Jesteśmy już na redzie Algieru...
No i co widzimy..? Ano, wokoło nas peeeeełno statków, tłok jak na Marszałkowskiej w Warszawie! Inaczej być jednak nie mogło, skoro już od dłuższego czasu w Algierze panowała kongestia, przypływających tu statków z ładunkami przybywało, a port pod koniec Listopada „zatkał się” zupełnie – głównie zresztą właśnie przez tę niekorzystną sztormową pogodę, która portowe prace poważnie spowalniała, a na kilka dni nawet całkiem zatrzymała. W międzyczasie więc reda „zapchała się” dokumentnie, a pogoda – jak na złość – wcale tak szybko poprawiać się nie chciała. My przybyliśmy tu już w okresie powolnego „rozładowywania się” redy z nadmiaru oczekujących na wejście do portu statków, ale to i tak jeszcze oznaczało dla nas... co najmniej trzy tygodnie bezczynnego postoju na kotwicowisku.
No cóż, siła wyższa, więc czekać trzeba. Oby tylko ta wredna pogoda dała nam wreszcie odsapnąć, bo zmęczenie po dopiero co przebytym sztormie rzeczywiście dość solidnie już się nam we znaki dawało. Z prawdziwą ulgą zatem przywitaliśmy poprawę pogody, która nastąpiła już wieczorem tego samego dnia, po zaledwie kilku godzinach naszego postoju w Algierskiej Zatoce. Wiatr przycichł prawie zupełnie, natomiast dręczące nas dotychczas wysokie fale wyraźnie swój impet wytraciły, zaś późnym wieczorem ponownie wokół nas zapanowała błoga cisza, a wody zatoki zamieniły się w „jeziorko”. Yeah, wreszcie!
No tak, ale natychmiast po tym uspokojeniu się wiatru i fali... mieliśmy na statku gości. Na szczęście gości bardzo miłych (a nie miejscowych urzędasów z Odprawy, jak zapewne w pierwszym odruchu podejrzewaliście, prawda?), gdyż podpłynęła do nas wtedy szalupa ze stojącego nieopodal nas innego statku naszego Armatora, a którą przybyło kilku członków z tamtej załogi, wysłanych do nas z misją... zdobycia u nas jakichś papierosów (sic!), bo u nich już wszelkie zapasy się pokończyły i pod tym względem już od kilku dobrych dni panowała totalna „posucha”.
Oni zresztą już z daleka, zanim jeszcze w ogóle do naszej burty przybili, wołali rozpaczliwie: „dajcie zapalić, dajcie zapalić!”, co oczywiście dla nas stanowiło hasło do natychmiastowego przygotowania jakichś dodatkowych fajek „na opych”, bo przecież każdy z nas doskonale wiedział cóż to za katorga, kiedy w jakimś porcie celnicy podczas Wejściowej Odprawy zaplombują bund, natomiast dozwolona ilość papierosów nie wystarcza nawet na swoje własne potrzeby (już nie mówiąc o ewentualnym ratowaniu kolegów) podczas... wielotygodniowego postoju – na redzie lub przy portowym nabrzeżu.
Tak więc, kiedy chłopaki z tamtego statku do nas po sztormtrapie na nasz pokład wchodzili, to my już mieliśmy odpowiednią ilość z naszych własnych zapasów przygotowaną, co – rzecz jasna, jeszcze przed przybyciem do nas Odprawy – uczynić mogliśmy bez żadnych problemów, jako że my dopiero przed około dwoma tygodniami opuściliśmy Gdynię (więc nasz bund był jeszcze pełen), oni natomiast byli już w swoim rejsie od ponad trzech miesięcy, w tym cały miesiąc właśnie tutaj, na redzie Algieru.
Jak zatem nie mielibyśmy naszym kolegom „po fachu” w tak pilnej potrzebie nie dopomóc, a już zwłaszcza moja skromna osoba, skoro ów statek nosił nazwę... mojego rodzinnego miasta..?! Ha, to się wie – toteż doszło między nami a nimi do bardzo szybkiej transakcji (w tym również była i zwyczajowa wymiana filmów, wiadomo), a wszystko to trwało bardzo krótko dlatego, że przecież trzeba było się spieszyć z powodu bardzo niepewnej pogody – wszak w tym miejscu silny wiatr może pojawić się dosłownie w każdej chwili, zupełnie znienacka, a to byłoby dla chłopaków w tej szalupie niezwykle groźne, to aż nader oczywiste. Ze wszystkim się zatem bardzo spieszyliśmy, wkrótce doprowadzając to do szczęśliwego finału. Zdążyliśmy więc przed nadejściem kolejnej burzy, którą zapowiadano już na następny poranek. Ależ tego wieczora będą chłopaki... z mojego miasta (a nie?) mieli co popalić!
No cóż, te zapowiedzi co do tej kolejnej nadciągającej burzy niestety w pełni się sprawdziły..! Już około 5 rano na powierzchni morza pojawiły się pierwsze „zmarszczki” zapowiadające zrywanie się wiatru, który osiągnął pełnię swojej siły już po zaledwie dwóch godzinach, natychmiast podnosząc fale do wysokości aż kilku metrów (tak, w tej zatoce to niestety jest możliwe, jeśli wieje z północy – a właśnie stamtąd wtedy przywiało) oraz uderzając we wszystkie stojące tam na redzie statki.
Niektóre z nich zdążyły już zawczasu podnieść swoje kotwice i szybko na północ z tej płytkiej zatoki na pełne morze uciec, ale większość pozostała jednak wciąż w tym samym miejscu, licząc na to, że ten wiatr zbyt silny raczej nie będzie. Owszem, dotychczas wiało w tym rejonie dość często i silnie, ale do takiego typowego huraganu było mu jeszcze bardzo daleko. Gdy tymczasem... tym razem rozpętało się istne piekło, bo siła tego wietrzyska przekroczyła 10 stopni w skali Beauforta..! A powtarzam, moi drodzy, że my staliśmy wtedy... w płytkiej zatoce! A to już naprawdę nie przelewki!
Nie dziwota zatem, że aż kilka statków niemal jednocześnie ze swoich kotwic się pozrywało, od razu poczynając niebezpiecznie dryfować w kierunku lądu, a pośród tego grona... byliśmy także i my! Tak, bowiem nasz kotwiczny łańcuch również tej próby nie przetrzymał, z wielkim hukiem się zrywając, więc nasze lewe „żelazko” pozostało sobie nagle wraz z oderwaną częścią tego łańcucha na dnie morza. Tak więc, król Neptun wziął sobie to, „co się jemu wtedy należało” (wszak za każdy błąd statek u niego „wykupić się” musi – no bo przecież... któż to widział, aby w takiej pogodzie wydawać tylko niecałe pięć szakli łańcucha..?! To się więc zemścić musiało, bezwzględnie!), ale przynajmniej sam statek już w spokoju pozostawił, pozwalając nam w porę uciec w morze, a jeszcze wcześniej... uniknąć zderzenia z małym włoskim stateczkiem Christina Montanari, z którym zresztą podczas tej zawieruchy... DOTKNĘLIŚMY SIĘ RUFAMI!
Tak, moi kochani, doszło wówczas między nami do bezpośredniego kontaktu (na szczęście, kiedy Maszyny obu naszych statków już były w ruchu w trakcie początkowego „zwijania się” z redy), ale na tyle fartownie, że zdążyliśmy w międzyczasie, podczas jeszcze wtedy niekontrolowanego dryfu, podłożyć pomiędzy nasze falszburty (Włosi też!) kilka grubych linowych i drewnianych odbijaczy, więc w efekcie ani oni, ani my, nie doznaliśmy absolutnie żadnego uszczerbku. Ani jednej rysy na kadłubie!
Ot, tylko się o siebie „czule” oparliśmy, oczywiście miażdżąc przy tej okazji totalnie te nasze odbijacze, jednakże cała ta sytuacja rozwiązała się absolutnie po naszej myśli! Ufff, ależ ulga! Przy tej okazji natomiast, asystujący nam „po tamtej stronie” Włosi – kiedy tylko zorientowali się, że „naciska” na nich statek pod polską banderą – to od razu wykrzyczeli do nas: „viva Papa Paolo Wojdyla”..!!!
Ot, to się dopiero nazywa prawdziwe poczucie humoru, no nie? Burza się właśnie rozszalała, naszym statkom zagrażało realne zderzenie, a Włochom... figle w głowie?! No cóż, oczywiście przesadzam, bowiem ten okrzyk usłyszeliśmy dopiero wtedy, gdy już niebezpieczeństwo zostało zażegnane, a oba statki zaczęły się już wyraźnie od siebie oddalać, ale... to i tak było bardzo sympatyczne, nieprawdaż? Oj tak tak, prawdaż – toteż właśnie dlatego pozwoliłem sobie przytoczyć nazwę tego niewielkiego stateczku, nawet pomimo faktu, że przecież z reguły na kartach niniejszych „Wypocinek” raczej tego unikam.
Udało nam się więc w porę zwiać na pełne morze, wcześniej zostawiając jednak na dnie tej zatoki nasz „prezent dla Neptuna”, o który zresztą... nasz Stary wkrótce postanowił się upomnieć!!! Tak, to nie żart – nasz dzielny kapitan (nota bene, sam siebie nazywający „najlepszym Starym we flocie”, co wielokrotnie przy każdej nadarzającej się okazji powtarzał – nie, ja wcale sobie teraz nie pokpiwam, on rzeczywiście tak mawiał i... tak samo myślał!) w istocie postanowił tę zgubioną tego poranka kotwicę odzyskać, kiedy tylko pogoda w zatoce na tyle się poprawi, żeby móc... naszą drugą kotwicą tę straconą z dna wybagrować!
Tak, moi drodzy, jak najbardziej dobrze przeczytaliście. Jego zamysłem rzeczywiście było wydobycie z dna tej zgubionej kotwicy przy pomocy naszej prawej, którą w tym celu należało jedynie delikatnie położyć „na windzie” na grunt, wydać tylko troszkę łańcucha, aby nie wisiał on pionowo w stosunku do dna, ale tworzył pewien niewielki kąt podczas bagrowania, a potem... „orać” to dno w tę i we w tę tak długo, aż się tą kotwicą „poszukiwawczą” o ten zgubiony łańcuch zaczepi. Wiadomym bowiem było, że ten łańcuch lewej kotwicy na pewno leżał cały rozciągnięty, a nie „na kupie”, bo przecież przed jego urwaniem się, był on bardzo mocno naprężony. Teoretycznie więc wszystko było wykonalne, tyle że...
Ano właśnie! Tyle że najpierw musiał być spełniony jeden podstawowy warunek, aby taka operacja była w ogóle możliwa, lecz przede wszystkim... bezpieczna dla pracujących na dziobie ludzi. To znaczy, w żadnym wypadku nie powinno być w tym czasie jakiegokolwiek rozkołysu morza (czyli, pozostałej jeszcze po ostatnim wietrze tzw.„martwej fali”), bo w takich warunkach nie tylko że o wiele trudniej jest czegokolwiek się na dnie morza takowym „oraniem” doszukać, niźli w warunkach tzw. „jeziornej tafli”, to jeszcze na dokładkę naraża się marynarzy na całkiem realne niebezpieczeństwo ulegnięcia jakiemuś wypadkowi przy pracy! Już o zagrożeniu utraty w ten szaleńczy sposób następnej kotwicy nawet nie wspominając!
Zaraz po naszej ucieczce z redy, kiedy wiatr już na serio „się rozbujał”, udaliśmy się na północ, aby na pełnym morzu ten sztorm przeczekać, niestety znowu kiwając się jak zwariowani przez... kolejne trzy dni! Ta wredna pogoda nie chciała nam więc odpuścić, fundując nam następną męczącą jak wszyscy diabli „karuzelę”, podczas której marzyliśmy już tylko o jednym – żeby się to wszystko wreszcie uspokoiło!
No bo ileż razy w tak krótkim czasie można walczyć ze sztormami, które nękały nas wtedy wręcz nieustannie aż od samego wyjścia z Gdyni..?! Toć, ani zjeść nic spokojnie nie można (jeśli Kucharz w ogóle cokolwiek w takich warunkach ugotuje), ani pospać, ani odpocząć, ani nawet zwyczajnie na koi poleżeć czy w fotelu posiedzieć, bo wszystko się wokół przewraca, trzęsie, spod nóg umyka, buja na wszystkie strony, potwornie hałasuje, bo głośno trzeszczy, stuka i skrzypi, wiatr natomiast wręcz huczy i okropnie w każdej szczelinie gwiżdże – jak... dzwony na trwogę.
Tak, moi drodzy, nie dziwcie się, że w tym momencie przyrównałem gwizd do bicia dzwonu, bo to właśnie tak częstokroć się słyszy! Właśnie takie ma się wtedy wrażenie – jakby każdy kolejny silny podmuch wiatru w coś dźwięcznego uderzał..! Na starych statkach każdej sztormowej pogodzie wprost nierozłącznie towarzyszy „cała paleta” najprzeróżniejszych głośnych dźwięków, bardzo myliłby się więc ktoś, kto by sądził, że wówczas jest raczej cicho, bo tylko wiatr świszcze lub ewentualnie słychać jeszcze jakieś uderzenia fal o kadłub albo szum załamywania się ich wzburzonych grzbietów.
O nie, tak luksusowo to wtedy nie jest, bowiem w rzeczywistości hałas jest tak gigantyczny, jak i różnorodny, że nierzadko... ludziom po prostu z tego powodu puszczają nerwy! Ale akurat to wcale nie jest niczym nadzwyczajnym, bo właśnie tak częstokroć reagują ludzkie organizmy na nieustanne wibracje (bo wszystko się wtedy człekowi w środku trzęsie, nad czym zresztą zupełnie nie można zapanować, to absolutnie niemożliwe!), kiwanie i... wieczny ruch całego ciała, bo przecież nie ma ani sekundy (w sensie autentycznie dosłownym!) bezruchu, kiedy wszystko wokoło „tańczy” jak zwariowane.
No i te rozmaite głośne dźwięki... Moi kochani, to nie jest tak, że je... tylko słychać i koniec! O nie, akurat to byłoby jeszcze czymś najmniej dokuczliwym, bo założyłoby się na uszy jakieś specjalne „słuchawki” (takie same, jakie na co dzień noszą Mechanicy w statkowych Siłowniach) i już po kłopocie, tyle że prawdziwy problem polega jednak na tym, że tych wszystkich hałasów – jak my to często nazywamy – „wysłuchuje się... całym swoim ciałem”..! A pod tym określeniem kryje się to, że wiele z nich po prostu działa na ludzkie nerwy... jak elektryczny prąd (tak! Nie wiem na czym to polega, ale właśnie tak jest!), którego „przepływ” przez swoje, bardzo mocno rozedrgane wówczas nerwy, autentycznie się czuje!
Tak, wyczuwa się to somatycznie! Jakby przez organizm rzeczywiście przepływał jakiś prąd, wzbudzony rzecz jasna jakąś konkretną częstotliwością danego dźwięku (któremu oczywiście towarzyszą też duże wibracje), a przed którym... nie ma nawet najmniejszej szansy gdziekolwiek się schować! Owszem, takie zjawiska nie towarzyszą nam na wszystkich statkach, ani też nie bywają one zawsze i niezmiennie tak samo dokuczliwe, jeżeli już gdzieś się wydarzają – jednakże akurat na tym statku, o którym teraz piszę, te wredne hałasy oraz częstotliwość kołysania i kiwania były wyjątkowo męczące. W wielu momentach aż do zwariowania! O, no i właśnie z tego powodu akurat teraz o tym napisałem. Bo ten statek pod tym względem był dla marynarzy prawdziwą zmorą. Podczas sztormów był on... istnym diabłem „w okrętowej skórze”!
Koniec kolejnego wątku, więc także koniec kolejnego odcinka, to jasne... Na opisy wątku zapraszam was już do odcinka trzeciego...
louis