Geoblog.pl    louis    Podróże    Nowa Zelandia - Auckland    Nowa Zelandia - Auckland-9 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
10
lis

Nowa Zelandia - Auckland-9 (ostatni)

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Auckland Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Nowozelandzkich idiotyzmów ciąg dalszy...

3) Po około 3-4 dniach postoju zaczął się załadunek owczego mięsa do naszych znajdujących się na rufie chłodzonych ładowni. Było tego, o ile dobrze pamiętam, zaledwie kilkaset ton - owe ładownie bowiem nie były zbyt duże i akurat tylko taka, niezbyt wielka partia ładunku mogła się tam pomieścić - lecz pomimo tego operacja ta trwała aż 8-9 dni..! Być może ponownie owa skala niewiele wam mówi, bo jednak brzmi to dość imponująco; "kilkaset ton mięsa", ale wierzcie mi, że w porównaniu z całą masą ładunkową, którą zazwyczaj przewoziło się na takim dość dużym statku była to zaledwie "garstka". A poza tym, żeby już całkiem dobrze wam to uzmysłowić powiem, iż wiele razy byłem świadkiem podobnych załadunków i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że to co wyczyniali z tymi mrożonymi "baranami" tutejsi stevedorzy to był absolutny "cyrk na kółkach" - i po prostu kpiny w żywe oczy. Dość powiedzieć, że podobną ilość oraz rodzaj towaru w Antwerpii, w Rotterdamie lub w Hamburgu załadowuje się przez co najwyżej jeden dzień (!), dlaczego zatem tutaj, w Auckland, trwało to aż tak długo..? Czyżby przeszkadzały im niesprzyjające warunki pogodowe albo częste awarie..? Jak już się łatwo możecie domyślić, oczywiście nic podobnego..! Żadnego deszczu w owym czasie nie było, ani nie zdarzyło się dosłownie nic od strony technicznej, co zakłóciłoby przebieg załadunku. Przyczyną tego stanu rzeczy był bowiem tylko i wyłącznie tzw. "czynnik ludzki", czyli mówiąc krotko; jakość pracy tutejszych dzielnych robotników portowych. I tyle.
No tak, ale spytacie zapewne; zgoda, porównanie z Hamburgiem czy z Antwerpią jest w istocie wystarczająco miarodajne, świadczyłoby bowiem o wręcz druzgocącej różnicy umiejętności dokerów, ale jednak jak się ma jeden zaledwie dzień do nowozelandzkich dziewięciu..? Aż taka proporcja..? Czyżby więc odbywał się tu jakiś długotrwały strajk, "kradnący" wówczas godziny pracy, lub też coś innego nieustannie przeszkadzało im w załadunku..? Odpowiadam więc; nie, nie wydarzyła się ani jedna awaria, ani nawet nie doszło w tym czasie do żadnego przerwania pracy z powodu jakiegoś robotniczego protestu..! Akurat wówczas bowiem "na tymże luku" nic podobnego miejsca nie miało. Załadunek przebiegał w sposób ciągły i nie był zakłócany przez przyczyny zewnętrzne. A zatem, jak to możliwe..?
Otóż, po tym co widziałem mogę już śmiało stwierdzić, że na tym naszym świecie (a zwłaszcza na jego Antypodach), nic nie jest niemożliwe..! Powtórzę więc jeszcze raz; załadunek kilkuset ton mrożonej baraniny zabrał nowozelandzkim stevedorom aż 8-9 dni..! I w dodatku, nie był to wcale ładunek w małych kartonikach, które należałoby roznosić w najdalsze kąty ładowni oraz pieczołowicie je układać, ale były to całe owcze tuszki szczelnie owinięte jutową otuliną, a zatem jeden "hiw" takiego towaru ważący około tony zawierał zaledwie dwadzieścia kilka sztuk..! Wystarczyło więc dosłownie "zakasać rękawy", złapać we dwóch takiego kilkudziesięciokilogramowego baranka, zanieść go na swoje miejsce, położyć go tam i wrócić po następnego. W ten sposób taki jeden unos (czyli równo ułożone tuszki na drewnianej palecie) błyskawicznie zniknąłby z oczu, dźwigowy zaś jechałby już z pustą paletą na nabrzeże po następną partię ładunku. No, po prostu standard – żadna wielka filozofia – zwłaszcza że przecież gdzie indziej właśnie dokładnie tak samo się to odbywa. No co tu dużo mówić; to najzwyklejszy dokerski elementarz. A zatem, co do diaska się tu działo, że trwało to aż tyle czasu..?! Bez deszczu, awarii i bez strajków..!?!
Dosyć więc tego wydziwiania, przystąpmy wreszcie do rzeczy... A zacząć należy od informacji, iż średnia wieku Szanownych Panów Stevedorów oscylowała w granicach lat (co najmniej) sześćdziesięciu..! Podobnie jak owych cumowników, o których pisałem uprzednio. A dlaczego..? To proste - taki lukratywny zawód, jakim tutaj niewątpliwie był robotnik portowy, w istocie wart był wykonywania go niemalże aż "do grobowej deski", gdzież indziej bowiem można by mieć taką ochronę Związków Zawodowych i obijać się w sposób tak bezczelny, zupełnie bezkarnie w dodatku, i dostawać jeszcze za to całkiem przyzwoite pieniądze..? Toteż bronili oni swojej pozycji oraz swych wywalczonych i przez wiele lat utrzymywanych przywilejów niemal "jak niepodległości", nie dając się absolutnie "wygryźć" ludziom młodszym, bo przecież pecunia non olet, prawda..? A już zwłaszcza taka pecunia, której zdobycie nie kosztuje prawie nic wysiłku i w dodatku zarabiana za pracę, o której jakość zupełnie nie muszą zawracać sobie głowy – bowiem, kiedy tylko pracodawcy wyrażali swe negatywne o tym opinie, Związki natychmiast podnosiły taki krzyk, grożąc strajkami, że już lepiej było pozostawiać ich w spokoju. Niewiarygodne, ale jednak prawdziwe. Zresztą, po co się silić na opisywanie powodów - tak po prostu było i już..! Widziałem to na własne oczy, słyszałem o tym bezpośrednio od nich (sic!), zatem przyjmijcie to do wiadomości i czytajcie dalej to, co poniżej...
Takoż więc, nic innego mi już nie pozostaje, jak tylko opisać (w skrócie, obiecuję!) ten proces, czyli przebieg owego załadunku i ręczę, iż po tej lekturze z pewnością będzie dla was już wszystko jasne. Otóż, zacznijmy od informacji najważniejszej, mianowicie od tego, iż "gang" zajmujący się załadunkiem tychże mrożonych baranów liczył około 20-25 osób. To akurat, trzeba uczciwie przyznać, jak na ten rodzaj ładunku nie jest liczbą aż tak bardzo przesadzoną – wprawdzie w portach europejskich byłoby takich stevedorów znacznie mniej, ale już np. w Indii, w niektórych krajach arabskich czy na Malcie (o, tam to dopiero są "armie"!), przyszłaby ich cała chmara (nawet do 40-50 osób na jeden luk!), toteż akurat w tejże sprawie zbytniego "przegięcia" nie było. Można by więc nawet rzec; zaledwie nieco powyżej normy. Ale…
No właśnie..! Kolejne "ale"… Jak już się "chłopcy" podzielili na dwie grupy – no bo przecież jedni musieli wyładowywać na kei towar z samochodów-chłodni na palety, zaś drudzy, już na statku, układać go w ładowni - to się okazało, iż nawet taka ich ilość może być niewystarczająca, zważywszy na ich mocno już nadwerężone siły witalne powiązane rzecz jasna z ich dość zaawansowanym i "zdecydowanie poprodukcyjnym" już wiekiem. Ale tego zresztą należało się spodziewać, czyż nie..?
Toteż wyglądało to tak; kilku gości, którzy działali na nabrzeżu przy ciężarówkach wyciągało z mozołem, powolutku towar z samochodu, tuszka po tuszce i układali je po kolei na palecie podczepionej już do renera statkowego dźwigu. Operator dźwigu zaś oraz ta część ekipy, która była na statku czekali w tym czasie cierpliwie, gaworząc sobie w najlepsze, aż ich koledzy na brzegu już się z ową partią ładunku uporają. I trwało to rzecz jasna owe przysłowiowe "całe wieki". Kiedy już jednak dali sobie w końcu radę z obładunkiem takiej palety, dawali na statek sygnał (sic!), że można ją już zabrać do ładowni. I – uwaga – dopiero wtedy (!) Jaśnie Pan Dźwigowy raczył ruszyć swoją d…, aby wspiąć się do kabiny dźwigu (znowu "całe wieki", chociaż powinien już tam dawno czekać w pełnej gotowości!), podczas gdy ich ekipa statkowa powoli schodziła w dół do ładowni.
Nie siedzieli tam rzecz jasna w tym czasie gdy ich kamraci na kei wyciągali owieczki z ciężarówki na paletę, bowiem w komorach było zimno (no, jak to w ładowniach chłodzonych, oczywiście), ale w tej kwestii to akurat dziwić się nie można, bo i po co niby mieliby tam tkwić i marznąć, skoro i tak na ładunek trzeba było poczekać, prawda..? W tym "punkcie programu" zatem śmiało można ich usprawiedliwić, czego jednak nie było już można zrobić patrząc na ich dalsze "występy". Ale po kolei… Najpierw bowiem trzeba jeszcze przejechać z pełną paletą z kei do ładowni. Toteż "jedziemy"…
Dźwigowy podnosił paletę i przeładowywał ją z nabrzeża, jadąc ponad relingami burty statku do którejś z komór chłodniczych i tam stawiał ją na pokryte drewnianymi gretingami dno. Jak mu się udało po drodze niczego nie uronić z towaru, tzn. żaden baranek nie spadł mu z palety, to już było bardzo fajnie, bowiem obywało się wówczas bez dodatkowych (na potęgę kradnących cenny czas) "atrakcji" związanych ze zbieraniem pogubionych w ten sposób tuszek. Oczywiście taka "zrzutka" nie zawsze była przez niego zawiniona, bowiem z reguły jeździł jednak ostrożnie i bardzo wolno (a jakże!), ale bywały i takie przygody, kiedy to „udawało mu się” zahaczyć całą paletą o naszą falszburtę i wtedy już niemalże cały towar z takiego "hiwu" lądował na głównym pokładzie, dokładnie obok zrębnicy ładowni, która była jego właściwym celem.
A wtedy to już była niezła zabawa, bowiem załodze statku – nawet gdyby chciała, dla przyspieszenia załadunku - pomagać im absolutnie nie było wolno, zaś oni ponownie "całe wieki" wyłazili z dna ładowni ażeby pozbierać to, co się niestety rozsypało, a takie "zbieractwo" rzecz jasna także do najszybszych nie należało. Ale nikt do nikogo oczywiście pretensji w takim wypadku nie miał, no bo jakżeż można winić pana dźwigowego, skoro on starał się jak mógł, ale przecież sześćdziesięciokilkuletni wzrok nie pozwalał mu na precyzję w jego poczynaniach..? Ot, po prostu błąd w sztuce, pomimo jak najbardziej prawidłowo założonych na nosie okularów. A do tego jeszcze ta "bloody" szyba w kabinie dźwigu, która to była w większości takich przypadków najbardziej winna, bowiem według jego słów była ona "permanentnie tak zabrudzona", że trudno było patrząc przez nią prawidłowo ocenić aktualną wysokość położenia jadącej palety. Ot, co…
Czyściliśmy ją więc regularnie (choć lśniła ona bardziej, niźli kryształy w muzeum), ale i tak zawsze doczekiwaliśmy się z tego powodu jego narzekań. Zresztą, wezwany przez nich inspektor związkowy również potwierdził, że akurat w tej kwestii wszystko było OK. Jednak, co się w międzyczasie nasłuchaliśmy, naoglądaliśmy i naczyściliśmy, to już „nasze”. Na szczęście takie "zrzuty" baranków na pokład spowodowane zahaczeniem paletą o nasz reling zdarzyły się zaledwie kilkukrotnie, więc akurat to największym problemem nie było – było to zaledwie dodatkową "atrakcją", natomiast prawdziwym katharsis był sposób rozładunku tej palety już w środku ładowni, na jej dnie bowiem w tej materii panowie stevedorzy okazywali się być prawdziwymi "mistrzami ceremonii". Ufff…
Zatem, teraz naprawdę warto wysilić wyobraźnię - uwaga; paleta z dwudziestoma paroma tuszkami zmrożonych owieczek została właśnie postawiona na dno ładowni. Zaczyna się więc proces jej rozformowywania, czyli rozładunku, roznoszenia i układania owych tuszek w odpowiednich miejscach komory chłodniczej. Toteż 5-6 statecznych panów łapało takiego barana (no niestety, ale schylać się musieli, akurat bez tego ani rusz) kolektywnie i wlokło go gdzieś w kąt ładowni, aby go tam na jego przynależnym mu miejscu ułożyć. Po tym wysiłku rzecz jasna krótki odpoczynek, dla złapania oddechu przed kolejną taką samą operacją "holowniczą" (no bo przecież tego zwierzaka nie nieśli ale "holowali" - był dla nich za ciężki!). Takie misterium powtarzało się więc dwudziestokilkukrotnie, aż do całkowitego opróżnienia palety, ale… No tak, kolejne "ale"… Myślicie, że trwało to w sposób ciągły..? Wolno wprawdzie, ale jednak sukcesywnie i bez zbytniego trwonienia czasu..? Ależ, nic podobnego..!
W trakcie takiego "rozbierania" pełnej palety zdarzało się (i to dosyć często!), że panowie wychodzili w międzyczasie z ładowni na pokład (również niespiesznie, czyli znów te przysłowiowe "całe wieki"), aby się ogrzać nieco (a ubrać się ciepło do pracy to nie łaska? Eeech) – bowiem, jak łatwo się domyślić, w ładowni chłodzonej musi być (nomen omen) chłodno, czyż nie, do diaska..? A zatem, pozostawiali taką niedokończoną paletę aż do czasu, gdy szczebiocząc radośnie na pokładzie pod ciepłym nowozelandzkim niebem uznali w końcu, że mogą już z powrotem „zanurkować” do komór w celu dokończenia rozformowania tej partii ładunku. Zgroza..! A jak sądzicie, co w tym samym czasie porabiali ci, którzy byli w „ekipie samochodowej” na nabrzeżu..? Czyżby załadowywali w międzyczasie następną paletę, żeby już była gotowa, kiedy z tą poprzednią „ekipa statkowa” już się upora..? Otóż, ponownie muszę was rozczarować - nic podobnego..! Siedzieli sobie grzecznie w pobliżu ciężarówki i czekali na powrót do nich tejże palety, bowiem posiadali takową... TYLKO JEDNĄ..!
Koniec świata..! Bezczelność w najgorszym i wręcz bandyckim wydaniu..! Aż się oczy szeroko otwierały ze zdumienia kiedy się to obserwowało. I wiem, że są to szalenie mocne słowa, na które sobie pozwoliłem (a tak, zgadza się - i niech już będzie ten konflikt dyplomatyczny albo nawet i zbrojny między naszymi krajami z mojego powodu! A co mi tam..!), ale aż ręce czasami człowieka świerzbiły, ażeby wziąć się z nimi razem do roboty (czy też raczej; za nich) i zakończyć ten cyrk, "zasypując" tymi baranami naszą ładownię dosłownie w kilkanaście godzin..! A nie, kur…, w 8-9 dni..! Ale jakże miało być inaczej w świetle tego co powyżej napisałem..? Miało to nie trwać tyle dni, skoro proces załadunku wyglądał właśnie tak? I zapytam tylko jeszcze; czy wystarczająco skupiliście swoją uwagę oraz wysililiście wyobraźnię, aby w pełni to widowisko zrozumieć? Mam nadzieję, bo wówczas z pewnością wybaczycie mi moje niecenzuralne słownictwo i niezbyt wyszukane maniery w opisie zachowania tych dzielnych panów…
Wracajmy jednakże jeszcze na krótką chwilę do ładowni, bo przecież musimy ten temat wyczerpać. Zatem - poroznoszono już po ładowni zawartość takiej palety i kiedy była już ona pusta, to wówczas dopiero… dawano znak dźwigowemu, że może ją już zabrać renerem na nabrzeże..! Bo on, po prostu - kur.. mać! - wcale w tym czasie w kabinie dźwigu nie siedział, o nie..! Trzeba go było najpierw odszukać, bo nierzadko zdarzało się, że gość się gdzieś w międzyczasie "zawieruszył" (np. gadał sobie z koleżkami na kei), ale jeśli nawet i był "pod ręką", to co najwyżej stał oparty o zrębnicę ładowni i czekał na znak. I wtedy następował znany nam już scenariusz, czyli "całe wieki" wspinał się na dźwig, ażeby stamtąd dokonać dzieła przewiezienia tej ichniej palety na nabrzeże, a potem rzecz jasna znowu złaził na pokład i albo ponownie się gdzieś "zawieruszał", albo wdawał się w pogaduchy z "ekipą statkową", która w międzyczasie wypełzała z potwornie zimnych czeluści naszej ładowni… A tam, na ciężarówce, następowała ponownie operacja, którą na początku tegoż wątku już opisywałem. Czyli, cytuję; "kilku gości, którzy działali na nabrzeżu przy ciężarówkach, wyciągało z mozołem, powolutku towar z samochodu, tuszka po tuszce i układali je po kolei na palecie…" Eeeech… Szkoda słów…
Dodam jeszcze jedynie do tego to, iż – oczywiście – przez cały tenże czas "obowiązywał" również nadal ten sam sposób traktowania swoich godzin pracy, któryż to wczesniej już opisywałem (czyli, pamiętacie – schodzili się pomalutku, rozciągali swoje przerwy w nieskończoność, itd.), a zatem, w połączeniu z ową prześmieszną metodą przemieszczania baranów (bo przecież nie załadunku!) z nabrzeża na statek i wewnątrz ładowni, dało to właśnie takową "mieszankę wybuchową" w postaci "wzorcowego" wręcz obrazu tutejszej roboty, a to oczywiście zaowocowało owymi 8-9 dniami tegoż swoistego spektaklu nieudolności, nieumiejętności czy też może najzwyklejszej bezczelności.
Ale to akurat nie było naszym zmartwieniem, a jedynie tutejszych pracodawców i nic nam do tego. My bowiem byliśmy z takiego stanu rzeczy nawet zadowoleni, bo któżby nie cieszył się z tak długiego postoju w tak atrakcyjnym porcie..? Znalazłby się ktoś taki..? No chyba że taki ktoś, kto z tego powodu dostawałby mocno "po kieszeni", ale to akurat nas zupełnie nie dotyczyło. A ja natomiast mogłem się z tego cieszyć nawet podwójnie, bowiem miałem przynajmniej wystarczającą ilość czasu na doprowadzenie moich kontuzjowanych stóp do stanu używalności (taki okres przecież dał mi możliwość dokurowania moich ścięgien), zanim wyruszyliśmy z tego portu w dalszą drogę. Ale o tym za chwilę…
Teraz bowiem jeszcze króciutka refleksja na temat powyższych trzech "wypunktowanych" przeze mnie przykładów. No cóż, mógłbym jeszcze śmiało "pociągnąć" tę kwestię nieco dłużej i dodać do tegoż obrazu jeszcze parę tym podobnych "kwiatków", pokusić się jeszcze o dalsze zamieszczenie podobnych epizodów, bowiem kilka innych równie "tłuściutkich kawałków" godnych swojego opisu jeszcze by się znalazło, ale… Jestem już naprawdę tym tematem zmęczony. A zresztą - czy to, co dotychczas o tych sprawach naskrobałem w zupełności wam nie wystarczy..? Było tego już tak wiele, iż śmiało mogę uznać, że temat Auckland został wyczerpany i (najprawdopodobniej) raz na zawsze zakończony. Co wcale nie oznacza, że do Nowej Zelandii już nie powrócimy, o nie..! Zaproszę was tu jeszcze, być może nawet i kilkakrotnie, ale już do innych portów i rzecz jasna na znacznie, znacznie (znaaacznie - obiecuję!) krócej. Zatem, "wypływajmy" już stąd czym prędzej i przestańmy już wreszcie pastwić się nad tematem tutejszych portowych zwyczajów, bo jeszcze gotowi bylibyście uznać, że zaczynam być monotematyczny. A takiej opinii w waszych oczach za nic w świecie zyskać bym nie chciał.
Toteż, rzucamy cumy i… wypływamy dalej w świat… UFFF...

To powyższe "ufff…", to bynajmniej nie było westchnieniem ulgi, że wreszcie opuszczamy Nową Zelandię bo nam w pewnym stopniu "podpadła" i właśnie dlatego z wyjazdu stąd aż tak bardzo się cieszymy - o nie, nie w tym rzecz, albowiem ja naprawdę ten kraj lubię (to jedynie Auckland stanowiło tutaj swoiste "państwo w państwie") i nie miałbym powodów, ażeby opuszczając go "rzucać za siebie" wrogie lub nieprzychylne mu spojrzenia, ciesząc się jednocześnie, że pozostawiam go za rufą z nadzieją, że już tu nigdy nie powrócę, jak to miało miejsce np. w wypadku Libii.
O nie..! To nie o to tutaj chodzi. Owe "UFFF" bowiem było raczej westchnieniem pełnym zakłopotania, wstydu i zażenowania, iż pozwoliłem sobie na aż tak długi "rozdział - elaborat - moralitet" (niemalże jak recenzja teatralna..!), będący pod każdym niemal względem rekordowym. I to pełnym rekordów takiej natury, które z pewnością chluby mi przynieść nie mogą. Jak na razie bowiem był to rozdział pełen wszelakich "naj" - nie tylko że najdłuższy z dotychczasowych (z wyjątkiem tego o Tahiti, rzecz jasna), ale i także najbardziej przesycony ironią, sarkazmem, drwiną i złośliwością, a i również z największą dozą filozofowania (te zegary, skrzyżowania i mapy - o Boże!), wymądrzania się, krytykanctwa oraz nieokiełznanego kpiarstwa…
Mam więc teraz potwornego „literackiego kaca” (jeśli takie wyrażenie dotychczas nie istniało, to od tejże chwili w polszczyźnie już jest) i pragnąłbym ową plamę na moim honorze czym prędzej zmazać - zatem, podejmuję w tym momencie bardzo istotne zobowiązanie; tak długi rozdział (i w dodatku "o niczym"!) już się przenigdy więcej nie powtórzy.
Po wyjściu z Auckland zawinęliśmy jeszcze do innego tutejszego portu na Wyspie Północnej, mianowicie do Taurangi, ale nie zamierzam jak na razie zajmować się opisami tego co tam spotkaliśmy i przeżyliśmy – bowiem, jak już wspomniałem, musimy od tegoż kraju nieco odpocząć. Toteż, np. nasza tutejsza wyprawa do maoryskich wiosek, parku z gorącymi źródłami i gejzerami, farmy, gdzie osobiście popróbowałem samodzielnego strzyżenia owiec czy do kilku muzeów i ekspozycji (np. z żywymi ptakami kiwi) na swoją wzmiankę oraz opis musi jeszcze poczekać, bowiem teraz już chyba najwyższy czas, abyśmy zmienili „dekorację i scenografię tła” naszej podróży. Zabierzmy zatem sprzed naszych oczu na pewien czas widoki nowoczesności, wysokiej cywilizacji i ruchu dużej miejskiej metropolii i zamieńmy je na krajobrazy dzikiej przyrody i spokojnego, pełnego prostoty życia.
Wybierzmy się więc na północne wybrzeże Ameryki Południowej...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020