Geoblog.pl    louis    Podróże    Kolumbia - Santa Marta    Kolumbia - Santa Marta-3 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
13
lis

Kolumbia - Santa Marta-3 (ostatni)

 
Kolumbia
Kolumbia, Santa Marta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6 km
 
Zapowiadałem wątek o osach..? No to do roboty...

Nie było to jednak jedyne wydarzenie w tym porcie godne naszej uwagi. Było coś jeszcze… Następnego dnia rano bowiem – na nabrzeżu, tuż przed statkiem zresztą – mieliśmy spektakl jaki naprawdę bardzo rzadko ma się okazję oglądać. Na kei, w niedalekiej odległości od naszego trapu, na niewielkim portowym placu składowym stało kilkadziesiąt ażurowych drewnianych skrzyń na paletach. Taka jedna paczka nazywa się fachowo "kratą", nie jest ona bowiem pełną zamkniętą typową skrzynią, a jedynie obudową jakichś cięższych elementów znajdujących się na solidnej, wytrzymałej podstawie (czyli palecie).
Kraty te stały ciasno obok siebie, stanowiąc jeden zwarty blok ładunku, tzw. "sztapel". Ładunek ten nie pochodził z naszego statku, był już tutaj kiedy cumowaliśmy. Wyładowany był wcześniej z innego statku, a zasztauowany w ten sposób na placu czekał sobie na dalszy transport, kiedy tylko jego odbiorca podeśle po niego samochody. I tak właśnie stało się tego dnia. W pobliżu tegoż ładunku zjawiła się z samego rana długa ciężarówka, na którą to właśnie rozpoczęto załadunek tychże krat. Wszyscy już dobrze wiemy, że do tego celu służą tzw. sztaplarki, czyli silne i ciężkie wózki widłowe, które (owymi widłami właśnie - to takie dwa stalowe, szerokie, płaskie i grube drągi) podnoszą taką paletę, w którą uprzednio wsuwają się w odpowiednie miejsca. Taka jest bowiem konstrukcja palety, to takie jakby "podwójne dno", drewniana podstawa, umożliwiająca operowanie ułożonymi na niej ładunkami. Kierowca sztaplarki brał zatem na widły, jedną po drugiej, owe znajdujące się na paletach kraty i ustawiał je kolejno na platformie ciężarówki. Tak jak klocki, poczynając od tej strony, gdzie znajdowała się szoferka i układając je rzecz jasna z obu stron, ażeby platforma zbytnio się nie przechylała. Standard, nic ciekawego. Ot, normalna rutynowa portowa praca.
I nikt nawet by nie zwrócił na nią uwagi, gdyby nagle od strony tego placu nie rozległ się głośny wrzask operatora sztaplarki. Stałem akurat na pokładzie naszego statku, a zatem w dość niewielkiej odległości od tegoż miejsca (może ze 40-50 metrów) i kiedy tylko usłyszałem ten krzyk obróciłem się natychmiast w tę stronę, sądząc w pierwszej chwili, iż doszło tam do jakiegoś wypadku. Dzięki temu właśnie, że byłem akurat na pokładzie i w dodatku na tej samej burcie, którą staliśmy przycumowani do nabrzeża, miałem znakomitą okazję ujrzeć całe to wydarzenie od niemalże samego jego początku.
Ale i także - właśnie dzięki temu, że jako jedna z pierwszych osób zorientowałem się co się dzieje (i co się będzie dziać, bo to przecież było ważniejsze!) - miałem wystarczająco dużo czasu (uprzedzę nieco fakty), ażeby w porę uciec z pokładu i schować się do nadbudówki..! Inni niestety tego szczęścia mieli mniej…
Co się bowiem stało..? Usłyszawszy krzyk obróciłem się natychmiast w kierunku sztaplarki ładującej owe kraty na ciężarówkę i w tej samej chwili zobaczyłem... unoszącą się nad sztaplem tychże palet lekko szarawą chmurkę, coś jakby dymek snujący się gdzieś z wnętrza którejś z tych krat. Chmurka owa najpierw jakby "tańczyła" przez chwilę ponad paletami a potem... nagle zaczęła się powiększać i przerzedzać nieco oraz posuwać gwałtownie w kierunku ciężarówki i przejeżdżającej obok niej sztaplarki.
Ale, co najdziwniejsze – i co odkryliśmy z prawdziwą zgrozą – ta sztaplarka jechała sama, bez kierowcy..! Facet wyskoczył z niej bowiem w popłochu i rzucił się do niemal panicznej ucieczki w kierunku dziobu naszego statku, machając przy tym gwałtownie rękoma wokoło głowy, jakby opędzając się przed atakującymi go pszczołami. No i właśnie. Tak, tak - to właśnie było to..! Nie pszczoły wprawdzie, ale osy..! Cały wielki rój os..! I to właśnie było tą szarawą chmurką, którą dostrzegłem nieomal w tym samym momencie, w którym usłyszałem krzyk tego kierowcy. On zaś pędził teraz przed siebie w przerażeniu, wrzeszczał ile sił, ale jednocześnie podczas biegu przytomnie opróżniał w pośpiechu swoje kieszenie, wyrzucając z nich za siebie całą ich zawartość - jakieś klucze, pieniądze, a przede wszystkim dokumenty.
Widać więc było wyraźnie, iż gość się szykuje do wskoczenia do wody, bo chyba tylko tam mógł znaleźć schronienie przed atakiem rozeźlonych os. I rzecz jasna nie pomyliłem się. Facet wyrzucał wszystko z kieszeni, bo nie chciał niczego zamoczyć lub zgubić i jak tylko dobiegł do krawędzi nabrzeża przed dziobem naszego statku bez namysłu "dał nurka" pod wodę, długo zresztą spod niej nie wypływając. Sprawa więc była jasna jak słońce. Podczas przemieszczania kolejnych paczek ładunku z placu na ciężarówkę ów kierowca natrafił w pewnym momencie na znajdujące się w którejś z krat gniazdo os, które albo naruszył, albo wręcz zniszczył widłami swego pojazdu lub wskutek uderzenia w którąś z palet.
Tak więc mieliśmy właśnie okazję zobaczyć dalszy ciąg tego "spotkania z przyrodą", kiedy to rozwścieczone osy ruszyły z impetem na winowajcę swojego nieszczęścia. Któżby zresztą się nie wkurzył, gdyby ktoś tak bestialsko nie zniszczył mu domu..? A już zwłaszcza ten, kto dysponuje tak potężną bronią jaką niewątpliwie jest żądło i potrafi zrobić z niej użytek..? A te osy potrafiły, oj potrafiły..! Bo to, co zaczęło się nagle dziać na kei w wystarczającym stopniu to udowadniało. Rój bowiem szalał po całym nabrzeżu..! Wszak, czy to takim owadom nie wszystko jedno na kim przyjdzie im się zemścić za zniszczenie ich gniazda..? A zatem, wszystkie inne osoby będące w pobliżu także znalazły się w polu ich rażenia - również i osoby znajdujące się... na pokładzie naszego statku..!
Toteż zaczęło się prawdziwe przedstawienie! Istny dramat, naprawdę godny filmowej kamery. Wspominałem już, że byłem jednym z pierwszych, którzy się w sytuacji zdążyli zorientować, dostrzegłem bowiem moment wylatywania roju ze sztapla ładunku odpowiednio wcześniej, dlatego też szybka i skuteczna ucieczka nie była już dla mnie żadnym problemem. Zdążyłem w samą porę wskoczyć do nadbudówki i zamknąć za sobą drzwi, zanim jeszcze którykolwiek z tych wściekłych owadów mnie nie dopadł, a potem tylko - już z całkowicie bezpiecznego miejsca, spoza bulaja w naszej mesie - obserwowałem dalszy rozwój wydarzeń.
A te naprawdę były interesujące, oj były – bowiem, jak się okazało, rój był dość sporej wielkości i mocno zawzięty (no, jak to osy!) i ani myślał zbyt wcześnie "odpuszczać"! A wiecie jaki to przedziwny widok, kiedy kilkadziesiąt osób naraz macha panicznie rękoma wokół swych twarzy, a potem… pośpiesznie wskakuje do wody..? Tak, tak - bo tak właśnie było! Zaczął się jeden wielki zbiorowy "taniec" na nabrzeżu… Zdecydowana większość zaatakowanych przez osy robotników czym prędzej wskakiwała do wody portowego basenu, ratując w ten sposób swoją skórę. Inni pozamykali się w masztówkach naszego statku lub zdążyli, tak jak ja, schronić się w porę w nadbudówce, kierowcy ciężarówek pochowali się w swoich szoferkach, ale byli też i tacy, którym ta sztuka zupełnie się nie udała, niestety. Nie udała się, bo też i udać się nie miała szans.
Taki los na przykład spotkał jednego z żołnierzy, który znajdował się w tym czasie na swoim posterunku na kei. Uprzedzę nieco fakty i napiszę, iż chłopak ten wskutek owego ataku os odniósł naprawdę bardzo poważne obrażenia. Z dotkliwymi pokąsaniami nóg, rąk, a przede wszystkim twarzy - już po wszystkim (czyli, kiedy osy wyniosły się już z portu) - został przez ambulans, będąc nieprzytomnym i w bardzo ciężkim stanie, wywieziony do szpitala. Niestety nie znam jego dalszego losu. Mam nadzieję jednak, iż udało mu się z tego jakoś "wylizać" i nie ponieść w efekcie większych zdrowotnych strat, chociaż z naszych późniejszych rozmów z robotnikami wynikało, iż takie pokąsania mogą być bardzo groźne - a dla osób słabszych lub nie tryskających zbytnio zdrowiem, nawet i śmiertelne! No tak, ale to był młody, silny organizm (nooo, w końcu żołnierz!) i należy mieć nadzieję, że wyszedł z tej opresji cało i zdrowo. Ale jednak przytomność stracił. A takie niby niewinne owady…
Ale, jak w ogóle do tego doszło, skoro wszystkim innym udało się zejść tym rozeźlonym osom z drogi..? No właśnie - on po prostu takiej szansy od losu nie dostał, bowiem tkwił na swoim posterunku i w żaden sposób nie mógł go w porę opuścić. A wszystko dlatego, iż tenże posterunek był bardzo specyficznym "tworem", dziwną budowlą, którą miałem okazję zobaczyć tylko raz w życiu, jedynie tam właśnie, w Santa Marta. Był to bowiem dość wysoki betonowy słup ze znajdującą się na jego szczycie, ogrodzoną wprawdzie, ale zupełnie pozbawioną dachu okrągłą platformą, przypominającą trochę tzw. "bocianie gniazdo" na dawnych żaglowcach.
Na ową platformę prowadziły wąskie i "owinięte" dookoła tego słupa schodki, które w efekcie okazały się zbyt trudną przeszkodą do pokonania dla tego żołnierza, kiedy znalazł się on już "pod ostrzałem" os. Próbował wprawdzie ucieczki z tego balkonika, ale schody były (chyba?) nieco za długie, aby taki manewr okazał się skuteczny, bowiem po kilku zaledwie stopniach cofnął się on w popłochu na górę swej przeklętej "twierdzy". Wówczas właśnie zniknął mi z oczu i nie miałem już możliwości jego dalszej obserwacji. Wiem tylko, że na platformie usiadł przy ogrodzeniu skulony i przykrył jak najszczelniej głowę, używając do tego celu swojej własnej koszuli. I właśnie tam, takiego skulonego i nieprzytomnego już, owego żołnierza znaleziono i po zniesieniu go ze schodów wpakowano na nosze, potem do karetki i odwieziono do szpitala.
No cóż, gdyby nie ten akurat epizod, to być może starałbym się opisać cały przebieg tego zdarzenia z nieco większą dawką humoru, z niejaką swadą, ale sami chyba przyznacie, że nie za bardzo to wypada, prawda..? Bo jak tu teraz śmiać się z wyglądu co niektórych robotników, skoro „w tle" mamy ofiarę, która na skutek pokąsania straciła przytomność..? (Oby tylko..!) No, po prostu nie wypada i już..!
Dodam więc tylko do tego wszystkiego, już tak na zakończenie, garść szczegółów, ażeby wyczerpać ten temat i już więcej do niego nie powracać. Po pierwsze zatem; cała ta inwazja os trwała mniej więcej z godzinę, na pewno nie dłużej, lecz nie zakończyła się ona wcale tak nagle, jak nagle się rozpoczęła. Nic z tych rzeczy. Rój uległ najpierw bardzo znacznemu rozproszeniu, owady nie zebrały się już razem "do kupki" (przynajmniej nie na terenie portu), jedynie jeszcze pojedyncze osobniki potrafiły dać się we znaki i np. naszego Cieślę jedna z os ucięła w sam czubek nosa..! Trafiony więc został idealnie w "dziesiątkę", dokładnie tak, jakby ktoś napisał do tego nachalny i naiwny scenariusz filmowy, bowiem owad miał do swej dyspozycji całe wielkie ciało (nasz Cieśla miał ze 100 kilogramów, kawał chłopa z niego był), ale upodobał sobie właśnie akurat czubek jego nosa..! Nochal potem, jeszcze z dobre trzy dni od ukąszenia, wyglądał autentycznie jak kartofel. Był to więc naprawdę pocieszny widok, bo na dokładkę jeszcze Cieśla potem tak się z sobą "pieścił", tak bardzo się nad sobą użalał i uważał się za pokrzywdzonego przez los, iż miało się wrażenie, że gdyby to on był na miejscu tego żołnierza, to by na pewno nie przeżył..! Ufff…
Po drugie; sztaplarka..! Jechała przecież sama, opuszczona przez spanikowanego kierowcę, aż zatrzymała się swoją przeciwwagą (to tylna, najcięższa część pojazdu) na zderzaku jednej z ciężarówek, prawdopodobnie w jakiś sposób go uszkadzając (ale tego akurat nie dostrzegłem, więc nie wiem). I po trzecie; pomimo natychmiastowej reakcji robotników i ich panicznej ucieczki do wody, wielu z nich i tak było bardzo poważnie pokąsanych, zaś ich twarze przypominały potem coś, co my zwykliśmy nazywać "kwaśnym jabłkiem". Niesamowite widoki..! Dosłownie kilkadziesiąt osób i każda z nich w jakiś sposób "trafiona"… No, nieźle…
Oj, wiem wiem – to nieelegancko tak śmiać się z cudzego nieszczęścia, ale to w istocie był ubaw na całego. I to dla wszystkich! Patrzyli bowiem potem wszyscy na siebie w szalonym rozbawieniu, ale cóż się dziwić, skoro ich opuchlizną można by wtedy obdarować cały pełen chorych szpital (i jeszcze by pozostało!), chociaż przyznawali jednocześnie, iż ukłucia te były naprawdę bardzo bolesne. Na szczęście nie musiałem się o tym przekonywać osobiście – ot, ich opowiadania zdecydowanie mi wystarczyły…

I to byłoby pokrótce tyle z tegoż portu. Zbytnio dużo ładunku do Santa Marta nie mieliśmy, toteż – o ile dobrze pamiętam – już następnego dnia wychodziliśmy w morze. Następnym naszym celem była Barranquilla, także w Kolumbii, dosłownie o "rzut beretem" od Santa Marta, zaledwie po drugiej stronie niewielkiej zatoki. Ale, szczerze mówiąc, jestem już tą Ameryką nieco zmęczony, odłożę więc opisy wydarzeń z Barranquilli na później (zapewniam, tam też było ciekawie).
Teraz zaś przyszedł chyba już najwyższy czas, abyśmy ponownie wybrali się w rejon świata, który zapewne jest naszym... ulubionym – czyli na Pacyfik. Tym razem w miejsce, w którym nic specjalnego się wprawdzie nie wydarzyło - będzie zatem nieco bardziej "turystycznie" - ale myślę, iż chyba warto, bowiem słońca, plaży i odprężenia nigdy dość. Wybierzmy się więc, choć na krótko, do bardzo nam odległej Nowej Kaledonii…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020