Zapraszam was więc teraz na piaski Północnej Afryki, do Algieru...
ALGIER - Algieria - Grudzień 1980
A dlaczego napisałem, że... zapraszam was „na piaski”..? Ufff, dlatego, że to przecież zima, a o tej porze w tym rejonie świata częstokroć tak mocno wieje, że nawet tak wielkie miasta jak Algier są przez te piachy pobliskiej Sahary dość solidnie nękane, bo jak na złość większość tych wiatrów wieje od strony południowej, właśnie wprost z tej gigantycznej pustyni. Nie dziwota więc, że podczas takiej pogody największą „atrakcją” tej całej okolicy jest ciągła walka z włażącym, wszędzie gdzie się tylko da, pustynnym pyłem, który tak potrafi człekowi życie obrzydzić, że się dosłownie nic robić nie chce, a już tym bardziej pracować!
O, i właśnie z tego najbardziej znane są porty leżące w tym rejonie (głównie Oran i Algier oraz kilka innych leżących pomiędzy nimi – Arzew, Cherchel, Mostaganem czy Tenes) – z tegoż niezwykle kapryśnego klimatu, kiedy to w lecie słońce mózg człowiekowi wręcz wypala, bo akurat tutaj grzeje ono najmocniej w całej Północnej Afryce, „na osłodę” częstując tej rejon bardzo częstymi i silnymi wiatrami, pojawiającymi się tutaj przez cały rok zupełnie „bez składu i ładu”, bo nie ma w tym żadnej przewidywalnej regularności. Ot, wichura albo huragan przychodzi sobie całkiem znienacka, zazwyczaj wszystkich wtedy kompletnie zaskakując – portowe władze i przepływające w pobliżu statki.
Rzecz jasna nie inaczej było i w naszym wypadku, kiedy to na początku Grudnia roku 1980 pojawiliśmy się na redzie Algieru, bo już od samego początku – kiedy to podczas silnego wiatru rzucaliśmy kotwicę – doświadczaliśmy tych wszystkich „przyjemności”, które z tym zjawiskiem są nierozłącznie związane, przede wszystkim oczywiście z tym niedającym nam normalnie oddychać, a częstokroć nawet i mocno dławiącym, piekielnym pustynnym pyłem. Owszem, nie było to aż tak uciążliwe jak podczas typowej pustynnej burzy, którego to zjawiska z kolei miałem okazję „posmakować” niemal dokładnie sześć lat później w mauretańskim Nouakchott, ale w pobliżu Algieru również można było „te swoje” przeżyć, krztusząc się i dusząc tym cholernym piachem tak, jakby już za chwilę miało człowiekowi powietrza zupełnie do oddychania nie wystarczyć. Ot, płuca wręcz w przysłowiowy sposób „stawały w poprzek”, rzadko kiedy mając okazję na wytchnienie, gdy po jakichś silniejszych wiatrach następował okres spokoju, ale wtedy to z kolei słoneczko „robiło swoje”, które w tym rejonie jest niestety wyjątkowo dokuczliwe, nawet w miesiącach zimowych.
O, i właśnie z tego powodu Algier najbardziej się zapamiętuje – bo jest ten rejon wręcz podręcznikowym przykładem powiedzenia: „i tak źle, i tak niedobrze”. My wówczas spędziliśmy na tutejszym kotwicowisku oraz w samym Algierze w sumie aż pięć tygodni (w tym całe Święta Bożego Narodzenia i Sylwestra) i niestety przez co najmniej połowę tego czasu chodziliśmy wciąż z pozawijanymi chustkami głowami i w ten sam sposób zabezpieczonymi ustami i nosem, bo w przeciwnym razie... po prostu oddychać się nie dawało. Rety, jak ci tubylcy mogą tu w ogóle normalnie na co dzień żyć?! Istny koszmar.
Wspomniałem już, że na redzie Algieru rzucaliśmy naszą kotwicę podczas silnego wiatru, ale... na szczęście (tak!), była to już końcówka sztormu, w którym do tego portu aż od samego Gibraltaru płynęliśmy. Złapał on nas zaraz po wejściu na Śródziemne i aż do końca nam nie odpuszczał, cichnąc dopiero po kilku godzinach naszego postoju „na żelazku”. Tak, dopiero wtedy – po około czterech dniach silnego sztormu – wreszcie się uspokoiło, wyszło słoneczko, a my w końcu mogliśmy po tym pierd*lonym długotrwałym i dość głębokim kiwaniu i kołysaniu statku odpocząć!
Ufff, ależ to była ulga... A muszę wam teraz zdradzić rzecz... wprost niesamowitą! Muszę wam teraz opowiedzieć o sytuacji, która w wieku XX-tym była czymś wręcz niespotykanym, a gdyby jednak doszło do tego, co nam wtedy realnie groziło, to chyba byłoby to wydarzeniem... autentycznie niewyobrażalnym! Czymś na prawdziwie światową skalę! O cóż więc chodzi..? Moi drodzy, wyobraźcie sobie, iż wtedy podczas silnego sztormu... omal nie walnęliśmy w wyspę! Sytuacja ta miała miejsce około dobę po naszym przejściu Cieśniny Gibraltarskiej, kiedy obraliśmy już kurs na wybrzeże w pobliżu Algieru, żeglując niestety w bardzo złej pogodzie, przy sile wiatru dochodzącej aż do 10 stopni w skali Beauforta oraz przeciw nadciągającej z północnego-wschodu bardzo wysokiej sztormowej fali. Ot, po prostu warunki były wtedy wprost koszmarne.
Młodszym czytelnikom zmuszony jestem teraz wyjaśnić pewną bardzo istotną rzecz – otóż, w tamtych czasach wyposażenie nawigacyjne statków było jeszcze naprawdę bardzo biedne – o żadnych pozycjach satelitarnych nikt nawet nie marzył, bo takowych jeszcze wtedy nie było w ogóle – natomiast nasz statek był pod tym względem już wyjątkowym „reliktem” przeszłości. Ot, mniejsza już o szczegóły, ale wystarczy wspomnieć, że jedynymi (!) możliwościami określania na nim naszej aktualnej pozycji były tylko namiary radarowe oraz pozycje uzyskiwane z obserwacji astronomicznych, jeśli warunki pogodowe w ogóle na to pozwalały. Wiadoma rzecz.
No cóż, ale nam wówczas – jak się możecie domyślać – podczas tak silnego i długotrwałego sztormu te warunki sprzyjać nie mogły, bo niby jak..? Całe niebo wciąż było dokładnie chmurami zasnute, o żadnych obserwacjach słońca, księżyca czy gwiazd nawet mowy więc nie było, odległość do najbliższego lądu wynosiła kilkadziesiąt mil, toteż radar też niczego konkretnego „nie łapał”, dlatego też pozostawało nam już tylko i wyłącznie regularne odkładanie na mapie tzw. „pozycji zliczonych”, co przecież ze wszystkich metod określania pozycji na morzu jest – tak właściwie – czymś najmniej dokładnym.
Ba, w odniesieniu do naszej ówczesnej sytuacji, to nawet za mało powiedziane – taka metoda „określania się” w tamtych warunkach, nie tylko że była niedokładna, to jeszcze dodatkowo nazwać by ją należało... całkowicie zawodną, bo przecież nasze aktualne prędkości braliśmy „wprost z kapelusza” (wszak innej rady zupełnie nie było!), jak i również kurs statku obarczony był takim błędem, że... chyba tylko jeden Bóg wiedział, w którym dokładnie kierunku my w tej piekielnej morskiej kipieli tak naprawdę zmierzaliśmy! Zakres naszego „myszkowania” bowiem był wtedy w istocie bardzo duży.
No tak, ale pomimo tych trudności coś przecież robić trzeba, a stare marynarskie przysłowie mówi, że „lepsza jakakolwiek pozycja niż żadna”, toteż skrupulatnie odkładaliśmy na mapie przez półtorej doby nasze kolejne wachty, zliczając sobie nasze pozycje według „jakiegoś tam kursu i jakiejś tam prędkości” (kierując się tylko i wyłącznie tzw. „wyczuciem”, bowiem czort jedyny mógł wiedzieć, jak nasz statek akurat w takich warunkach się zachowuje, skoro dotychczas na nim tej „lekcji jeszcze nie przerabialiśmy”), co oczywiście było błędne – co do tego nikt wątpliwości nie miał żadnych, bo pozycje zliczone błędami obarczone są zawsze i na to już rady nie ma – ale... żeby aż tak?!?!
Toż całkowity błąd przez te ponad 30 godzin naszej jazdy na wschód osiągnął takie wartości niezgodności prędkości rzeczywistej z naszą zliczaną – lecz przede wszystkim dewiacja z kursu była wręcz gigantyczna, a przecież to było elementem najbardziej decydującym o różnicy pozycji spodziewanej w odniesieniu do tej prawdziwej, kiedy wreszcie ją określiliśmy (bo o świcie „złapałem” parę gwiazdek w dziurach między chmurami i kiedy horyzont też akurat był widoczny) – że w efekcie... zorientowaliśmy się, że zaledwie kilkanaście mil przed sobą mamy... wyspę – dokładnie na naszym kursie! – a której w ogóle nie wykrywaliśmy na radarze! Była nią hiszpańska skalista wysepka o nazwie Alboran, którą według naszego wyrysowanego na mapie kursu (a którym rzekomo „szliśmy” i właśnie na nim nasze zliczone pozycje odkładaliśmy!), powinniśmy minąć prawą burtą w odległości około 20 mil..!!! Gdy tymczasem... mamy ją teraz niemalże na wyciągnięcie ręki przed naszym nosem!
Przy takich właśnie wynikach moich astronomicznych obserwacji tegoż poranka, naszym pierwszym odruchem była oczywiście... niewiara w dokładność tych wyliczeń, co zresztą w tak fatalnych warunkach pogodowych nie byłoby absolutnie niczym nadzwyczajnym, ale mimo to nasza czujność i tak wyostrzyła się jeszcze bardziej, bo przecież niczego lekceważyć nie wolno, rzecz aż nader oczywista. Toteż czym prędzej lornetki w dłoń i... wypatrujemy w tym powietrzu pełnym rozpylonej wody jakiegoś majaczącego w niej cienia tego skraweczka lądu, lecz przede wszystkim jakichś błysków światła znajdującej się tam latarni.
W międzyczasie zdążyło się już zupełnie rozwidnić, szukamy zatem już bardziej jakichś cieni, aniżeli świateł morskiej latarni, co i rusz dostrajamy radar, bo może wreszcie on ją na swym ekranie wykryje (jeśli ta wyspa rzeczywiście tam jest), gdy w pewnej chwili... Tak! O kur*a jego mać, coś przed nami naprawdę jest! Bardzo niewyraźnie, ale jednak, z tej rozpylonej wszędzie dookoła nas wody wyłaniał się powolutku jakiś zarys lądu (!), zaś po minucie „przylepiony” do radarowej tuby Chief również wrzasnął: „jest echo..! Coś tam jest..!” Tak więc, bierzemy szybko na to echo namiar i odległość, wykreślamy co trzeba na mapie i... ta pozycja prawie dokładnie pokrywa się z moimi liniami z gwiazdek!
A zatem... Zaraz zaraz, nie żadne „zatem coś tam, coś tam”, bo przecież nie pora teraz na jakiekolwiek moje komentarze, tylko najpierw... ster na prawą burtę i spierd*lamy, bo jeszcze nie daj Boże w te skałki walniemy! Wpierw więc uciekamy, a potem... będę pisać dalej. Nnno..!
Owszem, gdybyśmy wtedy nadal utrzymywali nasz kurs i prędkość, to do takiego niechcianego „spotkania” doszłoby co najwyżej za kilka godzin, nasza rezerwa czasowa była więc jeszcze całkiem spora, ale... co by jednak było, gdyby ta sytuacja wydarzyła się nie o świcie, kiedy już coś dookoła siebie widzieliśmy, mając w dodatku już określoną pozycję, lecz w nocy, gdy podczas tej szalejącej burzy wciąż jeszcze „na ślepo” nasze kolejne zliczone pozycje odkładaliśmy?!
Ufff, aż strach pomyśleć, bo przecież to wprost niewiarygodne, że w ogóle mogło się coś podobnego przydarzyć! Tak, prawdą jest, że silnego światła morskiej latarni na pewno w nocy byśmy nie przegapili, nawet podczas tej piekielnej kipieli wokół nas, ale jednak... jechać wprost na wyspę i nawet o tym nie wiedzieć..?! O cholera, ależ nas wtedy zniosło!
Już po około godzinie od naszego „odkrycia” Alboranu, mieliśmy co do tego faktu całkowitą pewność, bowiem, on już nam w tej wodnej mgle nie „majaczył”, lecz w całej swej krasie nam się po lewej burcie pokazał, więc pozostało nam już tylko... grzecznie tej wysepce na pożegnanie pomachać i pożeglować sobie dalej, rzecz jasna uprzednio z wielką ulgą oddychając. No cóż, taka przygoda w dzisiejszych czasach wydaje się wręcz nieprawdopodobna, czymś raczej z pogranicza fantazji, aniżeli realnym wydarzeniem, jednakże – Droga Młodzieży – wówczas możliwe to jednak było.
Wszakże wtedy jeszcze żadnych GPS-ów i jemu podobnych „bajerów” na morzu nikt nie znał, do dyspozycji pozostawał więc ten nasz poczciwy sekstant, a i nawet on częstokroć był zupełnie nieprzydatny, jeśli pogoda jakimkolwiek astronomicznym obserwacjom nie sprzyjała. A zwłaszcza wtedy, gdy jeszcze dodatkowo całkowicie zawodził radar, który nie mógł sobie w takich warunkach pogodowych zupełnie poradzić z prawidłowym wykrywaniem wszelkich obiektów na powierzchni morza – nawet wyspy na kursie! A nasz statek wyposażony był wówczas w tylko jeden radar – była to stara polska tzw. „SRN-ka”, urządzonko pracujące jeszcze na tzw. „lampach klistronowych” (taki archaizm, że aż boli! Coś „na modłę” pierwszego polskiego telewizora Belweder!), jak zatem można się dziwić temu, że tak długi czas jechaliśmy w tym paskudnym sztormie niemalże „na ślepo”..? Ot, takie czasy, i już.
Moi drodzy, wówczas wszystko się oczywiście skończyło jedynie na strachu i... ogromnym zdumieniu (jednak!), że w ogóle coś takiego nas spotkało. Takiemu stanowi rzeczy zresztą, tak właściwie, nikt specjalnie winien nie był, bo przecież przewidzieć choć w miarę dokładną prędkość statku oraz kąt jego znoszenia od założonego kursu w takich trudnych warunkach sztormowych jest naprawdę zadaniem niezwykle trudnym. W dzisiejszych czasach tego się już nie czyni w ogóle (bo satelity, itd., itp.), ale wtedy... było to nierzadko możliwością absolutnie jedyną..!
A zatem, jaką niby aktualną szybkość statku miał wtedy kalkulować kapitan, skoro warunki sztormowe prawie zawsze są nieco inne i za każdym razem ich wpływ na statek również jest odmienny..? Jasnowidzem przecież nikt z nas nie jest, toteż pewną prędkość należy sobie jakoś założyć, oczywiście bazując na dotychczasowych doświadczeniach na tym konkretnym statku – ale z kolei, jak tego prawidłowo dokonać, skoro takowych doświadczeń... jeszcze nie ma? Nie, bo statek po prostu akurat w takich warunkach jeszcze nie był, więc pozostawał tylko i wyłącznie sam „kapitański nos”, bowiem tzw. „materiału do porównań” nie było żadnych. Ot, samo życie.
Czyli założono tak, że statek w tym sztormie płynął pod falę z prędkością na przykład 4-5 węzłów, gdy tymczasem w rzeczywistości było to jednak coś około sześciu-siedmiu, więc podczas całej doby jazdy różnica obliczeń przebytego dystansu mogła dochodzić nawet do kilkudziesięciu mil, a nikt na statku – co także oczywiste – jeszcze o tym nie wie..! Zweryfikować tego nie można, bo niebo i horyzont niewidoczne, radar niczego nie „wyłapuje”, natomiast nawigatorzy na kursie odkładają rzekomo przebyte odległości zgodnie z przyjętymi założeniami. No i potem „klops” gotowy, bo po pewnym czasie okazuje się, że statek jest jednak... aż ze sto kilometrów do przodu w stosunku do przewidywań!
Piszę teraz o zaledwie jednym dniu, a co się może dziać, jeśli podobna sytuacja wydarza się podczas długiego oceanicznego przelotu, a niebo jak na złość jest wciąż niezmiennie przez wiele dni zasnute..? Ot, właśnie tak w tamtych czasach bywało, moi drodzy. Człek z lornetką w ręku wypatrywał na zamglonym horyzoncie jakiegoś lądu (bo według pozycji zliczonych już być powinien!), a jego nadal nie ma, bo prędkość założono na przykład 10 węzłów, a statek jechał sobie jednak tych węzełków tylko dziewięć. I to przez kilka kolejnych dni, ot co! Fajne, no nie..?
No tak, ale pół biedy jeszcze, kiedy to dotyczyło jedynie samych różnic w obliczeniach prędkości, ale w takim razie co... z kursem..? Jeśli jeszcze na dokładkę „walnięto się” dość zdrowo w założeniu odpowiedniej poprawki na wiatr, to... statek w efekcie lądował tam, gdzie zupełnie nie powinien! Ot, w roku 1982 podczas naszego przelotu przez Atlantyk do Ameryki, kiedy to ponad tydzień żeglowaliśmy „w ciemno” – czyli tylko na samych pozycjach zliczonych – nasz sumaryczny błąd wyniósł... ponad 300 mil (!), natomiast odchyłka od założonego kursu była tak znaczna, że w efekcie musieliśmy na Morze Karaibskie... wchodzić zupełnie inną cieśniną niż początkowo była planowana! „Zabłądziliśmy” wtedy bowiem aż pod Gwadelupę, mając kurs wytyczony na północ od Barbudy!
Rzecz jasna o tym dowiedzieliśmy się dopiero wtedy, gdy już wreszcie wyszło słońce i można było z niego „cyknąć” parę astronomicznych linijek, ale przy tej okazji muszę wam także powiedzieć i to, że to... wcale nie było niczym szczególnie zaskakującym. Owszem, dla laików w sprawach nawigacyjnych może się to wydać czymś nawet i szokującym, ale to naprawdę nie było jakimś wielkim wyjątkiem, wierzcie mi. Ot, właśnie tak kiedyś wyglądała morska nawigacja w porach niepogody, i tyle. Ale wtedy to przynajmniej nawigator był nawigatorem (o!), częstokroć z sekstantem przez wiele kolejnych dni w ogóle się nie rozstawaliśmy (nieomal nam „przyrastał” do rąk, jak mawialiśmy), a dziś to wszystko robią już za nas same maszyny – GPS-y, „Sresy”, „Owesy”, itd. Dzisiaj już... nawet małpa mogłaby być nawigatorem, gdyby tylko potrafiła odpowiednie cyferki odczytać z ekraniku. O, i to by było na tyle...
O rety, ale znowu w tych moich dygresjach (nomen omen) zdryfowałem..! No tak, ale przynajmniej kolejny temat z waszej morskiej edukacji macie już „zaliczony”. Pora jednak wracać na Morze Śródziemne, bo przecież właśnie dopłynęliśmy na redę Algieru i przy silnym wietrze rzucamy nasze „żelazko”. Ten sztorm wciąż jeszcze trwał, ale na szczęście... po drodze już żadnych innych małych wysepek nie było, więc w razie czego nie mielibyśmy już okazji w co uderzyć (ha, ha, ha, ha), gdyby znowu przydarzył się nam tak fatalny błąd w obliczeniach. Zatem, szczęśliwie kotwiczymy i ciekawie się dookoła rozglądamy.
Ahoj, po tym silnym sztormie dotarliśmy wreszcie do portu przeznaczenia i podchodzimy pod kotwicowisko...
louis