Geoblog.pl    louis    Podróże    Nowa Zelandia - Auckland    Nowa Zelandia - Auckland
Zwiń mapę
2018
10
lis

Nowa Zelandia - Auckland

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Auckland Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
AUCKLAND - Nowa Zelandia - Lipiec 1985
I od razu, już na wstępie tego rozdziału zaznaczam, iż absolutnie nie będę się zajmował jakimikolwiek opisywaniami tego lądu. Żadnych szczegółowych geograficznych, jak też i przyrodniczych "obrazków" wtrącać tutaj nie będę - bo tego by jeszcze brakowało! Byłoby to już zdecydowanie zbyt wiele wrażeń jak na waszą wytrzymałość, a przede wszystkim cierpliwość. Opisywałem już bowiem kiedyś dość dokładnie położenie np. Nowej Kaledonii lub archipelagu Nowych Hebrydów, albo też zajmowałem się (również baaardzo "skrótowo") charakteryzowaniem małej roślinki zwanej mimozą – toteż sądzę, iż wystarczy już takowych literackich popisów z gatunku geograficzno-przyrodniczych "wtrętów".
Podkreślę tylko jedno, czego ominąć oczywiście w żadnym wypadku nie mogę; Nowa Zelandia jest krajem dosyć bogatym, dostatnim i co najważniejsze, przepięknym. Krajobrazy oraz tutejsza przyroda mogą wręcz zafascynować. Urzekające jest tu właściwie wszystko - począwszy od lasów, łąk i pól, a na górach skończywszy. Jednakże życie tutejszych mieszkańców, paradoksalnie, wcale do rajskich nie należy..! I to głównie dlatego, iż - tak właściwie - sami sobie… "rzucają kłody pod nogi". Nie jest wcale łatwo – i to niemal żadnemu przybyszowi - dokładnie to zrozumieć, ów kraj bowiem prawie każdemu jawi się niemalże rajem na ziemi, gdy tymczasem "na własne życzenie" tuziemcy, ówże raj właśnie, skutecznie przemienili w jakąś przedziwną "państwową machinę" rządzoną niepodzielnie przez wszechwładne tutaj Związki Zawodowe (w prawie każdej dziedzinie gospodarki i usług..!), które w połączeniu z ciągle wzrastającą w siłę biurokracją nieustannie hamują rozwój tego kraju i najskuteczniej jak tylko można obrzydzają sobie życie. Eeeech, tylko z tego co mi się tutaj udało zobaczyć, już można by spisać całkiem opasły tom na ten temat…
A na czym to tak właściwie polega, po przeczytaniu tego rozdziału będziecie już, choćby tylko z grubsza, wiedzieć. Bo to naprawdę jest ciekawe, zapewniam… Zaznaczam jednak, że opisywać będę zdarzenia z roku 1985 i chociaż bywałem jeszcze w tym kraju (nie tylko w Auckland, ale i w wielu innych tutejszych portach) jeszcze od czasu do czasu przez ponad dwadzieścia kolejnych lat i zawsze w tej materii było tak samo, to przecież nie mogę stwierdzić, że dziś jest podobnie i już nic się pod tym względem nie zmieniło. O nie..! Bo jak jest tam obecnie, czyli w kolejnej już dekadzie XXI-go wieku, wiedzieć przecież nie mogę. Ostatnie moje wizyty w Nowej Zelandii, a konkretnie w portach Lyttelton, Timaru oraz w Napier, miały miejsce już dość dawno temu, więc opierać się mogę tylko na tym, co wiem i co widziałem na pewno. A wówczas sytuacja była jeszcze taka sama, jak podczas mojej pierwszej wizyty, czyli w czasie i w miejscu, które właśnie opisuję; w Auckland 1985 roku. Zatem powtórzę – jak jest tam teraz – nie mam najmniejszego pojęcia. Oby lepiej…
Wspomniałem już, że żadnych wstępnych opisów geograficzno-przyrodniczych poczyniać nie będę - a zatem, kto chce wiedzieć o tym lądzie i kraju nieco więcej, niech sobie szybko zajrzy do encyklopedii i atlasów a potem zabiera się za poniższą lekturę. A mogę zapewnić, że nudną to ona raczej nie będzie. Myślę, iż rzeczywiście warto się nad nią skupić. Do dzieła więc…
Zapewne pamiętacie rozdział o Vanuatu, porcie o nazwie Santo, w którym to rozegraliśmy mecz piłkarski z miejscową drużyną, odbywaliśmy dość liczne wycieczki szalupą po okolicznych wysepkach, itd., prawda? A zatem pamiętacie z pewnością również i ten fakt, że ładowaliśmy tam kilka tysięcy ton kopry, czyli przesuszonego miąższu orzechów kokosowych. I ona to właśnie (ta kopra, znaczy się) była naszym największym zmartwieniem podczas przygotowań statku do zawinięcia do Auckland na Północnej Wyspie Nowej Zelandii. Podążaliśmy tu bowiem prosto z Nowych Hebrydów, więc zbyt wiele czasu na owe przygotowania nie mieliśmy (bo to zaledwie niecałe trzy dni przelotu), ale niestety i tak wszystko na czas zrobione być musiało. I to bezwzględnie!
O cóż więc chodzi..? – zapytacie. Na czym polegały te wspomniane zmartwienia i piętrzące się przed nami trudności..? Ażeby móc to zrozumieć w sposób właściwy zmuszony jestem do napisania pewnego wstępu na ten temat i – jak podejrzewam – nie będzie on chyba zbyt krótki. No niestety, ale jest to absolutnie konieczne – bowiem bez w miarę dokładnego opisu można się będzie w tym wszystkim pogubić. Będzie więc zdecydowanie lepiej jeśli właściwie przyłożę się do tego zadania. Jednakże, postaram się jakoś skrócić wasze "cierpienia" i streścić wyjaśnienia spraw najważniejszych w jak najmniejszej ilości tekstu, żebyście w trakcie czytania przypadkiem mi nie przysnęli… Otóż…
Nowa Zelandia jest krajem wyspiarskim oraz – jak to się zwykło mówić – leżącym aż „na skraju świata”. Jej geograficzne warunki determinują więc bardzo skutecznie jej izolację od reszty światowej społeczności. (Piszę oczywiście o większym okresie czasu jej Historii, bowiem ostatnimi laty, w dobie globalizacji, nie ma to już praktycznie wiekszego znaczenia). Takie położenie więc musiało spowodować (i rzecz jasna spowodowało) kształtowanie się specyficznych (bardzo rzadko spotykanych gdzie indziej) norm współżycia społecznego, zachowań, tradycji i obyczajów – lecz przede wszystkim przyzwyczajeń, które to ugruntowywane poprzez kolejne pokolenia mieszkańców stworzyły bardzo przedziwną atmosferę tegoż miejsca; klimat, który z biegiem wielu dziesiątków lat nie tylko że zupełnie zdominował i ukształtował ludzką mentalność, ale i również znalazł odzwierciedlenie w wielu tutejszych… regulaminach, przepisach a nawet w oficjalnie obowiązujących, a ustalonych przez miejscowy Parlament prawach.
Bo czas nie stoi w miejscu - kolejne generacje wychowujące się w izolacji od światowych spraw "dorzucały" do ogólnego obrazu kraju coś swojego, właściwego ich czasom – toteż wzrastało przez długie lata społeczeństwo przyzwyczajone do wygody (wygodnictwa nawet!) i żyło sobie dostatnio i spokojnie, nie zamartwiając się swoją przyszłością. Bowiem, kiedy tylko "na horyzoncie" pojawiały się jakieś trudności, to - owa izolacja właśnie - dawała nieograniczone możliwości do ewentualnej walki o swoje przywileje i należne lub też… nienależne im prawa.
Chodzi tu oczywiście o ludzi pracy, czyli głównie o pracobiorców, bo pracodawcy w tak izolowanym od świata kraju zdani byli na łaskę i niełaskę tzw. proletariatu, który wszelkim przedsiębiorcom wciąż dyktował warunki i nieustannie "stawiał ich pod ścianą" przy byle okazji. To przecież łatwo zrozumieć – ktokolwiek pragnął podjąć jakąś prywatną działalność i rozkręcać swój interes, nie mógł – ot tak, po prostu – przy byle kłopotach "zwinąć żagli" i się wynieść, bo niby dokąd..? Za morza..? Przecież wszędzie daleko..! Toteż taki ktoś stawał się z czasem bardzo podatny na wszelkie szantaże i strajki ze strony ludzi pracy, a taki proces, trwający całe dziesięciolecia może nieźle robotników zdemoralizować i mocno "zakręcić im w głowach" w przekonaniu, że są "pępkami świata", prawda..?
I tak właśnie płynął tam sobie czas… Z dala od świata, konkurencji i jakiegokolwiek wyścigu z kimkolwiek z zewnątrz… Jasne..? Napisałem już o tym odzwierciedleniu takiego przebiegu Historii w tutejszych prawach i przepisach, toteż temat ten należy oczywiście "pociągnąć" dalej – bowiem, to jest właśnie "clou" całej sprawy. Niektóre z tutejszych uregulowań są całkowicie uzasadnione, a z uwagi na specyficzne geograficzne położenie tego kraju nawet i konieczne, niektóre są oczywiste tak jak wszędzie - chociaż prawdopodobnie z pewnymi lokalnymi modyfikacjami (przynajmniej własnie tak to zaobserwowałem) - z kolei niektóre są, delikatnie mówiąc "dość dziwne", ale są i takie, które z upływem czasu stały się wręcz… rewolucyjne..! No cóż, mówiąc krótko; po prostu… groteskowe, i tyle..! (Ale cierpliwości, powoli do wszystkiego dojdziemy…)
Postaram się więc powolutku po kolei wszystko to, co o tym wiem, w miarę rzetelnie oddać - oczywiście na przykładzie zdarzeń, które zaistniały tu w mojej obecności. Lecz od razu zaznaczam - specjalistą w tej dziedzinie nie jestem i nigdy nie byłem, zatem, nawet nie będę się silił na jakiekolwiek szczegółowe wyjaśnienia lub opisy, o nie..! Jednakże pewne przejawy tutejszych zwyczajów i panujących tu praw i przepisów były tak jaskrawie… "wystrzałowe" i częstokroć nieomalże "powalające na kolana", że po prostu nie da się ich nigdy zapomnieć.
Zaczynamy więc… Po pierwsze - przepisy sanitarne. Z uwagi na geograficzną izolację tegoż kraju są one, w absolutnej swojej większości całkowicie uzasadnione i – co najważniejsze – niezwykle skuteczne. Choć także przy tej okazji, niestety, wręcz niewiarygodnie uciążliwe dla przybyszów. A już zwłaszcza dla nas, dla załóg statków pojawiających się w tutejszych portach. Owe przepisy bowiem są ogromnie restrykcyjne i bardzo surowo egzekwowane (ufff, ale właśnie dlatego są tak skuteczne). Natomiast, co do ich… respektowania przez zjawiających się tutaj turystów lub np. marynarzy - no cóż, z tym bywa różnie, jak wszędzie zresztą. A poniższe opisy będą tego najlepszym dowodem…
Jeśli zaś chodzi o ową wysoką restrykcyjność wszelkich lokalnych uregulowań sanitarnych, to z całym przekonaniem trzeba przyznać, iż nie są one pozbawione sensu. Absolutnie. Mało tego - są jak najbardziej pożądane i w wielu dziedzinach, jak już zresztą napisałem, konieczne. Nie będę się tu rozwodził nad jakimikolwiek szczegółami w tych sprawach, bo przede wszystkim po prostu ich nie znam, mogę jedynie zwrócić uwagę na te rzeczy, z którymi się bezpośrednio zetknąłem i miałem z nimi do czynienia jako ten zwykły, szary i przeciętny przybysz. O cóż więc chodzi w szczególności..? Wiadomo…
Każdy wyspiarski kraj, będący w naturalny sposób izolowany od otaczającego go świata przez wody oceanów, jest w ten sposób również i zabezpieczony przed wszelkimi nieistniejącymi w tym miejscu chorobami, plagami, inwazjami niepożądanych gości (np. groźnymi dla miejscowego ekosystemu gatunkami roślin i zwierząt), itd., które dzięki naturalnej barierze jaką stanowi ocean, nie mogą mieć tutaj dostępu lub też takowy ewentualny dostęp jest mocno utrudniony albo i nawet wręcz niemożliwy. To jasne. Historia zna jednakże takie wypadki, kiedy to sprowadzony przez np. angielskich, francuskich czy hiszpańskich podróżników jakiś gatunek zwierzęcia lub rośliny na którąś z odkrytych przez nich wysepek, spowodował całkowite zachwianie równowagi biologicznej takiego terenu i w efekcie nawet i totalną zagładę gatunków miejscowych lub też całkowitą degradację lokalnej przyrody.
Tak, CAŁKOWITĄ. Tak właśnie stało się z niektórymi wysepkami leżącymi nieopodal Nowej Zelandii – ot, na przykład z obszarem wysp Chatham (bodajże, bo dokładnie już tego nie pamiętam), gdzie "wysadzone" przez osiemnastowiecznych marynarzy z kotwiczących tu statków na ląd króliki i szczury tak dalece z biegiem czasu się rozmnożyły (nie mając tam naturalnych wrogów ich zwalczających, na przykład drapieżnych ptaków lub węży), że zeżarły doszczętnie, niemalże co do ostatniej kępki trawy, całą miejscową roślinność lub też swoją obecnością uniemożliwiając ich dalsze rozsiewanie się. Jaki był więc efekt takiej niechcianej inwazji można sobie łatwo wyobrazić. Niektóre z owych wysepek z biegiem lat przemieniły się po prostu w pustynię. Było to zatem dobrą nauczką dla miejscowych kolonistów i osadników – dlatego też nic dziwnego, że – mając na uwadze zdobyte uprzednio doświadczenia – ustalono tutaj pewne regulacje i zasady w tym względzie, aby takich sytuacji w przyszłości uniknąć. To również jasne.
Podobnie ma się zresztą sprawa ze wszelkiego typu zarazami nieznanymi dotychczas na którymkolwiek z tych lądów. Znamy przecież z Historii dramatyczny przykład masowej zagłady południowoamerykańskich plemion indiańskich, które nieuodpornione przecież na najzwyklejsze nawet europejskie choroby, z chwilą ich przywleczenia tam przez hiszpańskich konkwistadorów, zostały zdziesiątkowane lub też całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, gdyż takie obce im wirusy lub zarazki stały się dla nich prawdziwą apokalipsą. Oczywiście nie pora teraz mnożyć takowe przykłady, bowiem wszyscy doskonale wiemy w czym rzecz.
Czy można więc się dziwić, że każdy kraj (zwłaszcza ten będący w izolacji, nieposiadający z innymi żadnych lądowych granic) w obecnych czasach dba o swoje biologiczne i sanitarne bezpieczeństwo? Oczywiście, że nie można. To zresztą we współczesnym świecie stało się już normą, zaś w takim właśnie kraju jak Nowa Zelandia "dostąpiło nawet zaszczytu" stania się niemalże ogólnonarodowym fetyszem. Odpowiednie przepisy w tym względzie istnieją wszędzie na świecie, ale akurat tutaj są one szczególnie restrykcyjne i - co najważniejsze - bardzo ściśle przestrzegane i egzekwowane.
Można by zatem rzec, iż jeśli takowe przepisy już istnieją, a są one naprawdę skuteczne, to przecież właśnie o to chodzi, nieprawdaż..?! Bo wówczas wystarczy już tylko skrupulatnie ich przestrzegać i starannie dopilnowywać ich realizacji, ażeby spełniły one swoje zadanie, dla którego zostały ustalone, czyż nie? No tak, zgadza się, taka jest teoria. A praktyka..?
Toteż, wreszcie dochodzimy do sedna… Otóż, tutaj - właśnie w Nowej Zelandii - owe regulacje są wyjątkowo dobrze egzekwowane, ani chybi. Oj, i to jak dobrze..! Czasami nawet wszelkie kontrole z tym związane są (takimi przynajmniej były w latach 1985 - 2005, bo jak jest teraz, to już nie wiem) prawdziwą zmorą dla przybywających tu statków i dla osób za to (ażeby "wszystko grało") odpowiedzialnych. Lecz w tym miejscu „kłania się” nam właśnie nasza nowohebrydzka kopra z Santo, która na naszym statku w Auckland była ładunkiem tranzytowym.
Do rzeczy więc… Nie pisałem nic o tym przy okazji rozdziału o Santo (m.in. dlatego, ażeby tamtego tekstu jeszcze bardziej nie "rozciągać"), ale już teraz przyszedł wreszcie czas, aby wyjaśnić o co tak dokładnie z tą koprą chodzi.
Otóż - palma kokosowa, jak niemal każda roślina zresztą, ma swojego amatora, który w niej "gustuje" – czyli, mówiąc "po ludzku", który żywi się miąższem jej orzechów. Tym smakoszem jest pewien pacyficzny owad, mały czarny żuczek nazywany przez nas (a jakżeby inaczej?) "koprówką". Charakteryzuje się on natomiast tym, że jest on wyjątkowo "upierdliwym" i doskwierającym towarzyszem podróży załóg statków, które miały akurat okazję wieźć w swoich ładowniach taki towar jakim jest kopra.
Owad ten ma bowiem to do siebie, iż występuje w takich ilościach, których nie można inaczej określić, jak tylko; przeogromna, kolosalna, gigantyczna, itp. Jak przysłowiowa szarańcza. A gryzie "to-to" człowieka (bo nie tylko koprę!) bardzo boleśnie oraz - co w tym wszystkim niestety jest najgorsze - bardzo często, zważywszy zaś na wspomnianą wyżej ilość tych statkowych "współzałogantów" bywało to dla nas często bardzo dużym kłopotem. Taki żuczek bowiem, kiedy siedział sobie jeszcze spokojnie w ładowni (załadowany tam, rzecz jasna, razem z koprą) był absolutnie niegroźny i nawet niezbyt dokuczliwy, bo po prostu póki co miał tam co gryźć i jeść (owej kopry był tam przecież dostatek). Jednakże z chwilą gdy zabłądził gdzieś na pokład, bo na przykład został z ładowni "wywiany" przez pracujące tam wentylatory i w ten sposób zostawał odcięty od źródła swojego pokarmu, to po pewnym czasie, mówiąc "po chłopsku", stawał się głodny..!
Nie ginął on bowiem od razu, ale żył jeszcze jakiś czas pomimo braku pożywienia. No i wówczas, jak każda żywa istota zresztą, musiał walczyć o swoje przetrwanie - a polegało to na tym, że gryzł wszystko wokoło jak popadnie (z głodu oczywiście), w szczególności zaś wszystko to "co żywe" – czyli, rzecz jasna, w pierwszej kolejności nas… załogę statku.
Ufff… Pół biedy jeszcze, kiedy taki chrząszczyk (choć właściwie całe ich tysiące… albo i miliony!) po wywianiu go przez wentylatory z ładowni, wywiany został z kolei z pokładu za burtę przez wiatr - bo w ten sposób raz na zawsze znikał nam z oczu, ginąc w morskich falach. Ale, jeżeli przetrwał gdzieś w zakamarkach stalowych konstrukcji statku nie dając się porwać prądom powietrza za burtę, to po pewnym czasie dawał o sobie znać, wyłażąc w końcu na światło dzienne, gryząc niemiłosiernie któregoś z nas, doskwierając nam w ten sposób nawet znacznie bardziej niż nasze poczciwe komary wieczorem nad mazurskimi jeziorami.
No tak, z tą tylko różnicą, że taki komarek to zwierzątko malutkie, lekkie i zwiewne i w chwili „potrzeby” jednym pacnięciem ręki da się od razu zabić. Ale koprówka to przecież gatunek chrząszcza – niewielkiego wprawdzie, bo zaledwie 3-4 milimetrowego – lecz posiadającego twardy chitynowy (tak sądzę) pancerzyk (no, jak to chrząszcz!), toteż, kiedy usiadł komuś znienacka np. na karku i ukąsił boleśnie, to nawet "zdrowo walnięty" otwartą dłonią, przeżył takie uderzenie i co najwyżej „otrząsnął się” potem po takim ciosie, rozwinął skrzydełka i odfruwał sobie dalej w poszukiwaniu następnej ofiary. Trzeba więc było za każdym razem takiego gada złapać w paluchy i go po prostu jak najdokładniej zgnieść – czyli, mówiąc eufemistycznie, "zabić na śmierć", bo w przeciwnym razie prędzej czy później w przedziwny sposób "ożywał" i ponownie ze swoimi skłonnościami się ujawniał (czyli gryzł dalej). Jeśli rzecz jasna nie został w międzyczasie porwany przez wiatr i nie zginął w otmętach oceanu.
Kiedy statek był w morzu, czyli poruszał się, niemalże wszystkie wywiewane na zewnątrz podczas wentylowania ładowni koprówki znajdowały swoją śmierć za burtą, zaś w "zasięgu naszego wzroku" pozostawał już ich nieznaczny procent (stosunkowo "nieznaczny", bo przecież nadal były to tysiące!), to wówczas aż takiego wielkiego kłopotu z nimi nie było, ale… Wyobrażacie sobie może co się stanie, kiedy kąt wiania wiatru jest akurat taki, że porywa całe setki tych owadów dokładnie w kierunku wlotów kanałów wentylacyjnych nadbudówki statku, którędy… zasysa się powietrze potrzebne do klimatyzacji pomieszczeń mieszkalnych?
Ufff, sama rozkosz..! Bo właśnie wtedy jest najgorzej – wszakże te koprówki, które przeżyły wywianie z ładowni trafiały ponownie "pod strzechy", czyli… do naszych kabin i mes..! I jak sądzicie, co tam wówczas robią, kiedy już sobie zamieszkają z kimś w jego kajucie – ot, np. ze mną..? Siedzą sobie grzecznie i czekają na swoją śmierć głodową, która i tak prędzej czy później je dopadnie..? Oczywiście, że nie. Gryzą - i to jak..! Wyobrażacie więc sobie jak wyglądały nasze noce w takiej sytuacji..? Jak pod namiotem nad wspomnianymi już mazurskimi jeziorami, kiedy to przed pójściem spać nie wybiło się wewnątrz wszystkich komarów "do zera". No tak, ale o komarkach już pisałem…
Na szczęście takie warunki zdarzały się niezbyt często, rzadko kiedy bowiem kierunek wiatru był akurat taki, żeby wwiewać nam z powrotem te wstrętne gadziny do naszych kabin - a poza tym, stosowane były na wlotach kanałów specjalne filtry, zrobione głównie z gąbki - zatrzymujące te owady, a przepuszczające powietrze, chociaż z ich szczelnością - delikatnie mówiąc – bywało niestety "różnie"… Jednakże, aż tak wielkiej tragedii również nie było…
No dobrze, ale… Skoro nie było z taką inwazją tychże koprówek aż tak źle, to dlaczego napisałem na wstępie tego wątku, że owa kopra przed naszym przybyciem do Auckland była jednym z naszych największych problemów..? Otóż, opisywałem dotychczas sytuację kiedy statek był w morzu, płynął z portu do portu. A jak to wszystko wygląda, gdy statek nie jest w ruchu, lecz stoi już zacumowany przy jakimś portowym nabrzeżu..? Wentylacja ładowni działa nadal, bo przecież musi działać, gdyż taki rodzaj ładunku jakim jest kopra takiej wentylacji bezwzględnie wymaga. Więc co..? I otóż to właśnie..! Bo znowu dochodzimy do… (kolejnego już zresztą) sedna sprawy.

Ale ten wątek poruszony będzie już w odcinku następnym, na który oczywiście jak najgoręcej wszystkich z was zapraszam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020