Odcinek ostatni niniejszego rozdziału o Vanuatu...
A tak przy okazji, skoro już o tym piszę, to uprzedzę nieco fakty i dodam, że "sfrajerowałem" się z tym na całego - wówczas bowiem, jeszcze przed meczem, kiedy te afisze oglądaliśmy postanowiłem sobie w duchu, że kiedy tylko będzie okazja zerwę skądś jeden z takich plakatów (koniecznie!), żeby go mieć na pamiątkę. Ale niestety, od postanowienia do realizacji tegoż zamiaru droga była dalsza niż mi się początkowo wydawało. No, po prostu nie miałem najmniejszych szans. To oczywiste, że mógł mnie w tym ktoś ubiec, bowiem przed meczem "podkradać" tych afiszów nie wypadało (to chyba jasne, prawda..?!), natomiast potem, kiedy już zacząłem się za tym rozglądać, to okazało się, że "powsiąkały" wszystkie jak kamfory - i to jeszcze podczas trwania meczu..! Jakie więc mogłem mieć szanse na zdobycie takiego "trofeum"..? Żadne. Zresztą nie tylko ja jeden byłem tym zawiedziony, takie plany mieli rzecz jasna także i inni, ale cóż...
Nie udało się i tyle..! A szkoda, wielka szkoda, bowiem miałbym naprawdę wprost niespotykaną pamiątkę. A tak nawiasem mówiąc (być może nieco przesadzę, ale tak sądzę), któryś z takich plakatów po tylu już latach od tamtych wydarzeń śmiało mógłby dzisiaj stanowić cenny eksponat muzealny w takiej np. Izbie Pamiątek PLO lub i nawet… w prawdziwym Muzeum Sportu..! Wiem, brzmi to niewiarygodnie i dość zuchwale, ale jeśli przesadzam, to czy rzeczywiście aż tak bardzo..? Bo trzeba było to wszystko po prostu widzieć na własne oczy, przeżyć tę przedziwną towarzyszącą temu wszystkiemu atmosferę, ażeby choć w małej części móc mi przyznać rację. Przecież nie tylko ten wyczynowy "poważny" sport się liczy, prawda..? Szkoda, naprawdę szkoda, że się wówczas "zdematerializowały"…
To znaczy… to nie było dokładnie tak, o nie..! One nie wyparowały, ot "tak sobie", one zostały po prostu przez kogoś z naszej załogi "zabezpieczone" (czyt. zabrane do domu na wieczną pamiątkę), ale ja osobiście wiem tylko o dwóch sztukach, które "się ujawniły" – te, które znalazły swoich właścicieli tego faktu nie kryjących (jedną wziął Steward a drugą bodajże Ochmistrz), ale gdzie się zatem podziały pozostałe trzy plakaty..? (Jeśli rzecz jasna było ich rzeczywiście pięć sztuk, o których zdążyliśmy się dowiedzieć - i jeśli w istocie wziął je ktoś ze statku, bo przecież równie dobrze mogli je "zwinąć" także i gospodarze). Dwie powyższe osoby do tego się przyznały (no, "kto pierwszy ten lepszy", więc pretensji mieć do nich nie można), ale któż inny wszedł w posiadanie pozostałych egzemplarzy, tego nie dowiedziałem się już nigdy. Bo nikt więcej się tym po prostu nie pochwalił. A szkoda, bo może dałoby się potem ubić jakiś mały interesik..? Wyhandlować za coś..?
A zresztą… Jak podejrzewam, gdyby mi się udało zdobyć taki "łakomy kąsek", zdążyć go capnąć przed innymi, to chyba także bym się nie przyznał. Ot, co… Ktoś inny wówczas byłby rozczarowany, bowiem wiadomo; "w Przyrodzie nic nie ginie". Dzisiaj ja, jutro ty masz szczęście. Jak to w życiu… Ale koniec już tej dygresji, wracamy do akcji…
Napisałem poprzednio; "szok, po prostu szok..!" No tak, bo po pierwsze; te plakaty… A po drugie; wszelkie zabiegi związane z przygotowaniami tego boiska do gry również były z gatunku tych, które wręcz "powalały na kolana"..! (Naprawdę, wierzcie mi..!) Wspomniałem uprzednio o około dwudziestu osobach z kosiarkami i kosami, które wówczas, jeszcze ze statku dostrzegliśmy - ale to naprawdę mało powiedziane..! Wtedy ich było właśnie z dwudziestu, ale teraz to już był tłum..! Jedni kosili, drudzy to zielsko zgrabiali i wiązali w jakieś dziwnego kształtu snopki (nieco inne niż te nasze z „nadwiślańskich pól”), jeszcze inni montowali bramki, których słupki i poprzeczki wykonane były z drewnianych pniaków (może z palm kokosowych?), zaś wokoło cała chmara dzieciaków przenosiła ten szczególny "urobek", czyli owe trawiaste snopki z tegoż placyku na brzeg ulicy, przy której stał niewielki ciężarowy samochód, na który owa dziatwa całe to zielsko załadowywały. Iście wzorcowa spontaniczność..! Ten widok był po prostu prze-pię-kny..!
Ale… No właśnie… Widok był wspaniały, ale z drugiej strony to na takie dictum poczuliśmy jak nam autentycznie przechodzą ciarki po plecach, bowiem wszystko to wygląda ładnie i sympatycznie, ale czy to czasem nie oznacza, że szykuje się tu naprawdę jakaś wielka feta..? No bo przecież trudno było sobie wyobrazić, iż na ten mecz nie przyjdą ci ludzie, którzy tutaj właśnie przy tejże trawie pracują..! I gdyby tylko oni stanowili "publikę" zbliżającego się spotkania, to już byłby tu tłum i ścisk. A wszakże należało się spodziewać, że to jeszcze nie koniec..!
Poczuliśmy więc w tym momencie (proszę się nie śmiać!) coś w rodzaju… odpowiedzialności za nasz kraj (apeluję ponownie o "się z nas nieśmianie"!) – ba, to nawet nieco "trąciło" naszą dumę narodową (a jakże!), bo przecież - jak już pisałem powyżej - na afiszach "stojało jak wół"... Poland i basta..! Toteż wiadomo – trudna rada, trzeba się pokazać i już..! Żadnej zgrywy, żadnej litości dla swoich organizmów, żadnego narzekania… Walka do upadłego i do ostatniej kropli krwi, to chyba jasne, prawda..? No, po prostu musimy dać z siebie wszystko i "gryźć trawę", bowiem obserwując te ich przygotowania zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie możemy do tego meczu podejść "luzacko", "z wygłupem", aby tylko "odfajczyć swoje" lub "odwalić pańszczyznę", a potem wracać sobie „jak gdyby nigdy nic” na statek.
O nie..! Byłby to po prostu przeogromny wstyd, gdybyśmy przy tej okazji pozwolili sobie na zlekceważenie naszych przemiłych gospodarzy. Przecież widać, że szykują się do tego jak do jakiegoś święta..! Ależ frajda..! Ten nastrój zaczął nawet nam się udzielać, poczuliśmy się przez moment jakbyśmy niedługo mieli wybiec na boisko jakiegoś co najmniej Wembley albo też "innej" Maracany… A o mobilizacji, która z tą chwilą zaczęła w nas narastać, to już nawet nie wspomnę. Przemiłe uczucie, możecie mi wierzyć na słowo… No, po prostu szykowała się nam Wielka Przygoda…
I rzecz jasna nie pomyliliśmy się..! Kiedy zbliżała się umówiona godzina rozpoczęcia meczu, jeszcze ze statku, z oddali, widzieliśmy już jak w pobliże owego skoszonego już "do równej gleby" placyku "walą prawdziwe tłumy" kibiców..! Znowu szok. Nie do wiary..! Czym prędzej więc zebraliśmy się "do kupki" i wyruszyliśmy na to boisko, ale kiedy już dotarliśmy na miejsce to to, co ujrzeliśmy, nawet nasze oczekiwania przerosło..! Bo to było w istocie prawdą, iż miejscowa społeczność urządziła sobie z tego spotkania niemalże święto, sam mecz zaś mógł być jedynie czymś w rodzaju pretekstu do takiego zgromadzenia się lub też tylko jednym z punktów programu tego swoistego festynu. Widać było bowiem, iż większa część osób naszą grą niespecjalnie była zainteresowana.
Mogło być też i dokładnie odwrotnie. To znaczy, już od dawna szykowano się tutaj do jakiegoś miejscowego zebrania z jakiejś nieznanej nam okazji, zaś taki mecz z załogą stojącego akurat w porcie statku, mógł być jedynie jego dodatkową "okrasą". Ale, czy to aż takie ważne..? Bowiem owszem, wielu ludzi podczas meczu siedziało gdzieś sobie "po kątach", w bocznych uliczkach lub na plaży i gaworzyło sobie w najlepsze z sąsiadami, ale przy boisku i tak było tyle osób, iż ich widok w zupełności wystarczył, ażeby nam się z początku z wrażenia aż ugięły kolana. Było ich bowiem na pewno z kilkuset (sic!), a wyobrażacie sobie może jak coś takiego wygląda..? Przecież to nie był stadion, a jedynie z rzadka używane i niezbyt eleganckie boisko (no, najlepszy dowód, że je dopiero co skosili), bez trybun rzecz jasna - zaś miejsca siedzące dla publiczności zapewniała piętrząca się nad nim dość wysoka i stroma skarpa. Była ona zresztą niemalże w całości "oblepiona" ludźmi..! Doprawdy szykowało się więc coś cudownego..!
Ale… No cóż… Kiedy tylko ujrzeliśmy naszych przeciwników to od razu, już na samym wstępie wiedzieliśmy, że bez "dwucyfrówki" obejść się nie może, o nie..! Wybiegła bowiem przeciwko nam drużyna złożona z samych młodych, postawnych, świetnie zbudowanych i zdrowych "byczków" - same "chłopy na schwał"… A my..? No właśnie… Jeszcze raz muszę napisać to westchnienie; "no cóż"…
A zatem; no cóż… My, jak to my… Średnia wieku coś około "…. - dziestukilku" lat, bractwo w większości palące, "nie wylewające za kołnierz", ten i ów z dość dobrze rozwiniętym tzw. "mięśniem piwnym", a na dokładkę przecieżzupełnie niewytrenowane! Grało się wszak w taką piłkę jedynie "od przypadku do przypadku", kiedy nadarzała się taka okazja jak choćby właśnie ta dzisiejsza, natomiast nasi rywale, było to przecież znakomicie widać, mogli być członkami jakiegoś lokalnego klubiku, czyli grali raczej na co dzień. Kudy nam więc do nich..?! Ale… Ale od czego jest ambicja..? Będziemy walczyć i już..!
A poza tym - przecież wszyscy wokoło doskonale wiedzieli, że nie jesteśmy piłkarzami a jedynie marynarzami, że nie można się po nas spodziewać cudów, a chodziło tutaj przecież tylko o dobrą zabawę..! Panowała tu zresztą dookoła atmosfera święta i festynu, toteż wypadało nam się jedynie do tego odpowiednio "dostroić", postarać się nie sprzedać tanio swojej skóry i zagrać tak, aby chociaż nie przynieść sobie wstydu. A zresztą, nasi wszyscy przeciwnicy mieli na swoich obliczach takie uśmiechy, że chyba były one szersze nawet od ich barów, toteż - może jednak nie będzie aż tak źle..? No w końcu to "friendly match", prawda..? A poza tym - Polacy też piłkę kopać umieją, nawet marynarze..!
Zatem - prezentacja, wymiana proporczyków (serio! Oni nam dali coś takiego, natomiast my odwdzięczyliśmy się naszą polską banderą), potem tzw. "okrzyki dla dodania sobie animuszu", czyli z naszej strony; "na cześć drużyny przeciwnej - hip, hip, hurra!" i… gramy..! No i co..? Wcale „nie taki diabeł straszny jak go malują"...
To znaczy, owszem, byli oni od nas zdecydowanie lepsi, tego zresztą należało się spodziewać – ale my, dopingowani powagą sytuacji, obecnością tak wielkiej liczby kibiców oraz od razu, już "z góry" stojący na straconej pozycji, okazywaliśmy się dla nich naprawdę "trudnym orzechem do zgryzienia". Nie daliśmy się tak łatwo "zabiegać", o nie..! I walczyliśmy autentycznie jak lwy..! Ależ to była frajda..! A poza tym - ileż przy tym było radości, poklepywania się po ramionach i śmiechu! Zarówno my, jak i oni graliśmy na poważnie, nikt nikomu nie odpuszczał – ale jednocześnie, gdybym rzekł, że gra była "fair", to powiedziałbym zdecydowanie za mało. Od samego bowiem początku zawiązała się między nami taka jakby "niepisana umowa" (uprzednio nie zaznaczaliśmy tego przecież..!), że gra jest wprawdzie ostra i "kontaktowa", ale z pełnym szacunkiem dla przeciwników. Żadnych przepychanek, bezpardonowych wejść, kopaniny czy tzw. "bodiczków" - nic z tych rzeczy… Autentyczna przyjemność..! Przyjaźń niemalże "pod same niebiosa"… A wynik..?
Napiszę tradycyjnie; no cóż… Było jak było… (Ale się staraliśmy..!) - 8:2 dla nich… (Specjalnie napisałem tak malutkimi literkami, bo może jednak ktoś się nie doczyta..?) No tak, wynik tegoż spotkania był może niezbyt honorowy (oj, akurat to dobrze pamiętam!), ale widać było, że i tak wyszliśmy z tego "obronną ręką" zważywszy na ich wytrenowanie, kondycję i umiejętności oraz na fakt, iż oni naprawdę starali się nam "dokopać" więcej..! Ale na szczęście boisko okazało się nie być pełnowymiarowym (było więc mniej dystansu do biegania), to raz… A dwa – my przecież też potrafiliśmy "kąsać"..! Jeden z naszych Stewardów grał kiedyś wyczynowo w rezerwach Arki Gdynia, toteż w ich obronie "niezgorzej mieszał" (strzelił zresztą dla nas oba gole - w tym jednego z mojego podania..! Hurra..!), zaś u nas w bramce całkiem nieźle spisywał się nasz Kucharz (to ten, który wyleciał kiedyś z szalupy za burtę).
A trzy - my graliśmy w butach, a oni wszyscy… "na bosaka"..! Podejrzewam zresztą, że im to zupełnie nie przeszkadzało, ale jak to w ogóle jest możliwe..? Przecież ów plac gry to było świeże rżysko..! To nic, że jedynie po trawie, a nie takie jak po zbożu, ale przecież świeżo skoszone, a stare źdźbła mogą również być dość ostre i oczywiście takimi były..! Sprawdzaliśmy to potem. A poza tym, leżało tam również dość dużo małych kamieni. Brrr… Ale przecież przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, nieprawdaż..? A grywali tak z pewnością na co dzień. Dla nas taka gra bez butów byłaby na pewno niemożliwością, dla nich zaś nie była nawet utrudnieniem. Ot, co…
Mecz się zakończył, podziękowaliśmy sobie serdecznie za grę, a potem… Kto zgadnie..? Ależ oczywiście..! Kapitan statku oraz Ochmistrz stanęli na wysokości zadania, oj tak. Piwa przytaszczonego tutaj ze statku nie zabrakło dla nikogo (dla graczy rzecz jasna a nie dla setek kibiców!), ale ja niestety pozostać tam dłużej już nie mogłem, czekała na mnie przecież dalsza część mojej służby, toteż w kontynuacji celebry nie brałem już udziału. Zresztą nie straciłem zbyt wiele, bowiem już po niedługim czasie całe towarzystwo porozchodziło się do domów. A zatem - koniec świętowania…
No a potem, następnego dnia rano, rozpoczęło się "wielkie lizanie ran". Przecież to oczywiste, że niewytrenowani i na co dzień nieuprawiający sportu osobnicy muszą po tak wielkim wysiłku zapłacić "swoją cenę" - i to niektórzy nawet dość słoną. Na przykład ja. Niestety…
Okupiłem tę całą "zabawę" dość poważną kontuzją. Dosyć mocno naciągnąłem sobie ścięgna w okolicach pięt w obu stopach. Nie zerwałem ich na szczęście, ale w efekcie całkiem boleśnie je przesiliłem (jak stwierdził nasz Lekarz) i chyba nawet (choć nie był tego jednak tak całkiem pewnym) byłem dość blisko ich naderwania. Do tego stopnia nawet, iż musiałem je owijać elastycznymi usztywniającymi bandażami, aby w ogóle móc się jakoś poruszać! Ból aż tak wielki nie był jeśli stosowałem "szczególną technikę" chodzenia, tzn. szurałem stopami po ziemi jak dziadek posuwający się w laczuszkach, ale kiedy tylko chciałem stawiać normalne kroki, to wówczas ścięgna "dawały mi mocno do wiwatu". Ufff… Pamiętam to dobrze.
Trwało to około dwóch tygodni zanim to przesilenie minęło i doszedłem do siebie - tak więc niestety w następnym porcie, którym było Auckland w Nowej Zelandii, miałem dość mocno ograniczone "pole manewru" jeśli chodzi o zwiedzanie tego miasta – ale o tym będzie w następnym rozdziale, teraz wszak jesteśmy jeszcze w Santo i walczymy ze słabościami...
Inni członkowie naszej drużyny również bez szwanku z tego nie powychodzili - to, że wszyscy mieliśmy potężne zakwasy w nogach, to oczywiste - o tym to nawet nie trzeba wspominać (niektórzy to nawet zesztywnieli jak kije!) - ale przy okazji zdarzyły się i inne, „znacznie lepsze” kontuzje, których było całe mnóstwo – jeden z Marynarzy to nawet nadłamał sobie palec u stopy (właśnie tak powiedział nasz Lekarz – nie "złamał" ale "nadłamał" (!) – ciekawe zresztą co to takiego?). Natomiast drobnych skaleczeń, zatarć oraz zbitych kolan, to już nawet nie będę wymieniał. Po prostu niemal każdy z nas czegoś się podczas tejże gry "dorobił". Ale chyba było warto, prawda..?
I tym optymistycznym akcentem pragnąłbym zakończyć opis mojej wizyty w tym porcie… Wreeeszcie…
louis