Odcinek drugi, zapraszam do lektury...
Siedzieliśmy zamknięci w tym areszcie prawdopodobnie do około trzech, czterech godzin, zanim ktokolwiek się nami zainteresował. Podaję ten czas rzecz jasna szacunkowo, lecz z pewnością jeśli nawet się pomyliłem, to niewiele. W takiej sytuacji przecież nie zwraca się na to uwagi albo po prostu traci się rachubę czasu. Wyszliśmy do sklepu zaraz po obiedzie, a więc między godziną 12 a 13, natomiast pojawiliśmy się z powrotem na statku (a zatem już wiecie, że wszystko się dobrze skończyło) nieco po kolacji, musiała więc to być godzina około 18 lub 19. Ale i tak wrażenia były niezapomniane. Bo nie chodzi tu bynajmniej o czasokres naszego "kiblowania", ale o tę niepewność - i oczywiście obawę, którą żywiliśmy co do naszego dalszego losu. Nie ma więc powodu aby tutaj "odstawiać chojraka" i uczciwie trzeba przyznać, że godziny tam spędzone do najprzyjemniejszych nie należały. Każdy zresztą może to sobie łatwo wyobrazić, tę niepewność i napięcie, prawda..? Ale, jak już wspominałem, nie panikowaliśmy. Dobre i to... I wreszcie, zaczęło się…
Po tych trzech czy czterech godzinach przyjechał do Komisariatu jakiś wyższy rangą Oficer, kazał nas natychmiast tym funkcjonariuszom, którzy nas pilnowali, wypuścić z tej klatki i zaprosił nas (bardzo grzecznie!) do siebie, do gabinetu..! A zatem, czyżby jednak nie szykowało się żadne oficjalne przesłuchanie..? Przyznam, że ucieszyliśmy się – i to bardzo – z takiej perspektywy, ale jeszcze tak do końca kamień z serca nam przecież nie spadł, o nie..! Wciąż jeszcze nie mieliśmy podstaw ku temu, ażeby w pełni odetchnąć z ulgą. Bo na razie wchodzimy do jego pokoju, w oczekiwaniu na to, co będzie dalej.
Gabinet był urządzony niezwykle surowo, siermiężnie nawet (aż dziw, że w ogóle to zapamiętałem) - byle jakie biurko, byle jakie krzesła i wyposażenie (o ich prawdopodobnym wieku to nawet nie wspomnę). W ogóle, wszystko tu było zaniedbane. Okna bez firanek, niczym nieprzykryta podłoga i – niestety – dosłownie wszędobylski brud. Ufff… W tym momencie znowu nieco nam miny zrzedły, bo w takim razie, można sobie było wyobrazić wygląd innych tzw. przybytków i placówek tego resortu (np. więzień), skoro tutaj – w gabinecie, było nie było, szefa! – jest aż tak ponuro..!
Ale ów facet na szczęście nie trzymał nas długo w niepewności, nie "pastwił się” nad nami i od razu przystąpił do rzeczy. Wskazał nam krzesła, usiedliśmy, a on – uwaga! – po prostu wyciągnął swój portfel..! Ależ się wtedy zdziwiliśmy..! Co..? Po co to..? Ale tak, gość wyjął z kieszeni marynarki swój portfel, otworzył go, powyciągał z niego kilka banknotów (każdy innego nominału) i porozkładał je przed nami na swoim biurku..! Wyobrażacie może sobie tę nienaturalną sytuację? A potem, w najzwyklejszy w świecie sposób zaczął nam spokojnie pokazywać jak wyglądają kolumbijskie pieniądze i tłumaczyć, na co mamy zwracać uwagę, ażeby drugi raz nie dać się oszukać..! Ufff, ale jaja, któż by się tego spodziewał..?
Kiwaliśmy więc ze zrozumieniem głowami, najgorliwiej jak tylko mogliśmy, jak uczniowie na lekcji, będąc już pełnymi nadziei, że skoro facet przystąpił do takiego "instruktażu", to wszystko rozejdzie się po kościach. No bo, jeśli zamiast przesłuchania jest niewinna instrukcja dotycząca forsy, to chyba można mieć taką nadzieję, prawda..? Ale i tak wgapialiśmy się zbaraniałym wzrokiem w te pieniądze, bezsensownie wlepiając w nie oczy, czekaliśmy bowiem już tylko na to, ażeby skończył to wreszcie i powiedział nam jasno i klarownie co z NAMI będzie. Bo tylko to nas wówczas interesowało, nie zaś wygląd miejscowych pieniędzy..! Przecież wciąż jeszcze mieliśmy dusze na ramieniu..! A zresztą, któż by w ogóle spamiętał jakiekolwiek detale z tej jego nauki, będąc w tak niepewnej sytuacji..? I w ogóle, po co ta cała "szopka"..?
Ale on kontynuował swoją instrukcję (tak, tak) aż do momentu, w którym uznał chyba, że już wystarczająco nas w tej materii przeszkolił i dopiero wtedy zmienił temat. To znaczy, też nie za bardzo go zmienił, bowiem zapytał nas wprost czy mamy może jeszcze jakieś inne "mal plata" (czyli złe, fałszywe banknoty). Tak na marginesie - rozmowa (jeśli w ogóle można tak nazwać jego monolog i nasze potakiwania głowami) toczyła się w języku tzw. "anglo-hiszpańskim", czyli np. "this is mal dinero, and this is bueno dinero…" No dobrze, skoro już spytał o te "lewe" banknoty nie było sensu się opierać, wciąż przecież jeszcze nie wiedzieliśmy jak rozwinie się sytuacja, zatem sięgnąłem do kieszeni (nie pamiętam czy ten Motorzysta miał także przy sobie jeszcze jakieś pieniądze) i pokazałem mu taką samą dwusetkę, którą chciałem zapłacić w tamtym sklepie, a gość od razu naślinił paluchy i pocierając nimi energicznie wytarł w środku tego banknotu taką samą dziurkę jak tamte kasjerki. Po co..? Czyżby to były jakieś ichnie przepisy, wymagane procedury zachowań w takiej sytuacji..? Zresztą, a po co nam to wiedzieć..? Widocznie jakiś powód był i już…
Ale zaraz potem tenże policjant pokazał nam rzecz najciekawszą - a mianowicie, położył on tuż obok siebie dwie dwusetki, tę moją "fałszywkę" (jednak) oraz dobrą, wyciągniętą uprzednio ze swojego portfela. Co to była za gigantyczna różnica..! Ten fałszywy banknot wyglądał przy tym prawdziwym jak jego "ubogi krewny", podobieństwo było wręcz żałosne, mało tego, na dokładkę był on zwykłą, ordynarną kopią, zrobioną chyba na jakimś przedpotopowym powielaczu. Jak więc można było aż tak dać się nabrać..?! No tak, ale teraz, mając już przed oczyma dobry banknot, to różnicę widać jak na dłoni, ale wówczas, kiedy tych dwóch handlarzy nimi płaciło, żadnej skali porównawczej nie mieliśmy. Jedynie te były nam dostępne, tak więc jakieś tam wytłumaczenie - choćby malutkie, ale jednak - to mamy. Co nie zmienia jednakże faktu, iż ci nasi statkowi "spece" od tejże linii, tzw. "stali bywalcy" dali plamę na całego, bowiem niektórzy (np. ja) żadnych większych strat nie ponieśli - ot, raptem parę groszy "poszło sobie na spacer" - ale byli też i tacy "eksperci" (i to od lat zasiedziali na tej trasie!), którzy zostali z dosłownie całym plikiem tych "fałszywek" w ręku.
Nieźle, co..? Trzeba było wówczas słyszeć ich lamenty..! Prawdziwa "kocia muzyka" narzekań, biadoleń i wzajemnego obwiniania się… No tak, ale skoro wykazali się takim "biznesowym talentem" to w takim razie dobrze im tak..! Nie, broń Boże, to mnie absolutnie nie cieszyło, to jasne - jednakże szalenie zdziwiło. Bowiem, jak tu nie być zdziwionym, jeżeli – na przykład, na co dzień ma się do czynienia z człowiekiem, który praktycznie o niczym innym, przez cały dosłownie czas, nie gadał, jak tylko o "biznesie", sprzedażach, przelicznikach i "przebitkach", a potem widzi się takiego (było ich zresztą kilku) pechowca łkającego żałośnie nad swoją "pęgą" pieniążków, które okazały się być jedynie makulaturą..? Były to bowiem w istocie dość "pocieszne" widoki. Zwłaszcza wówczas, kiedy było się świadkiem późniejszego wzajemnego "brania za łby"… Oj tak, niektóre obrazy naprawdę trudno się zapomina. Fajnie było...
Ale wracajmy do "akcji"… Tenże Oficer poskładał później niespiesznie swoje banknoty, włożył je z powrotem do portfela i wtedy (wreszcie!) zadał pytanie, na które od samego początku czekaliśmy; "skąd w ogóle mamy te pieniądze?" Powiedzieliśmy więc wszystko uczciwie, jak na spowiedzi, że na statku kręciło się dwóch podejrzanych typków, od których niektórzy z naszej załogi owe trefne papiery dostali. Zapytał nas zatem, czy będziemy w stanie ich rozpoznać, jeśli podwiezie nas na statek? Odpowiedzieliśmy, że tak, że nie będziemy mieć z tym problemów, jeżeli oczywiście są oni jeszcze na statku – w co zresztą raczej należałoby wątpić, bo przecież nie powinno się spodziewać, że po takim "numerze" będą oni tam ciągle tkwić na pokładzie. Przecież ludzie, którzy od nich te "fałszywki" dostali, wychodzili do miasta po zakupy, a zatem prędzej czy później dowiedzą się o tym szwindlu i być może nawet zawiadomią kogo trzeba (w co też zresztą należało wątpić, bo chociaż takowy handelek jest "niewinny", to jednak oficjalnie zabroniony), po cóż więc mieliby czekać..? Żeby wpaść..?
No tak, ale ten policjant zawyrokował; "jedziemy na statek, tam będziecie już wolni (hurra..!), ale pokażecie mi najpierw tych handlarzy, OK..?" No pewnie..! Jasne..! Z ochotą..! Natychmiast..! Już..! (Pamiętam, że mi się aż ręce trzęsły z wrażenia - no i z obawy, żeby się ten facet przypadkiem nie rozmyślił) A zatem, jedziemy na statek… Wyszliśmy przed komisariat i wsiadamy z nim do jego policyjnego samochodu. Ale… on jest sam..! Żaden inny funkcjonariusz z nami się tam nie wybierał..! Jak to więc jest..? To nie szykowała się żadna obława, akcja wyłapywania fałszerzy..? No bo przecież co będzie, gdy mu już ich pokażemy..? (Jeśli w ogóle ich jeszcze spotkamy) Będzie ich sam gonił..? W pojedynkę..? Toż facet nawet radia z sobą nie miał..! Ufff…
Jednakże, zdziwienie zdziwieniem, a fakty faktami. Bo przecież co nas to w ogóle obchodzi..?! Ważne, że się z tego wszystkiego "wyliżemy", no nie..? Ruszyliśmy. A po drodze, ni z tego, ni z owego, facet nagle zaczął się nas dopytywać czy… nie zostało tam na statku coś jeszcze do kupienia, bo on by również "z wielką chęcią…", "może znajdzie się jeszcze jakaś Prastara..?", "może jakiś kremik, bo żona lubi…", itd. O rety..! I co niby na to mieliśmy odpowiedzieć..? „Ależ tak, oczywiście..! Na pewno ktoś jeszcze coś ma…" (Oby..!!!) Dojechaliśmy do bramy portu i tutaj - niespodzianka! Tenże policjant powiedział nam nagle (nadal bardzo grzecznie), że możemy wysiąść, że jesteśmy wolni i możemy już sobie wracać na statek, on zaś tu jeszcze trochę zostanie bo musi pogadać z kumplami. Więc na razie "hola..!" (cześć!), a potem rzecz jasna do nas zawita.
Nie ma chyba potrzeby dodawać, że dwa razy nam tego powtarzać nie musiał, prawda? Wyskoczyliśmy z jego auta jak oparzeni, "hola..!" na pożegnanie i hajda na statek..! Bo się jeszcze nie daj Boże okaże, iż coś pomyliliśmy. Dosyć już tych wrażeń na dziś, a zatem "ahoj przygodo!", bo parę godzin w "ciupie", to jednak wystarczająca dawka adrenaliny jak na jeden dzień, prawda..? Tak więc gnamy czym prędzej na statek, a tam… czeka nas kolejna niespodzianka. Na pokładzie w pobliżu trapu stoją sobie najspokojniej te dwa cwane typki i rozmawiają z kimś z naszej załogi..! No co za tupet..! Ale, z drugiej strony - a czego tak naprawdę mieli się bać..? (Przypominam, że jeden z nich był mundurowy) Ja w każdym razie nie odezwałem się już ani słowem (nie wiem jak inni i czy w ogóle ktokolwiek się o te "fałszywki" awanturował), bo i po co..? Wszak było to zaledwie kilka marnych dolarków, a poza tym, i tak cieszyłem się, że udało się nam "spaść na cztery łapy" i z całej tej sytuacji wybrnąć bez szwanku. Bo przecież mogło być "różnie", nieprawdaż..? Tego policjanta natomiast, który nas przepytywał a potem odwiózł do portu, więcej już nie zobaczyliśmy. I bardzo dobrze..!
Najciekawsze było jednak to, iż po naszym powrocie niewielu z naszej załogi dopytywało się nas, co się w ogóle z nami przez ten czas działo. Broń Boże, nie wyobrażaliśmy sobie sytuacji, że wracamy niby w glorii bohaterów lub "uciemiężonych" i skrzywdzonych przez los pechowców, ale przecież "zwinęła" nas Policja dosłownie na ich oczach, gdy tymczasem na statku nikt się tym, tak naprawdę, nie przejął..! Jak to w ogóle możliwe..? Początkowo się więc dziwiliśmy, ale potem dowiedzieliśmy się już, iż tenże szef policji (z którym „mieliśmy okoliczność” w komisariacie) był już wcześniej na statku i zapewnił kogo trzeba (zanim nas wypuszczono!), że z nami jest wszystko OK… Ot, cwana bestia..! A my trzęśliśmy portkami siedząc jak zwierzątka w klatce..! No tak, ale przynajmniej teraz, po wielu latach, mam o czym pisać, nieprawdaż..? Prawdaż, ot co…
To tyle w wątku o tym naszym aresztowaniu, w następnym odcinku będzie już o zupełnie czymś innym – mianowicie, o... osach...
louis