże, gdzie pod burtą statku czekała już następna platforma z nową "porcją" ładunku. I tak w kółko, przez około 7-8 dni. Proste..?
A jak ładunek zjawiał się w porcie..? Otóż, rozmaicie. Worki przybywały na nabrzeże na ciężarówkach, na małych samochodach dostawczych typu "pickup", w bagażnikach samochodów osobowych (sic!), na motocyklach, skuterach, rowerach, na łodziach motorowych lub wiosłowych, a nawet i na zwykłych, ciągniętych przez człowieka kołowych wózkach..! Rozmaicie. Bo po prostu na miejscu odbywał się… skup! Tak, dokładnie tak samo jak w skupie ziół, złomu lub makulatury..!
Co tylko kto miał, co mu się udało zebrać, wyłupać z orzechów i ususzyć, to pakował to we wspomniane jutowe woreczki, zaszywał je sznurkiem i przywoził do portu, do skupu i w ten sposób sobie zarabiał. Dokładnie tak jak robią to – nie przymierzając – w Polsce zbieracze grzybów lub jagód. Ciekawe, co? Oczywiście taki "detal" był zaledwie jedynie uzupełnieniem "poważniejszych" dostaw, przybywających tutaj ciężarówkami z profesjonalnie prowadzonych plantacji, to jasne, ale przynajmniej każdy miał tu możliwość „na boku” sobie dorobić. Takie „na boku”, ale oczywiście legalne…
I rzecz jasna każdy w pełni z tej szansy korzystał. Na nabrzeżu zatem aż roiło się od takich drobnych dostawców, którzy za swoje woreczki z koprą, po ich dokładnym zważeniu przez personel prowadzący skup, inkasowali - od razu na miejscu - parę Vatu (czyli ichnich Złotówek) i natychmiast znikali, robiąc miejsce następnym chętnym. I w ten oto prosty sposób każdy był zadowolony. Zdarzyło mi się tu dostrzec nawet i dzieci, które na zwykłym dziecięcym wózeczku (sic!) przywiozły do skupu 2 (powtarzam; słownie "dwa") worki kopry, dostały za to parę groszy i już miały na cukierki czy lizaki. Przeciekawy widok…
Natomiast o jakiekolwiek dokumenty czy też inne dowody tożsamości nikt tutaj w ogóle tychże dostawców nie pytał - ot, wypłacano za ich towar należne im pieniążki i na tym się już wszystko kończyło… Bo i po co niby miano by to robić..? Byłoby to tylko zupełnie niepożądanym tutaj komplikowaniem sobie życia (a niech sobie to życie komplikują Europejczycy i Amerykanie, no nie..?), a jeśli nawet zdarzały się tu jakieś przypadki podkradania sobie nawzajem ususzonego już towaru, to i tak z pewnością miało to wymiar marginalny, miasteczko było przecież malutkie, zaś przybysze "z interioru" sami przecież musieli dbać o przywieziony z sobą do portu towar.
A zresztą, widać było już na pierwszy rzut oka, że cały skup był świetnie zorganizowany, przebiegał zawsze w spokoju i przede wszystkim sprawnie. A dzieciaki..? A niech się postarają o te parę grosików, dyć kokosów to tu wszędzie wokoło dostatek..!
Rzecz jasna te "świeże" dostawy nie trafiały natychmiast na statek, o nie..! Tutaj, pomimo całego owego folkloru, żadnej "partyzantki" jednak nie było. Każda dostarczana partia kopry była na bieżąco sprawdzana, odpowiednio badana przez kilku będących cały czas na miejscu specjalistów i dopiero wówczas trafiała do pobliskich portowych magazynów. To zresztą oczywiste, bowiem który z importerów (zwłaszcza europejskich) sprowadzałby koprę o złej jakości..? Tak więc pod statek podwożono głównie towar już uprzednio zbadany i zmagazynowany, na lekceważenie pewnych zasad tutaj sobie nie pozwalano (no, w końcu to biznes!), ale zdarzało się i tak, iż pewna część worków dopiero co przez kogoś dowieziona i skupiona, od razu trafiała do naszych ładowni, bowiem okazywała się być odpowiednio dobrej jakości. No, myślę, że teraz wszystko już jest jasne, prawda..?
A teraz wyobraźmy sobie tę scenerię - stoimy w Santo cały tydzień, dosłownie "pod nosem" mamy wspaniałą, czystą i pełną palm plażę, po której walała się cała masa kokosów. Dookoła nas znajduje się szereg malutkich wysepek i raf, otoczonych kryształowej wręcz czystości błękitną ciepłą wodą. Ponad głowami mamy święcące bez przerwy słoneczko, choć temperatura powietrza nie przekraczała z reguły 30 stopni Celsjusza, czyli było bardzo ciepło, ale nie upalnie – a my… nic..?! Tylko praca i ewentualne spacerki po miasteczku w wolnym czasie..? O nie..! Oczywiście, że nie!
Już następnego ranka po zacumowaniu spuściliśmy na wodę naszą szalupę i w trasę..! Na wycieczki..! I tak było niemalże każdego dnia! Wszyscy ci, którzy mieli akurat wolny czas „skrzykiwali się”, montowali "silną grupę" i wyruszali na "podbój" okolicznych wysepek i raf. Jednakże próżno by opisywać każdą z takich wypraw po kolei, zwłaszcza że nic specjalnego (na szczęście!) podczas nich się nie wydarzało, ale można sobie wyobrazić, iż wrażeń z pewnością nie brakowało, prawda..? Zatem, nie bawiąc się specjalnie w żadne szczegóły, pozwolę sobie opisać taki "wypad" szalupą "w nieznane" tak, jakby to była zaledwie jedna wyprawa, pomimo tego, iż de facto na jej przebieg składają się wydarzenia z kilku kolejnych takich wycieczek. Zgoda..? Dokładnie tak samo, jak uczyniłem to w wypadku moich kilku wizyt w Rio de Janeiro, na Tahiti lub na Malcie, które opisywałem jakby to wszystko było zaledwie w jednym dniu…
A zatem wyruszamy… Silniczek "pryk, pryk, pryk" i odbijamy od nabrzeża. Na szalupie około 10-12 osób wyposażonych w kamizelki ratunkowe (dmuchać na zimne!) - chociaż nie zakładane na siebie ale wciąż będące pod ręką - oraz zaopatrzonych w suchy prowiant, napoje i piwo (a jakże!). Żadnych map okolicy nie mamy, ale… po co nam one..? Przecież wszystko wokoło widać jak na dłoni..! Obieramy zatem kurs najpierw na wyspę znajdującą się po przeciwnej stronie niezbyt szerokiej w tym miejscu i krótkiej cieśniny. Wyspa ta, o ile dobrze pamiętam, nazywała się Aore i już z oddali widać było, że jest ona jakby jedną wielką plantacją palm kokosowych, bowiem drzewa te stały tutaj w absolutnie regularnych szeregach, widać więc było, że sadzono je tu w sposób systematyczny i planowy.
Niewiele ponad pół godziny jazdy i już powolutku podpływamy pod jej brzegi. Ale miejsca do lądowania na wyspie znaleźć nie możemy, same rafy..! Krążymy więc nieco, szukając dogodnego przesmyku pomiędzy skałami (rafy także nazywa się skałami, mimo, iż są pochodzenia zwierzęcego), ażeby dotrzeć jakoś do brzegu i szczęśliwie do niego dobić. Nie muszę chyba dodawać, że musieliśmy posuwać się bardzo wolno i ostrożnie, bowiem ewentualne zderzenie z rafą mogło nas bardzo drogo kosztować, prawda..? Szalupa to nie okręt wojenny, pancerza na niej nie było, zatem każde nawet niewielkie uderzenie w rafę mogło spowodować przebicie łodzi, ona przecież zbudowana była ze specjalnych lekkich materiałów przypominających nieco laminaty. Lekkie, niezatapialne i trwałe, ale jednak w spotkaniu z ostrą krawędzią skały zupełnie bez szans..! Zatem ostrożność przede wszystkim. Bo po co nam takie "atrakcje", prawda?
Po pierwsze; ewentualne zniszczenia i związane z nimi naprawy (jeśli byłyby w ogóle możliwe). Po drugie; kłopoty z powrotem na statek, jeśli by doszło do przebicia dna a wydajność pompy zenzowej okazałaby się niewystarczającą. No i po trzecie; aż strach pomyśleć co zrobiłaby z nami Dyrekcja naszego Armatora w Gdyni, chyba by nas wszystkich za to powywieszali za ja… No mniejsza już za co, ale trzeba było po prostu robić wszystko, ażeby zdecydowanie na pierwszym miejscu stawiać ZAWSZE bezpieczeństwo statkowego sprzętu, a przede wszystkim ludzi. To jest zresztą nasz marynarski "elementarz" i w tych sprawach nikt z nas na żadne niechlujstwo nigdy sobie nie pozwala...
Toteż, prześlizgując się pomiędzy rafami postawiliśmy na dziobie jednego "łebka", tego, który akurat siedział najbliżej, czyli Kucharza - niech więc stoi wyprostowany i patrzy z wysoka w wodę, czy nie ma gdzieś pod jej powierzchnią na naszej drodze jakiejś niemiłej i zdradzieckiej "niespodzianki". I trzeba przyznać, iż z roli tej wywiązał się należycie. Co i rusz machał rękoma to w lewo, to w prawo, wskazując sternikowi drogę i takim to właśnie "zygzakiem" dotarliśmy w końcu do brzegu i do niego przybiliśmy. Ufff…
Niech żyją odkrywcy..! Obcy, gęsto porośnięty trawami i krzewami brzeg, niby tajemniczy nowy ląd (a niech tam!). Wychodzimy z łodzi (mocząc najpierw nogi co najmniej do ud, bo inaczej wysiąść się nie dało), wciągamy szalupę z wysiłkiem na brzeg - ogień w oczach, rozpalona wyobraźnia (brakuje nam już tylko opasek na oczach, haków zamiast pourywanych rąk, drewnianych protez pourywanych w morskich bitwach odnóży i papug na ramionach) aż tu nagle… Jakiś hałas, zbliżający się warkot silnika samochodu i po chwili podjechał do nas niewielki terenowy Jeep..! I nagle czar prysł..! Okazało się, że wyspa jest już dawno odkryta..! Eeee… Co za świat..! Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, byli już ludzie… I nawet pomarzyć nie dadzą..! Ot, co..!
W samochodzie siedziała para młodych Brytyjczyków, jak się wkrótce okazało współwłaścicieli tutejszej plantacji i po prostu podjechali do nas, aby zobaczyć "kto zacz". Dostrzegli nas już z daleka, jeszcze na wodzie przed "wianuszkiem" okalających wyspę raf, zdążyli więc na czas dotrzeć w miejsce naszego lądowania i wyjść nam na spotkanie. I od razu, bez żadnych wstępnych ceregieli, zaczęli nas wypytywać kim jesteśmy, skąd przybywamy i jakie mamy tutaj zamiary.
Ot, żadna rewelacja, w końcu to ich teren, prawda..? Odpowiedzieliśmy im zatem co i jak - zresztą na burcie szalupy wymalowana była "jak wół" nazwa naszego statku (którą oczywiście skrzętnie obejrzeli), uwiarygodniało to zatem naszą opowieść, toteż kiedy tylko przekonali się, że jesteśmy tu po prostu "z wycieczką", pozwolili nam tutaj pozostać tak długo jak się nam tylko spodoba i robić absolutnie wszystko na co mamy ochotę, aby tylko niczego na plantacji oraz w jej pobliżu nie niszczyć. "Enjoy yourself", i tyle!
Zapytaliśmy więc czy możemy rozpalić tu gdzieś ognisko, bo mamy wielką "chrapkę" na pieczone kiełbaski i ziemniaki, które z sobą przywieźliśmy, a i przy okazji, jeśli nam na to pozwolą, to bardzo gorąco zapraszamy "do stołu". Nie widzieli na szczęście żadnego problemu, a nawet wskazali nam odpowiednie do tegoż celu miejsce, ażeby było bezpiecznie i przez przypadek nie zaprószyć gdzieś ognia, ale co do naszego zaproszenia to grzecznie podziękowali lecz zdecydowanie odmówili, usprawiedliwiając się brakiem czasu. Zatem "good luck" i odjechali...
No to cóż, rozpalamy ogień i do dzieła..! Pozbieraliśmy w okolicy nieco chrustu (te gałęzie i trawy zupełnie zresztą na miano "chrustu" nie zasługiwały, bo wilgotne były jak cholera) i z trudem bo z trudem, ale jakoś ognisko udało się nam w końcu rozpalić. I oczywiście…
Eeech… Czy wyobrażacie może sobie jak smakują polskie kiełbasy i parówki pieczone pod gołym niebem Mikronezji, pod palmami i tuż przy brzegu ciepłego Pacyfiku? I jedzone bezpośrednio w wodzie, kiedy to siedziało się na płytkich podwodnych rafach, zanurzonym nierzadko aż po samą szyję..? Otóż - bosko..! Bo zresztą czy mogłoby być inaczej..? Takiej oceny nie trzeba nawet uzasadniać, prawda..? Smakowały bosko i już..! Nawet te, które się wskutek chwilowej nieuwagi absolutnie spaliły na węgiel..! A co tam..! Da się zjeść, byle tylko było czym popić, no nie..? A było czym..! Oczywiście z umiarem…
A czy wyobrażacie może sobie jak smakują polskie ziemniaczki pieczone w powyżej opisanych okolicznościach..? Otóż - fuj..!!! Już nie bosko, o nie..! Tym razem to "fuj, fuj i po stokroć fuuuj..!" Dosłownie jak trucizna. W jednym miejscu spalony na amen, zaś w drugim (ten sam kartofelek) jeszcze zupełnie surowy. Ale co się dziwić, skoro ten rodzaj drewna, którego tu nazbieraliśmy i wykorzystaliśmy do rozpalenia ogniska, absolutnie do tego celu się nie nadawał, bowiem nie zamieniał się w taki pełen żaru popiół jak nasze poczciwe sosenki i jałowce. Ale i tak było "elegancko", choć te wszystkie pyry zlądowały jednak głęboko w oceanie…
Grzecznie potem po sobie posprzątaliśmy, zatarliśmy wszelkie ślady naszej działalności, zalaliśmy dokładnie wiadrami z wodą miejsce po ognisku i wyruszyliśmy na dalszy "podbój" pobliskiego archipelagu. No tak, odbijamy od brzegu i… znowu to samo. Kucharz na dziób i pełna obserwacja, bo przecież któż by z nas spamiętał ten "zygzakowaty" przesmyk między rafami, którym tutaj dotarliśmy..? Nikt, to jasne. A jak już wspomniałem, żadnych map nie mieliśmy. A nawet i gdybyśmy je mieli, to kto by się tam "bawił" w nawigację..?! Zatem ponownie Kucharz rozpoczyna swoją gestykulację, stojąc wyprostowanym na dziobie szalupy i wypatrując podwodnych przeszkód na naszej drodze. Tak więc wypadałoby jedynie powtórzyć, słowo w słowo zdanie z poprzedniej, dziewięćdziesiątej strony - "co i rusz machał rękoma to w lewo, to w prawo, wskazując sternikowi drogę i takim to właśnie zygzakiem wydostawaliśmy się powoli na pełne wody cieśniny…" Ale, skoro wszystko aż tak ładnie i bezproblemowo szło, to oczywiście siedzący w każdym z nas "diabełek-kusiciel" od razu zaczął podszeptywać; "a czy nie można by tak szybciej? Szkoda przecież czasu, jeszcze tyle przed nami…" No to cóż, skoro tak - to "pół naprzód" i jazda..! A co tam..! (Ufff… dobrze, że nie "cała"!). Zatem, ciut szybciej, bo przecież Przygoda czeka! Toteż Kucharz dalej; "a to w lewo, a to w prawo, wskazując sternikowi (czyli tym razem mnie) drogę i takim to właśnie zygzakiem…" Aż tu nagle...
Zamiast uporządkowanej i zrozumiałej gestykulacji rozpoczął on znienacka wywijać rękoma jakieś przedziwne panikarskie "młynki", jakby nie mógł się zdecydować co do strony, którą zamierzałby pokazać. Oczywiście, nic a nic z tego nie można się było zorientować, a on, odwracając sie jeszcze do tyłu, zaczął wołać coś głośno w naszym kierunku w podekscytowaniu (lecz niestety jego słowa bardzo skutecznie zagłuszane były przez hałas pracującego silnika), wskazując jednocześnie przed siebie, dokładnie przed dziobem łodzi coś, na co koniecznie powinniśmy zwrócić uwagę. No, głupi by się domyślił, że jechaliśmy wprost na podwodną rafę..! I to "pół naprzód"..! Wprawdzie to jedynie szalupa a nie statek, ale i tak ten niby niepozorny silniczek "wykręcał" z kilka dobrych węzłów prędkości - no, przynajmniej tyle co turystyczny rower..!
Toteż natychmiast to nas otrzeźwiło - "diabełek-kusiciel" z naszych wyobraźni dostał potężnego kopa w d…, my zaś w popłochu w krzyk; "cała wstecz..!" i… czekamy w napięciu z zapartym tchem… Ale – oczywiście (bo jakżeby inaczej..!? – po chwili wyrżnęliśmy w podwodną przeszkodę z taką mocą (i to pomimo pracy silnika wstecz - no, było już troszkę na taki manewr, aby mógł się powieść, za późno), że aż wszystkich z nas rzuciło do przodu jak kupkę gruszek na skutek gwałtownego zatrzymania się łodzi na skale. Dziób w jakiś przedziwny sposób uniósł się nieco, jakby podskoczył, potem nagle opadł, by po chwili zastygnąć już na trwale w tej pozycji. Ufff…
Ja zaś, tak jak wszyscy zresztą, wylądowałem z dobry metr gdzieś z przodu, a na dokładkę zostałem w ręku z oderwanym wskutek szarpnięcia rumplem od steru..! A co z Kucharzem..? Nie ma, zniknął nam po prostu z pola widzenia..! Usłyszeliśmy tylko wielkie "chlup", bowiem na skutek nagłego zahamowania szalupy siła odśrodkowa wyrzuciła go jak z procy kilka metrów do przodu poza burtę - stał przecież w momencie zderzenia wyprostowany na dziobie, zatem jego szanse na utrzymanie równowagi były, praktycznie rzecz biorąc zerowe. Wypłynął on po chwili spod wody, ale jednak aż z dobre dziesięć (!) metrów od nas (jak to się w ogóle mogło stać?) i z oczyma wywalonymi na wierzch ze strachu zaczął gwałtownie i w panice "wiosłować" rękoma w naszym kierunku. No, zbyt dobrym pływakiem jak się okazało to on nie był…
Ale, jeszcze na dokładkę, (ach, ten nasz polski wisielczy humor..!) ktoś w tym momencie krzyknął głośno; "uwaga, rekiny..!" (ależ żartowniś się znalazł!), co spowodowało takie przyspieszenie pracy rąk u naszego rozbitka, że woda wokoło niego aż tak się zakotłowała, jakby się nagle zaczęła gotować jak wrzątek..! Ileż to jednak energii może wyzwolić w człowieku nadmiar adrenaliny..! A my..? W tym momencie zamiast martwić się szalupą i zacząć natychmiast sprawdzać czy też coś poważnego się z nią nie stało, czy nie ma w jej dnie jakiegoś przebicia, to najpierw kibicowaliśmy naszemu Kucharzowi w jego walce z dzielącym go od nas dystansem, zanim w końcu - ciężko dyszący i wyglądający na wyczerpanego - nie rzucił się w przestrachu na łódź i nie chwycił się kurczowo jej burty. A kiedy go wciągaliśmy do środka, ktoś rzucił jeszcze złośliwie (chyba znowu ten nasz żartowniś); "To za karę, za te spalone kiełbasy, żeś ich nie przypilnował..!"
Gruchnęliśmy wszyscy szczerym śmiechem, bo rzeczywiście tak było - zamiast mieć je wtedy "na oku", to on raczył się piwkiem, a my zawierzając jego słowom (że wszystkiego oczywiście dogląda) nie zwracaliśmy na to uwagi, a potem musieliśmy "wcinać" węgiel. No cóż, może rzeczywiście żartowniś ma rację? A niech ma za swoje..! Przynajmniej sobie popływał i przy okazji najadł się strachu. Oj, najadł się, bez wątpienia, bowiem potem długo jeszcze był blady jak ściana z wrażenia. A niby taki "niewinny" nurek pod wodę, prawda? Lecz przez kilka jeszcze chwil wciąż nie przestawano pastwić się nad jego pechem, a nasz żartowniś znowu mu przygadał; "Jakbyś tak miał piec parówki na bezludnej wyspie to byłbyś ch… a nie Robinson Crusoe, bo byś zbyt długo nie pożył..! Zdechłbyś z głodu…" A po chwili dodał: "A my razem z tobą…" Ale Kucharz, jak się okazało wcale obrażalski nie był i na dokładkę też miał niezłe poczucie humoru, bo odpowiedział; "Jakbyście, kur…, byli razem ze mną, kur…, to wtedy już, kur…, nie byłaby, kur…, bezludna wyspa, co nie..?" No tak, logiki to mu nie można było odmówić, jednakże nasz żartowniś go dobił; "Oj, byłaby, kur…, była bezludna, bo byś nas wszystkich, kur…, powytruwał, to prędzej czy później i tak, kur…, nikt by nie pozostał..!"
OK., podowcipkowali sobie, ale pora już jednak najwyższa, aby niniejszy odcinek zakończyć. Na dalszy ciąg opisów naszej szalupowej wyprawy zapraszam do odcinków następnych...
louis