Geoblog.pl    louis    Podróże    Nowa Zelandia - Auckland    Nowa Zelandia - Auckland-2
Zwiń mapę
2018
10
lis

Nowa Zelandia - Auckland-2

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Auckland Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek drugi, zapraszam do lektury...

Podczas postoju statku wszystkie żuczki, które w jakiś sposób z ładowni się wydostały, czy to wywiane przez wentylatory, czy też te, które same z nich wyfrunęły – na przykład przez szpary w pokrywach albo przez wejściówki - pozostają nadal naszymi "współzałogantami" i wówczas nieustannie latają nam nad głowami czy przed nosem. A stają się wtedy jeszcze bardziej dokuczliwe, bo przecież jest ich wówczas znacznie więcej. A zatem, jak sądzicie, jakie stosuje się remedium w takiej sytuacji, aby uniknąć zwiększonej inwazji tych potworów..? Otóż oczywiście - najprostszym sposobem zapobiegawczym jest wyłączenie na pewien czas wentylacji - i właśnie tak się robi. Oczywiście wówczas, kiedy postój w którymś z portów nie jest zbyt długi, bo o ładunek dbać trzeba i nie można sobie pozwolić na jego zepsucie – toteż niestety czasami takie rozwiązanie nie wchodziło w grę i trzeba się było z całym tym "fruwającym bractwem" pomęczyć. Jednak w większości wypadków wiatraczki można było powyłączać. Ale…
Przecież nadal pozostają owe, już powyżej wspomniane, szpary pomiędzy pokrywami oraz wejściówki, a także pootwierane kanały wentylacyjne prowadzące do wewnątrz ładowni. I wtedy, tak czy siak, część owadów sobie na zewnątrz wyfrunie. Dużo dużo mniej, ale jednak wyfruną… I w tym momencie zapytalibyście zapewne; "no to co, że sobie wylecą? A niech sobie fruwają w spokoju, skoro już wydostały się i jest ich tak mało, że większego problemu wam nie przysporzą", prawda..? Ha, i otóż nie..! Bo wcale tak nie jest. Oczywiście, że taka sytuacja jest jak najbardziej naturalna i najlepiej byłoby w ogóle nie zwracać na to uwagi. I tak w istocie się robi, ale… Właśnie - znowu mamy kolejne "ale"… Nie zapominajmy bowiem dokąd jedziemy..! Tak rzeczywiście się robi, tzn. zamyka się kanały wentylacyjne po zastopowaniu wiatraczków i potem już czeka się na wyjście w morze, ażeby je ponownie uruchomić, jednak… możliwe jest to wszędzie, ale… nie w Nowej Zelandii..! Otóż to..! Nie w Auckland, moi drodzy, bowiem tutaj robotnikom portowym, czyli stevedorom (o, przepraszam; Panom Stevedorom) te latające nad głowami żuczki tak bardzo przeszkadzają, że; "po prostu, w takich warunkach w ogóle pracować się nie da..!" I tyle..! Ot, co…
Bo przecież Oni coś wyładowują – na przykład z ładowni No 1 - gdy tymczasem z ładunku kopry będącej – z kolei na przykład w ładowni No 4 (zamkniętej i nieużywanej w tym porcie, bo to przecież tranzyt!) - wylatują jakieś kilkumilimetrowe monstra i fruwając gdzieś w pobliżu… mogą ich ugryźć..! I to absolutnie nic nie znaczy, że jest ich mało i raczej rzadko kogoś gryzą, bo dopiero co wyleciały "na świat", ale… MOGĄ ugryźć..! Jak tu zatem można skupić się na pracy? Nooo, nie można przecież..! I wówczas Związki Zawodowe w takiej sytuacji z wielką chęcią (a jakże) ogłaszają… strajk..! Przerywają robotę na takim statku i po prostu wychodzą z ładowni na keję. Bo strajkują…
Tak, tak. Nie przewidzieliście się. Dobrze przeczytaliście to słowo; strajk. Ot, co. To właśnie było ulubionym zajęciem Panów Stevedorów w Nowej Zelandii - strajkowanie..! (Przypominam, że piszę o latach 1985-2005) Strajkowanie - i to przy dosłownie każdej nadarzającej się okazji i pod byle możliwym pretekstem. No, a poza tym istnieją jeszcze owe, wspominane już przeze mnie wcześniej, bardzo restrykcyjne przepisy sanitarne. A bo to wiadomo co to za choróbska mogą przywlec na nowozelandzką ziemię takie "importowane" z innych wysp chrząszcze..? Toteż sprawa jest absolutnie jasna - na zewnątrz, czyli na pokładzie statku, żadnego obcego robactwa ma nie być, i już..! Bo jeśli będzie, to albo będą strajki robotników portowych (uciemiężonych przecież sąsiedztwem takiego paskudztwa, to jasne), albo na statek nałożona zostanie wysoka kara pieniężna za łamanie odpowiednich w tej materii sanitarnych przepisów. Lub też, rzecz jasna, obie te rzeczy jednocześnie. I kółko się zamyka…
Znowu więc zapytalibyście zapewne (z ciekawości i nie bez racji!); no dobrze, ale to przecież, jakby na to nie patrzeć, jednak jest robactwem nieprzyjemnym (ani chybi), dlaczego więc dziwić się, że tutejsze władze chcą się przed nim obronić..? Dlaczego zatem piszę o tym z aż tak wielką ironią..? Bowiem, czyżby nie mieli do tego prawa..? Otóż, wyjaśniam więc i przypominam; to są KOPRÓWKI..! A przecież palmy kokosowe rosną również i tutaj, w Nowej Zelandii, więc owe owadziątka wcale im obce nie są..! Mało tego, są dla tutejszego krajobrazu JAK NAJBARDZIEJ NATURALNE! Sęk jednakże w tym, że jeżeli w ogóle COKOLWIEK fruwa stevedorom (przepraszam, Panom Stevedorom) ponad głowami oraz - albo przeszkadza im w pracy, albo zagraża biologicznie - to nikt z tutejszych oficjeli nie będzie się przecież bawił w biologa i wgapiał ciekawie w te żuczki, ażeby się utwierdzić w przekonaniu czy są one dla nich groźne, czy też nie. Czy to "coś", co się kłębi wokół ich dumnie zadartych robotniczych nosów - na dodatek grożąc ich (tych nosów, znaczy się) pokąsaniem, o rety! - to chmary znanych im przecież koprówek czy też jednak jakiegoś innego paskudztwa..? Nie, to ich absolutnie nie obchodzi, bowiem nikt z nich w to wnikać nie będzie! Ma ich nie być i koniec..! Kropka…
Teraz zatem już wiecie dlaczego w poprzednim akapicie pozwoliłem sobie na tak sarkastyczny, cierpki i prześmiewczy ton, prawda..? Zresztą, to o czym dotychczas napisałem "w temacie" strajków i egzekwowania przepisów lokalnych, to zaledwie preludium tego, o czym zmuszony będę napisać później, chcąc wiernie oddać wszystko to, co nas tam spotkało. A wtedy to już nie będzie jedynie preludium ale już prawdziwy koncert. Cierpliwości więc, bo przecież dopiero do tego kraju się zbliżamy, jeszcze tam nie dojechaliśmy, na razie opisuję tylko przygotowania do tejże wizyty, nie zaś jej przebieg z całą jej "kolorystyką", z którą się tam zetknęliśmy. Przyjdzie czas…
A zatem wszyscy się już domyślamy (ufff, nareszcie skończyłem ten wstęp, ależ był długi!), co należy zrobić na takim statku, który zmierza do Nowej Zelandii, w swych ładowniach zaś wiezie w tranzycie koprę przeznaczoną - np. do Europy, prawda..? Ot, to jasne - takie ładownie się uszczelnia w sposób jak najbardziej skuteczny, już zawczasu wyłącza się ich wentylację (aby zdążyć jeszcze przed portem spłukać wodą cały pokład, by pozbyć się w ten sposób pętających się jeszcze tu i owdzie koprówek, które już się na zewnątrz wydostały) i "po krzyku". Ależ to proste, prawda..? Tak, w istocie, nie jest to zbytnio uciążliwe – jednak pamiętać należy, że akurat wówczas czasu zbyt dużo nie mieliśmy, bo przecież poza tym była jeszcze inna, o wiele ważniejsza robota, którą należało koniecznie wykonać. Ale o tymże "poza tym", czyli o tej dodatkowej robocie, napiszę za chwilkę, bowiem teraz winien jeszcze jestem "zamknięcia" tematu koprówek, bo jest jeszcze coś, na co prawdopodobnie nie każdy z was zwrócił uwagę. A powinien..!
Otóż - wszyscy już wiemy, iż owe koprówki są ZAWSZE nieodłącznym elementem KAŻDEJ partii ładunku kopry przywiezionej gdziekolwiek do Europy, do jakiegokolwiek portu, w pobliżu którego znajduje się wytłaczarnia oleju kokosowego, do której tenże ładunek jest przeznaczony (w naszym wypadku było to norweskie Fredrikstad). A zatem, czy możecie mnie zapytać, co się wówczas dzieje z tymi milionami chrząszczyków, które wraz z koprą do Europy się przywlokły..? Obojętnie w jakim stanie - jeszcze żywych i pełnych wigoru, czy też już martwych, ale wciąż leżących przecież gdzieś pośród orzechowych skrawków..?
No bo jeśli nie przeżyły wielotygodniowego transportu, to i tak przecież ich martwe ciałka nie wyparowały tak nagle bez śladu, prawda..? A zatem, jeśli mnie o to spytacie, to z wielką ochotą odpowiem - i również pytaniem, mianowicie; a niby jak sobie wyobrażacie ewentualną ich segregację - czyli, takie "odrobaczanie"..? Czy to w ogóle jest możliwe..? Przecież takiej kopry są tysiące ton zaś jej objętość to setki metrów sześciennych..! Więc jak to jest..? Przebiera się to jakoś czy przesiewa, wyłuskuje czy też ewentualnie wydmuchuje albo wymywa czymś w celu oczyszczenia..?
Toteż już śpieszę z wyjaśnieniem, bo przecież nie omieszkaliśmy wypytać w tejże kwestii obsługujących nasz statek Norwegów (oczywiście już we Fredrikstad), a poza tym - z ładunkiem kopry zdarzyło mi się zabłądzić (przy innych okazjach, rzecz jasna) także i do innych europejskich portów - do Amsterdamu i Antwerpii - i tam również te sprawy z ciekawości poruszaliśmy. Tak więc, wiem co nieco o tym i mogę się tą wiedzą z wami podzielić.
Otóż, de facto jest tak, że… nikt się w takie "pierdoły" (za przeproszeniem!) jak selekcja czy ewentualne przesiewanie takiej masy towaru nie bawi..! Wyładowuje się całą taką koprę "jak leci" specjalną maszyną ssącą wyposażoną w długą zdalnie sterowaną rurę, przypominającą gigantyczny odkurzacz, wytłacza się potem z tegoż towaru olej lub go mieli, robiąc wówczas z tego jakieś miazgi czy też "inne" wiórki (nie znam tych technologii, więc wymądrzać się nie będę) i jest po wszystkim. Któż by sobie bowiem zadawał tyle trudu – tego przebierania tysięcy ton łupinek w poszukiwaniu miliardów (!) maluteńkich żuczków - żeby one, broń Boże, nie dostały się potem na nasze stoły w postaci, dajmy na to, masła kokosowego lub olejków do ciast? Czy też batoników Bounty, na przykład? Ależ! Wszystko razem idzie do "wspólnego gara" i kłopot z głowy. Czy zatem moje wyjaśnienia są wystarczające..? Smacznego więc..! Zresztą, jak podejrzewam, opracowanie odpowiedniej technologii w tym względzie nie wydaje się być zadaniem możliwym do wykonania. Chociaż, może jednak się mylę..?
Teraz jednakże nadszedł już czas, aby zająć się wreszcie owym, wspomnianym w poprzednim akapicie "poza tym" - czyli tą dodatkową, niecierpiącą zwłoki i konieczną robotą, którą musieliśmy najpierw wykonać zanim uszczelniliśmy ładownie z koprą przed zawinięciem do Auckland. To też bowiem jest bardzo ciekawą sprawą. Poczytajcie…
Statek, o którym piszę, był semikontenerowcem, a zatem woził również (czy raczej, przede wszystkim) ładunki drobnicowe, bowiem na linii Południowego Pacyfiku kontenerów zazwyczaj zabierało się niezbyt wiele. Ładunki drobnicowe zaś, czyli wszelkiego typu paczki, skrzynki, worki, beczki, baloty, itp. (tak przy okazji wyjaśnienie - kopra to tzw. "masówka") wymagają odpowiedniego zamocowania po zasztauowaniu ich w ładowni. To przecież jasne i wszyscy to rozumiemy - bowiem dobrze wiemy, że statek się kiwa na falach i będący na nim ładunek musi być jakoś unieruchomiony, ażeby podczas owego kołysania się nie przesuwał.
Do takiego mocowania natomiast używa się najprzeróżniejszych materiałów sztauerskich. Są to najczęściej wszelkiego typu liny mocujące (stalowe, konopne, ze sztucznych tworzyw lub też wzmacniane specjalnym wewnętrznym stalowym rdzeniem tzw. "herkulesy"), pasy ściągające, metalowe "żabki", ściągacze, szakle, rozmaite łańcuchy, itp., itd.… Jest tego naprawdę cała obszerna "menażeria", nie pora tu jednak i miejsce na szczegółowe ich wyliczanie i opisywanie. Bo akurat nie one są w tej chwili dla nas najważniejsze. Chodzi bowiem o to, że podstawowym oraz najpowszechniej stosowanym do tych celów materiałem sztauerskim jest DREWNO. W rozmaitych jego postaciach, czyli kantówki, przekładki, kliny, zwykłe deski, itd. Co tylko akurat jest potrzebne aby odpowiednio każdy ładunek zamocować lub też mieć na czym go postawić.
Bo przecież np. worków z cukrem lub z mąką nie kładzie się bezpośrednio na stalowym dnie ładowni ale na specjalnie w tym celu ułożonej "podłodze", czyli najczęściej na swoistej "kratownicy" zrobionej z desek i przykrytej, w razie dodatkowej potrzeby, papierem lub rozmaitymi foliami. Toteż, zazwyczaj każdy drobnicowiec wozi z sobą ciągle całe mnóstwo takiego sztauerskiego drzewa, aby zawsze w razie potrzeby mieć je "pod ręką". A drewno, jak to drewno - jest materiałem pochodzenia roślinnego, czyli materiałem ORGANICZNYM i może być siedliskiem najprzeróżniejszych zarazków, bakterii, pasożytów, robactwa, itd., prawda..? Wyobrażacie więc sobie, co może się dziać w tak restrykcyjnym pod względem sanitarnym kraju jakim niewątpliwie jest Nowa Zelandia..? I w dodatku w sytuacji, kiedy miejscowym oficjelom jest wiadome, że zawijający do nich statek na swoim pokładzie takie drzewo posiada..?
No przecież "w to im graj"..! I choć to oczywiste, że nie mogą zakazać żadnemu ze statków posiadania takich materiałów w swoich ładowniach i przewożenia ich w tranzycie - wszakże byłoby to wręcz astronomiczną bzdurą - ale mogą narzucić obowiązkową fumigację całego sztauerskiego drzewa znajdującego się na pokładzie lub pod nim (czyli w ładowniach) i to nawet bez zadawania sobie trudu uprzedniego zbadania takich desek - czy one w ogóle takiej fumigacji wymagają czy też nie. Bo i po co niby? Ot, tak na wszelki wypadek TRZEBA TO ZROBIĆ, i już. Prewencyjnie. Bo przecież… te przepisy…
Tak właściwie, to nigdzie na świecie takich "cyrków" się nie wyprawia, miejscowi notable bowiem bardzo rzadko czymś takim się interesują i w ogóle sobie tym głowy nie zawracają, ale w Nowej Zelandii - owszem..! Interesują się - i to bardzo mocno. A robią to skrupulatnie i "wyposażeni" w bardzo poważne miny (te na twarzy, rzecz jasna).
No cóż, z tym; "wszędzie indziej na świecie się tym nie zajmują" mogłem się nieco pomylić i głowy za to nie dam – bo jednak być może jeszcze gdzieś takie kontrole się dzieją - ale przynajmniej ja NIGDY przedtem i potem - oraz w istocie "nigdzie indziej" - się z tym nie spotkałem. Jednakże, wracajmy z tegoż „gdzie indziej” z powrotem do Auckland.
Tak - i właśnie tak tutaj robią..! Kontrole w tej materii są tu na porządku dziennym. Niemal zawsze nakazuje się statkom przeprowadzenie takich zabiegów. A kto to wykonuje i kto za to płaci..? Jak sądzicie..? Ależ oczywiście - jak zwykle macie rację. Wykonują to miejscowe firmy (mają więc okazję zarobić, bo załogom – jak łatwo się domyślić – robić tego nie wolno), płaci zaś za to nie kto inny jak, rzecz jasna, właściciel statku. Płaci i to bardzo słono..! Cóż więc robi "roztropny Armator", ażeby uniknąć dodatkowych kosztów z tym związanych..? Otóż, nakazuje załogom swoich statków takie drzewo schować i udawać, że niczego takiego w ładowniach nie ma. Ot, po prostu, nie ma i już! No tak - ale gdzie schować (czasami nawet sporą ilość tych desek lub kantówek), skoro w pierwszym nowozelandzkim porcie zjawiają się kontrolerzy i sprawdzają statkowy stan posiadania - niejednokrotnie bardzo dokładnie "przetrząsając" wszystkie ładownie..? I otóż to..!
Kto ma akurat szczęście (czyli np. koprę) to sobie poradzi. Zatem, domyślacie się już o co chodzi, prawda..? Schować tego drzewa, praktycznie rzecz biorąc, się nie da, ale jeśli ma się na statku taki ładunek jak kopra, która przecież i tak MUSI być szczelnie zamknięta i dostępu do niej nie ma, to co..? Przecież to wyborna okazja, ażeby takie drzewo w niej… zakopać..! Tak tak - zagrzebać głęboko w koprze już zawczasu, zanim się jeszcze do takiego portu przyjedzie. Proste..? O, i to jest właśnie ta dodatkowa, niecierpiąca zwłoki robota.
Mieliśmy wówczas na statku, o ile dobrze pamiętam, z pięć lub sześć dość dużych "hiwów" takiego drzewa i zanim jeszcze przystąpiliśmy do uszczelniania ładowni z koprą, musieliśmy najpierw wszystkie owe "hiwy" po kolei, deska po desce, kantówka po kantówce tam przenieść, a potem w tejże koprze zagrzebać. I tyle, to przecież jasne jak słońce.
Ale napiszę o tym za chwileczkę bo jestem jeszcze winien wyjaśnienia słowa "hiw" - cóż to takiego jest. To po prostu pochodząca od angielskiego słowa "heave" (podnosić, podciągać) nazwa jednej wiązki desek lub kantówek ułożonych równolegle do siebie i powiązanych razem pasami lub grubymi sznurami (zwanymi "slingami"), umożliwiającymi podniesienie jej przy pomocy dźwigu lub bomu ładunkowego. Polskim odpowiednikiem słowa "hiw" jest po prostu "unos" ale akurat my, marynarze, bardzo rzadko tej nazwy używamy. No dobrze, skoro już wiecie co to oznacza, to wracamy do naszej akcji…
Napisałem powyżej, że wszystkie te 5 lub 6 hiwów przenosiliśmy do ładowni po kolei, na własnych barkach - a było tego, ostrożnie szacując, co najmniej z 1000-1200 kilogramów. Nieźle, co..? Ot, bagatela. Prawdziwie mrówcza robota. Ale musieliśmy załadowywać to ręcznie, poprzez wejściówki, najpierw na międzypokłady a potem niżej, do tzw. "lower holdów", gdzie leżała sobie nasza "ukochana" masówka z miliardami naszych "żuczków-współzałogantów", bowiem akurat wówczas (co za pech!) pogoda nie okazała się dla nas zbyt łaskawa. Statkiem zatem nieco kiwało, a to uniemożliwiało użycie dźwigów albo bomów oraz otwarcie górnych pokryw ładowni, bowiem w takich warunkach, podczas takiego kołysania, bardzo łatwo może dojść do poważnej awarii dźwigu lub ładownianych klap, nie wspominając już o takim „drobiazgu”, że "tańczący" przy tej okazji zawieszony na haku hiw drzewa mógłby kogoś uderzyć. I to naprawdę nie są żarty, takie wypadki w przeszłości miały miejsce. Nawet i te najtragiczniejsze, śmiertelne…
Toteż wszystko jasne - robiliśmy to ręcznie, a zatem dość długo i mozolnie. Przetransportowaliśmy więc te setki desek i kantówek do ładowni, porozkładaliśmy je w miarę równomiernie na powierzchni ładunku i przykryliśmy je jego cienką warstwą, ażeby nasze "przestępstwo" zamaskować (chociaż i tak gdzieniegdzie deski "prześwitywały" poprzez koprę). I od tej chwili nasze drzewo rozpoczęło już swoje "udawanie, że go nie ma". A potem, już po tejże robocie, czyli po dokonaniu owej "zbrodni" na nowozelandzkich przepisach sanitarnych, zakleiliśmy dokładnie wszelkie szpary pomiędzy pokrywami międzypokładów specjalną taśmą ochronną, pozamykaliśmy szczelnie wejściówki i klapy wentylatorów i… Nareeeeszcie..! Jesteśmy już gotowi na spotkanie z Nową Zelandią… Ufff…
Ale… zaraz, zaraz… O rety..! Ależ się w tych moich opisach rozpędziłem..! Zupełnie bez umiaru..! A na dokładkę jeszcze sądzę, iż mam od teraz przechlapane na całego. No przecież dopuściłem się właśnie… jawnej zdrady jednej z tajemnic naszego Armatora..! Czyli świadomego, przeprowadzonego z zimną krwią i z premedytacją łamania obowiązujących przepisów obcego kraju..! Wszakże takie praktyki to najzwyklejsze przestępstwo, prawda..? A co powiedziałyby na to odpowiedzialne za tę dziedzinę władze Nowej Zelandii, gdyby tak ktoś… przeczytał kiedyś te moje wypociny i im o tym doniósł..?!
Eee tam, już lepiej o tym nie myśleć, bowiem, po co sobie napędzać niepotrzebnie strachu po tylu latach, czyż nie? (Zresztą - przedawnienie…) Mam jedynie nadzieję, że takim szczerym wyznaniem nie rozpętam nagle jakiegoś dyplomatycznego konfliktu (albo i nawet zbrojnego!) "na linii Nowa Zelandia-Polska", bo tego by jeszcze brakowało, prawda..? (Ach, ten mój nieposkromiony język - a właściwie pióro - a nie, a właściwie klawiatura komputera!) Ale, nie sądzę jednak, ażeby którykolwiek z mieszkańców odległych nam Antypodów połakomił się na lekturę mojego „dzieła” – toteż z pewnością możemy być o to spokojni. Dodam jedynie (na nasze wspólne usprawiedliwienie!), iż takie "triki" z drzewem (i nie tylko z nim) stosuje wielu armatorów w tych portach, jeśli tylko mają ku temu okazję (np. taką koprę). I nikogo to na szczęście, ani nie dziwi, ani nawet nie zawstydza… Bo w dzisiejszych czasach takowe oszustwa stały się już… normą. Ot, co…
Lecz na tym zakończę już wątek traktujący o naszych przygotowaniach przed zawinięciem do Auckland, czyli o sposobieniu się do zderzenia z nowozelandzką restrykcyjną "machiną sanitarną". Wystarczy już tej przydługawej bazgraniny i niekończących się wyjaśnień dotyczących niuansów związanych z naszą wizytą w tym kraju. Czas najwyższy na konkrety, niech się wreszcie zacznie coś dziać, prawda..? A zatem - zjawiamy się u bram wspomnianej nowozelandzkiej metropolii, bierzemy na pokład Pilota i wchodzimy do portu...

Ufff, no wreszcie. Wreszcie przechodzimy do właściwego tematu, czyli do opisów naszego postoju w tej nowozelandzkiej metropolii. Ale o tym już w następnym odcinku, to oczywiste...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020