Odcinek ósmy, zapraszam...
Jednym zaś z przejawów takich nawyków - czyli zachowań sobiepańskich, mówiąc zupełnie szczerze - jak już się łatwo domyślacie, było przerywanie roboty w momencie nastania opadów deszczu, no bo przecież "im kapie na głowę…", ani myśleli więc pracować w takiej chwili kiedy to można przemoknąć - nawet jeśli ze strony statku nie zdecydowano się na zamknięcie ładowni. Bo akurat to zupełnie ich nie obchodziło. Po prostu - zaczyna padać, więc przerywają pracę, koniec i kropka..! No tak, ale… Kiedy padał rzęsisty deszcz lub była burza albo ulewa, to sprawa była absolutnie jasna - w takich warunkach w istocie żadna ich robota większego sensu by nie miała (nawet wówczas, gdyby jakiś "Chief-samobójca" nie bacząc na stan ładunku, ładowni nie zamykał) i było to sprawą naturalną, że schodzili ze statku. Jednakże z upływem czasu coraz to bardziej nadużywano tego przywileju (to chyba jednak niewłaściwe słowo) i w efekcie po wielu latach takich praktyk zaczynało dochodzić do takich sytuacji, kiedy to nawet najzwyklejsza mżaweczka powodowała nagły "ruch w ich szeregach" i wyganiała ich ze statku. No bo przecież kapie… i jak tu w takich warunkach pracować..?"
Toteż pracodawcy również pogodzić się z tak jawnymi nadużyciami nie chcieli, stwierdzając; owszem - mocno pada, rozumiemy, ale podczas zwykłego deszczyku przerywać pracę i narażać nas na straty..? Przecież w taki sposób tracą obie strony, czyż nie..? Związki Zawodowe również czuły, że raczej jest to już zbyt bezczelne "przegięcie", i że niespecjalnie ma sens, bo naraża ich na śmieszność i zaostrza konflikty, ale odpuścić w tej materii także nie zamierzały. O nie, co to to nie..!
Doszło więc do wręcz niewiarygodnej sytuacji, kiedy to obie strony rozpoczęły negocjacje właśnie w tej sprawie, ażeby wypracować jakiś kompromis, czyli - uwaga! - ustalić pewną określoną granicę w natężeniu deszczu (sic!), żeby wiedzieć kiedyż to można go już potraktować jako deszcz (sic!) i w efekcie z czystym sumieniem przerywać pracę, zaś poniżej tegoż "natężenia" robotę kontynuować, bo przecież; "mżawka zaledwie"… Koniec świata..! Wyobrażacie to sobie..??! Aż wierzyć się nie chce, że w ogóle można było się taką sprawą zajmować, bo to przecież Orwell w najczystszej postaci..! Ale to przecież jeszcze nie koniec, o nie - do sedna to dopiero dochodzimy..! Czytajmy dalej…
Ustalono więc, że kompromis musi nastąpić (to jasne), ale z kolei wyznaczenie tegoż wiekopomnego momentu, czyli owej granicy, powyżej której „deszcz już jest deszczem”, zaś poniżej jej „to jeszcze go nie ma”, już takie łatwe nie było. Wymagało ono bowiem sformułowania swoistego rodzaju definicji, aby to jednoznacznie rozstrzygnąć, za obopólną zgodą rzecz jasna (o Boże, jak to piszę, to wciąż jeszcze się śmieję!). Toteż wypocono w końcu ową definicję, ku radości obu stron oczywiście, która dokładnie (czyżby!?) tenże limit określała i wyznaczała moment, w którym to Panowie Robotnicy mogli już bez przeszkód uznać, iż "teraz to już naprawdę nam kapie na głowę..!" i przerwać sobie robotę, a pracodawca musiał się z tym pogodzić…
No i teraz, już po moim wprowadzającym was w temat "wstępniaku" zauważycie pewnie, iż pojawiają się nam nagle dwie najważniejsze kwestie. Po pierwsze; a jak w takim razie brzmi owa definicja deszczu..? Bo chyba to byłoby w tym wszystkim najważniejsze, prawda..? Zatem odpowiadam; otóż, nie mam najmniejszego pojęcia, bowiem pomimo mojego ówczesnego zainteresowania się tą sprawą i nagabywania kilku tamtejszych mieszkańców w celu otrzymania od nich owej odpowiedzi, nie udało mi się takowej uzyskać. Niestety, żadnych wiążących odpowiedzi nikt nie był mi w stanie udzielić. Ale… Nie znam rzecz jasna absolutnie żadnych wartości liczbowych z owymi ustaleniami powiązanymi, jednakże sens, mechanizm oraz naturę tejże definicji znam – jak najbardziej – bowiem nie omieszkaliśmy oczywiście wypytywać się o to nieustannie i namolnie, aż cokolwiek udało nam się wydobyć od osób bezpośrednio tym zainteresowanych. No, trudno byłoby po prostu odpuścić sobie, nie drążyć dalej tego tematu i nie starać się naciągać kogo trzeba na zwierzenia w tak specyficznej sprawie. To przecież byłby niewybaczalny błąd z naszej strony..! Ba, grzech nawet..!
Toteż uwaga - podzielę się z wami tym, co udało się nam na tenże temat wycisnąć z tubylców (tzn. z tambylców). Owa definicja brzmiała mniej więcej tak; "opady deszczu można uznać za istotną przeszkodę w pracy (i w efekcie jej przerwanie) wówczas, gdy pewna, dana ilość kropel wody spadnie na powierzchnię jednego jarda kwadratowego w danej jednostce czasu..!!! Czyli, krótko mówiąc (jaka szkoda, że nie udało nam się zdobyć konkretnych liczbowych danych!!!) - jeśli np. 50 kropel deszczyku spadnie na ów kwadratowy jard przez okres np. 20 sekund, to już można mówić o "poważnym" deszczu, jeśli zaś tych kropelek byłoby np. 40 (czyli niezgodnie z postanowieniami definicji), to deszczu nie ma i robotę należałoby kontynuować…! Proste.
O Bożeeee..!!! I Ty to widziałeś i nie grzmiałeś..?!?!?! Przecież to już nawet nie było "idiotyzmem", ani nawet przysłowiowym „poplątaniem z pomieszaniem”, ale coś znacznie więcej, na określenie którego po prostu braknie słów..! To przecież epokowe odkrycie..! Jak zatem widać "na załączonym obrazku", odkrywczość i inwencja twórcza tutejszych Związków wprost nie miała granic..! Jednakże tu mała uwaga - nie traktujcie tychże powyższych liczb, czyli tych 50 lub 40 kropel oraz 20 sekund jako pewnik..! Wziąłem je bowiem jedynie z głowy, "wyssałem z palca", tylko dla lepszego zobrazowania mechanizmu działania owej umowy zawartej pomiędzy pracodawcami a Związkami oraz rzecz jasna sensu tej "wiekopomnej" definicji…
Ale, hola hola..! To przecież jeszcze nie koniec..! Pozostaje nam bowiem owa druga kwestia, o której powyżej napisałem, zatem… Ugoda została zawarta, definicja już jest (głupia bo głupia ale jest), jednakże… a któż będzie tego pilnował..? Przecież ktoś MUSI te krople liczyć, obserwować ich opadanie na tenże kwadratowy jard oraz, rzecz jasna, mierzyć czas. Wszak bez tego całe te ustalenia nie miałyby w ogóle sensu, prawda..? Deszczyk sobie nagle zacznie kapać, a tymczasem Panowie Robotnicy w rozterce, bo nie byłoby nikogo, kto poinformowałby ich, że to coś co leci z nieba, to już właśnie jest ich „legalny” deszcz..! Bo jakże to tak, są uzgodnienia, definicja w mocy, a "władzy wykonawczej" brak..?! Miałoby nie być nikogo, kto by stwierdził, że DESZCZ to właśnie DESZCZ, a nie np. deszczyk zaledwie..?
Zatem porozumiano się również co do tego, iż jeden z robotników zostanie oddelegowany do takowej obserwacji (ciągłej, bo przecież żadnej "lipy" być nie mogło, ależ!) i podczas godzin pracy tkwić będzie na swoim stanowisku, będąc wyposażonym w stoper i mając przed sobą wzorzec owego kwadratowego jarda narysowanego bezpośrednio na ziemi. I wówczas nic więcej już by mu nie pozostawało, jak tylko czekać na deszcz, będąc cały czas w pogotowiu "bojowym", czyli z czasomierzem w ręku i z namalowanym kwadracikiem pod nogami. Sama rozkosz..! Odpowiedzialność pełną gębą, a jakże..!
No i tak właśnie zrobiono - wyznaczono takiego gościa, dostał on swoje "sorty" (koniecznie, a jużci!), czyli stoper, kredę i drewnianą linijkę (sic!) o długości jednego jarda, żeby się przypadkiem nie musiał męczyć codzienną walką z taśmą mierniczą (no bo co by było, gdyby wiatr powiał i mu ją szarpał w ręku? Toż to utrudnienie przecież..! Taśma bowiem miękka, a linijka sztywna i wiatrowi się oprze, a poza tym - o ile łatwiej wówczas powyznaczać kąty proste, no nie..? Facet rozpoczął więc swoje urzędowanie i rzecz jasna od razu dostał ksywę "rainman" (bo jakżeby inaczej?). No cóż, bardzo przepraszam, ale naprawdę strasznie mi trudno powstrzymać się od ironii kiedy to piszę, bo już na samo wspomnienie tego co wówczas widziałem, to jeszcze teraz – nawet już po ponad dwudziestu latach – dosłownie rżę ze śmiechu jak koń..!). A teraz mam do was pytanie tzw. "finałowe"; rozumiecie już o co chodzi, czy wszystko jasne..? Ufff… Znowu nieco przesadziłem z ilością tekstu w tymże "wprowadzeniu" w temat, ale chyba było warto, prawda..?
Zatem, kiedy tylko dotarła do nas wiadomość o istnieniu tejże funkcji, natychmiast pospieszyliśmy w pobliże bramy portowej (ja się wprawdzie "doszurałem" na moich kontuzjowanych jeszcze stópkach, ale też szybko - i to jak! Nawet bez bandaży!), gdzie ów figurant co rano się rozlokowywał, ażeby mu się przyjrzeć z bliska, bo naprawdę mało kto z nas był w ogóle w stanie w to uwierzyć, dlatego też koniecznie trzeba było zobaczyć to na własne oczy! I co..? Jak to co..?! To naprawdę nie był sen..! Oczywiście widziałem..!
A wyglądało to następująco - uwaga; siedział sobie na małym zydelku starszy pan, ubrany w tropikalny kapelusik i krótkie spodenki jak u skauta (tak, tak..!), mając przed sobą narysowany uprzednio kredą na asfalcie kwadracik określający jard kwadratowy i czytał sobie gazetę. Siedział, nudził się, czytał gazetki dla zabicia czasu swojej "pracy", ale… co w końcu do diabła miał robić..?! Deszcz jak na złość nie padał..! Nooo, nie padał i już..! I powiem więcej - przez cały czas naszego ówczesnego postoju w Auckland, a było to aż 12-13 dni (!) nie spadła ani jedna kropla deszczu..! Ale on i tak siedział na swoim taboreciku, tkwił na posterunku, bo przecież taką miał robotę..! Siedział więc sobie i… czekał na ewentualny deszcz. Żeby w razie czego móc czym prędzej policzyć te cenne kropelki, wiadomo..! Ale oczywiście jedynie te, które spadłyby na ten jego własny kwadratowy jardzik, tak mozolnie przecież dzień w dzień od nowa wyrysowywany..! Czyli wszystko jasne, prawda? Kropelka spadająca poza wyznaczonym jardzikiem była „nieważna”. I już. O ranyyyyyy..!!! Błagam, nie śmiejcie się - widziałem go przecież..!!!!
A zatem, teraz już sami sobie odpowiedzcie, czy używając słowa "idiotyzm" przesadziłem, czy też raczej nie. Bo ja, w moim odczuciu sądzę nawet, iż napisałem jeszcze zbyt mało. Użyłem słów jeszcze nawet zbyt łagodnych - bo kiedy tak przyglądałem się temu pajacowi, to miałem wrażenie takiego surrealizmu, z którym naprawdę trudno się na tym świecie zetknąć. Chyba że w Literaturze, na przykład u Orwella lub Kafki, czy też w „Latającym Cyrku Monty Pythona”, ani chybi… Jednakże sądzę również, że na określenie "pajac" znacznie bardziej zasłużyli ci, którzy o to walczyli, wywalczyli i wprowadzili to w życie, a także ci, którzy się na to zgodzili, niźli sam zainteresowany, który został na tym stanowisku usadowiony. Nawet pomimo faktu, iż to on sam został wystawiony na pośmiewisko a nie ci, którzy za tym genialnym wynalazkiem stali. Chociaż, miałem również i takie wrażenie, że ów "rainman" podczas pełnienia swojej "odpowiedzialnej" funkcji wcale żadnego zażenowania nie czuł. Przynajmniej na zawstydzonego nie wyglądał…
Ale, na zakończenie tego wątku jeszcze ciekawostka - kiedy zawitałem do Auckland po raz trzeci, w roku 1988, tegoż faceta już nie było, owa funkcja już nie istniała (pytaliśmy o to, rzecz jasna), a zatem… Czyżby jednak poszedł tu ktoś w końcu po rozum do głowy, zorientowawszy się, że przecież w ten sposób przekroczone zostały wszelkie granice śmieszności i czas już był najwyższy zakończyć to groteskowe przedstawienie..? Nie wiem, przyczyn tej zmiany poznać mi się nie udało, ale i tak cieszę się, że chociaż dane mi było to zobaczyć - że jeszcze zdążyłem się temu przyjrzeć, bo gdybym to usłyszał "z drugiej ręki", to absolutnie – przenigdy! - bym w to nie uwierzył…
Ale wracajmy do roku 1985. Przyglądaliśmy się ciekawie temu figurantowi "pod tytułem rainman", ale on w owym czasie wcale nie był jedyną atrakcją, którą zapewniali nam tamtejsi portowi robotnicy. O nie, bynajmniej..! Było takowych "punktów programu" znacznie więcej. Postaram się więc jeszcze o nich co nieco wspomnieć, ale teraz to już naprawdę zrobię to krótko i zwięźle, bowiem niniejszy rozdział o Auckland niespodziewanie rozrósł się nam już do zbyt dużych rozmiarów. Toteż parę zdań jeszcze o owych strajkach, których byliśmy świadkami oraz o jakości ichniej stevedorskiej roboty…
O "przebojach" z linami podczas cumowania już pisałem, wspomniałem również o pierwszym proteście spowodowanym znalezieniem na naszym pokładzie dużej koprówki, ale były to zaledwie "przygrywki" do tego co miało nadejść - były to jeszcze jedynie "preludia", bowiem prawdziwe "koncerty" zaobserwowaliśmy w dniach następnych. I to najprzeróżniejszej natury. Jednakże, tak jak już obiecałem, opiszę to najkrócej jak potrafię, bez zbytniego wdawania się w szczegóły, bez specjalnego wnikania w ich przyczyny oraz już bez jakichkolwiek komentarzy (no, przynajmniej się postaram). Szkoda słów po prostu… Wystarczą same fakty…
Zatem… Staliśmy tu jakieś 12-13 dni. Dla niewtajemniczonych podam; aż 12-13 dni..! Bo to naprawdę jest bardzo rzadkim przypadkiem, ażeby statek drobnicowy stał w porcie niemal dwa tygodnie w sytuacji, kiedy tak właściwie nic nie przeszkadzało w pracy, tzn. żaden deszcz, huraganowy wiatr lub nieprzewidziane awarie, zaś do przeładunku było zaledwie kilka tysięcy ton. Być może owa skala wielkości niewiele wam mówi, bo jednak brzmi to całkiem nieźle, zwłaszcza dla laików; te "kilka tysięcy ton", a ja napisałem "zaledwie", ale możecie mi uwierzyć na słowo - te kilka tysięcy ton drobnicy (w tym kilkadziesiąt kontenerów) przy normalnej obsłudze statku POWINNO być przeładowane przez nie dłużej niż tydzień..! Nawet jeśli pracowałaby tylko jedna zmiana, zaś wieczory oraz noce byłyby od przeładunków wolne. To nic, bowiem trzy lub cztery "gangi" (tak się nazywają brygady portowych stevedorów) z taką ilością ładunku mogą się uporać w cztery-pięć dni. Nie dłużej..! Z tym że, niestety…
No właśnie..! Z tym że nie wówczas i nie w Auckland, bowiem... codziennie było coś… A to protest, a to strajk, a to tzw. "meeting", albo po prostu najzwyklejsze w świecie bumelanctwo. Obiecywałem, że będzie krótko i zwięźle, toteż "pojadę" już tylko z faktami (chociaż na ten temat możnaby spisać całe tomy), komentarze zaś pozostawię już tylko dla siebie. No bo jestem już po prostu tym rozdziałem zmęczony i tak prawdę mówiąc nie mogę się już doczekać kiedy wreszcie "wyjadę" z tego portu i "zabiorę" was gdzieś indziej. Temat ten bowiem w międzyczasie tak mi już obrzydł (wam z pewnością także), że byłby już najwyższy czas przenieść się w inne okolice - na przykład tam, "gdzie woda czysta i trawa zielona"…
Jednakże, skoro już tyle "w tym temacie" namieszałem, to pomimo tegoż nim znużenia oraz ilościowej nadprodukcji w jego opisach przyzwoitość nakazuje, ażeby podać jeszcze z kilka przykładów dzielnej "stevedorskiej nowozelandzkiej roboty", nie zaś "wycofywać się rakiem" tylko dlatego, że uznałem, iż ponownie rozpisałem się zanadto, bowiem gotowi bylibyście jeszcze pomyśleć, że tylko sobie wciąż krytykuję, drwię i natrząsam się z tego, natomiast żadnych przykładów na potwierdzenie tego stanu rzeczy nie podaję. Do rzeczy więc, bo czas nagli…
Jak sądzicie - jeśli praca powinna się zacząć o godzinie np. ósmej rano (napisałem „na przykład” bo nie za bardzo już pamiętam czy dniówka zaczynała się o 6-tej, 7-mej czy też 8-mej, ale przyjmijmy, że była to 8 rano), to o której zjawiali się tutejsi Panowie Robotnicy..? Odpowiadam; o 8-mej to jeszcze nikoguśko nie było w ogóle widać "na horyzoncie", w porcie było jeszcze cichutko "jak makiem zasiał". Około 08:30 zaczynali się dopiero powoli schodzić, ale to wcale nie znaczy, że wchodzili już po trapie na statek, o nie..! Najpierw mieli tzw. "meeting" (oni sami tak to pieszczotliwie nazywali), czyli po prostu najzwyklejsze pogaduchy, "śmichy-chichy", dzielenie się wrażeniami z poprzedniego wieczoru, itd. Ochoty więc, jak na razie, do rozpoczęcia roboty nie przejawiali żadnej…
Dopiero około godziny 09:00 powolutku przypominali sobie o swoich obowiązkach, czyli niespiesznie wdrapywali się po trapie na pokład, operatorzy dźwigowi z kolei "całe wieki" wskrabywali się na nasze masztówki lub swoje dźwigi, potem przymierzali się jeszcze do ładunku, za który mieli się zabrać, słowem – bardzo starannie "rozwijali swój front robót". Ale… jeszcze w swojej robocie nie zdążyli się zbyt dobrze rozpędzić, a już mieli swoją pierwszą przerwę na posiłek. Toteż, z piętnaście minut przed rozpoczęciem (a jakże!) owej przerwy już znikali, po niej zaś zaczynała się niemalże taka sama, wręcz bliźniacza procedura. A potem oczywiście była jeszcze druga przerwa, która im przysługiwała. A zatem "apiać" od nowa, ponownie to samo..! Fajnie, co?
A czy zgadniecie może, ile czasu przed końcem swojej dniówki już "zwijali żagle", no bo przecież był "fajrant"..?! Otóż, około 20-30 minut przed nominalnym końcem roboty. Poszli i szukaj wiatru w polu… Aż do następnego ranka, kiedy to znowu, "wypisz-wymaluj", powtarzała się opisana powyżej sytuacja. I tak dosłownie CODZIENNIE…! Wystarczy wam już tego opisu, czy też może ciągnąć go dalej..? Tak jednak było tylko wówczas, kiedy ich dzień pracy był "normalny", przebiegał bez żadnych przygód, ale już przecież pisałem, że zazwyczaj był on jednak dość gęsto przeplatany najrozmaitszymi dodatkowymi "atrakcjami", których było dość sporo i niemalże codziennie, ale ograniczę się jednak zaledwie do zasygnalizowania tej kwestii, bowiem naprawdę, jak już wspominałem, jestem tym już autentycznie zmęczony. Toteż w skrócie… I może najlepiej będzie kiedy "wypunktuję" niektóre z tych "gwoździ programu"… Zaczynamy więc...
1) Podczas załadunku kontenerów do ładowni No2 robotnicy zaczęli ustawiać je niezgodnie z planem oraz używali nieodpowiednich tzw. "stópek" do przekładania kolejnych warstw i pomimo zwracanych im uwag czynili tak dalej i z rozmysłem. Mało tego - wiedząc przecież, że odwalają fuchę i narażają statek na dodatkowe koszty z powodu używania złych przekładek (mniejsza o szczegóły, ale tak w skrócie – chodzi o to, że w podrożnych portach zajdzie z tejże przyczyny konieczność dodatkowego przestawiania kontenerów tzw. "shiftowania"), to nie tylko że ten "cyrk" kontynuowali, to jeszcze w odpowiedzi na reakcję Oficera Służbowego specjalnie (!) podokładali jeszcze więcej tzw. przekładek podwójnych, blokując w ten sposób sąsiednie kontenery przeznaczone do dwóch różnych portów. Ot, tak po prostu, "dla jaj"..!
I rzecz jasna; "ha, ha, ha - hi, hi, hi…" No bo to przecież wesołe, nieprawdaż..? Tak, bardzo wesołe, zwłaszcza że taki jeden tzw. "move" (czyli jedno przestawienie kontenera) kosztowało wtedy (np. w Singapurze) około 50 dolarów – nieźle, co..? I dobrze wiedzieli, że wiele z tych podwójnych przekładek będziemy musieli później ciąć palnikiem (sic!), ażeby w ogóle umożliwić wyładunek tak zablokowanych kontenerów, nie chcąc dopuścić do ich kosztownego "shiftowania". A oni po prostu; "ha, ha - hi, hi…" No i co im zrobić..? Oczywiście, skoro nie reagowali i nadal uporczywie robili to samo, Oficer Służbowy zawezwał Chiefa, a kiedy ten zwrócił im ponownie na to uwagę (stałem obok, to wiem, że zrobił to naprawdę grzecznie) uznali, że Starszy Oficer ich obraził, więc przerywają robotę i składają oficjalną skargę do naszej Agencji i do swoich Związków. Oraz - rzecz jasna - zeszli ze statku..! A jaki był koniec tej historii..? Otóż, tego dnia roboty już nie wznowili (!), odkładając ją do następnego ranka, Chief natomiast usłyszał od Agenta i Kapitana mniej więcej coś w takim rodzaju; "no wiesz, masz absolutną rację, ale… Ale więcej już się do nich nie przyczepiaj. Po co nam kłopoty..?" Ufff… Sama rozkosz, nieprawdaż..?
2) Któregoś dnia, schodząc na swoją pierwszą posiłkową przerwę Foreman oświadczył nam nagle, że dzisiaj już do pracy nie wrócą, bo zastrajkowały właśnie pracownice… bufetów i stołówek na terenie portu, a oni – nie tylko że się z nimi solidaryzują i dlatego także podejmują strajk w celu ich poparcia (sic!!!) – ale jeszcze, gdyby nawet tego zrobić nie chcieli, to i tak MUSZĄ – bo przecież, skoro one zaprotestowały to jedzenie (czyli kanapki..! O Boże..!!!) nie jest przygotowane..! A zatem i tak "na głodniaka" dalej pracować by nie mogli. Ot co... Zarzekałem się, że nie będę już niczego komentował, ale zrobię jednak ten mały wyjątek; "Błazenada - po stokroć błazenada..!) I gdybym tego na własne uszy nie słyszał, to powiedziałbym, że to chyba co najwyżej jakiś gag z filmu Woody Allena czy Monty Pythona, niźli rzeczywistość…
Ufff... Nieźle, no nie..? Koniec odcinka ósmego...
louis