Odcinek szósty i już ostatni (wreszcie!) rozdziału o naszej wspólnej wizycie w Algierii...
Przez trzy kolejne dni „zdeptywałem” jednak tutejsze ulice z dość sporą ciekawością, bo przecież dla mnie jeszcze wtedy interesujące było dosłownie wszystko. Toteż powyższe wnioski formułowałem już z dużo większej czasowej perspektywy, bo jeszcze wtedy aż tak bardzo zdegustowany tym miejscem nie byłem. No owszem, wówczas także mi się tam bardzo nie podobało, ale wyżej wyrażane oceny wyrobiłem sobie już z czasem, kiedy zdążyłem już dużo więcej poznać, do tych moich niegdysiejszych wrażeń z Algieru te nowe doświadczenia przyrównując. I konkluzja jest tylko jedna – błłłłeeee...
Zbliża się Sylwester, większość załogi oczywiście nadal biadoli z powodu tej zbliżającej się „suszy” podczas jego obchodów, ale jednak przygotowania „od strony wyżerczej” trwają w najlepsze. No, przynajmniej z tym problemu nie będzie, bo przecież obaj nasi kucharze z całą pewnością znów staną na wysokości zadania. Z ogromną lubością wwąchujemy się więc w te płynące z kuchni zapachy, szykując już nasze podniebienia na kolejną ucztę, czego niestety o samych gardłach powiedzieć już nie było można, bo akurat do nich przy tej okazji wlewać nie będzie czego. Takoż więc, było jedno wielkie i powszechne „buuuu...”, gdy nagle, dnia 31 Grudnia z samego ranka, otrzymaliśmy wiadomość, która... okazała się prawdziwą bombą!
Od zachodu nadciąga wielki huragan!!! A według otrzymanych z Harbour Master ostrzeżeń miał on rzekomo być tak silny, jakiego nawet i najstarsi algierscy górale nie pamiętają. Posuwa się on wprawdzie bardzo wolno, mamy więc jeszcze z kilkanaście godzin czasu na właściwe przygotowanie się do jego nadejścia, ale on zdążył już zaatakować wybrzeża w pobliżu Oranu i Arzew, w których to portach... – uwaga! – ...zatonęły przy kejach właśnie z jego powodu aż cztery statki!!! Jak zatem widać, to nie przelewki – tym razem rzeczywiście powiało prawdziwą grozą!
Władze portu nie sprecyzowały wprawdzie jakiej wielkości były to statki, które tam przy nabrzeżach ten potwór pozatapiał (i czy w ogóle było to prawdą, a nie zwyczajnym wymysłem dla zwiększenia efektu tego ostrzeżenia), ale to przecież i tak nie zmieniało faktu, że sytuacja jest naprawdę poważna. Ot, przynajmniej na tyle, że urzędnicy z Harbour Master bez zwłoki zadecydowali o... natychmiastowej ewakuacji całego portu, polecając stevedorom czym prędzej wstrzymać wszelkie przeładunkowe prace, statkom natomiast bezzwłoczne przystąpienie do szykowania ich Głównych Silników..! Tak, bowiem oni sami już rozpoczęli akcję rozsyłania do wszystkich stojących tu statków swoich pilotów, którzy już niebawem będą je po kolei wyprowadzać z portu na redę. Bo port na czas nadejścia tego huraganu musi być pusty.
Hm, decyzja oczywiście jak najbardziej słuszna, co do tego nie było ani cienia wątpliwości, tylko że my akurat w tym czasie mieliśmy naszą Maszynę całkowicie rozgrzebaną! Dwa dni wcześniej bowiem od tych samych władz otrzymaliśmy oficjalny tzw. „permit for immobilization”, czyli „pozwolenie na unieruchomienie” naszego Silnika, jako że nasi maszynowcy przeprowadzić wtedy musieli jakieś pilne remonty – o ile dobrze pamiętam, to wówczas „ciągnęli jakiś układ” (cokolwiek by to określenie nie znaczyło, a ja oczywiście nie podejmuję się wytłumaczenia wam tej ich żargonowej zawiłości – ot, po prostu „coś tam” w środku Silnika robiono) – toteż teraz my do jakiejkolwiek jazdy jeszcze gotowi być nie mogliśmy. Starszy Mechanik poinformował, że Maszynę z powrotem „poskładają do kupy” nie wcześniej niż za jakieś 7-8 godzin, więc nawet mowy teraz być nie może o jakichkolwiek konkretnych przygotowaniach.
A zatem rozpoczął się dla wszystkich naszych mechaników prawdziwy „wyścig z czasem”, bo przecież zgodnie z zarządzeniem z portu koniecznie wyjść musieliśmy, a że potrzeba nam było dużo więcej czasu niźli innym statkom, to oczywiście żaden specjalny kłopot, bowiem w takim razie nasza ewakuacja odbędzie się w ostatniej kolejności. Wszak wszystkie statki i tak nie mogą tego robić jednocześnie, tylko po kolei, więc to rzeczywiście zbytnim problemem nie było, bo przecież ktoś i tak ostatnim być musiał. Sęk jedynie w tym, aby naprawdę się z tą „składanką” spieszyć, bo nasz statek w porcie pozostać po prostu nie może! Ta decyzja jest ostateczna. Tak więc, „smoluchy w dół do piekła” i do roboty, natomiast „pokładowe gwiazdojeby” w międzyczasie... jazda klarować pokrywy ładowni i wszystkie patyki, bo to też musi być jak najszybciej zrobione, bezwzględnie!
Ha, skoro tak, to innej rady nie ma. Wszystkie te prace w trybie awaryjnym mocno przyspieszyliśmy, zakończając je zresztą dość szybko, jednocześnie pilnie obserwując wszystko to, co się dookoła nas działo, bowiem poruszenie w porcie w istocie było znaczne. Widzieliśmy więc całą chmarę niewielkich jednostek (rybaczków, itp.), które od swych nabrzeży odbijały i to właśnie one najpierw z portu uciekały, po których do tego samego natychmiast przystępowały duże statki, wyprowadzane kolejno przez lokalnych pilotów, my natomiast na swoją kolejkę cierpliwie musieliśmy jeszcze oczekiwać.
Nasi mechanicy jednakże – jak zwykle zresztą, bo w tamtych czasach kwalifikacje wszelkich morskich kadr były naprawdę bardzo wysokie (obecnie jest z tym oczywiście dużo gorzej) – nie tylko że z tą pilną robotą w czasie się wyrobili, to jeszcze uporali się z nią znacznie szybciej niż zapowiadali, dlatego też byliśmy gotowi do drogi dużo wcześniej, co nota bene... portowe władze nawet co nieco zdziwiło. Nie na tyle oczywiście, aby nam w czymś odpuścić, ale jednak jakąś „niespodziankę” (ki czort?) nam przed wyjściem w morze przez UKF-kę zapowiedziano. Sam to na własne uszy słyszałem, bo akurat wtedy byłem na Mostku, więc wiem, jak do Starego powiedziano: „you can expect the surprise before you go out”.
No i cóż to w ogóle było..? – zapytacie, zapewne w zaintrygowaniu, bo to rzeczywiście dość ciekawie zabrzmiało. Otóż, na około kwadrans przed przybyciem do nas pilota, kiedy port był już prawie pusty, zawitał do nas urzędnik Harbour Master, przyprowadzając z sobą... kilku obcych marynarzy, którzy powrócili z miasta do portu dopiero wtedy, gdy ich statki już zdążyły wyjść w morze!
Cały ten alarm w porcie nastąpił bowiem – co przecież oczywiste – zupełnie niespodziewanie, więc wielu ludzi spacerowało sobie jeszcze spokojnie po mieście, podczas gdy ich statki już się z portu ewakuowały, a nie było żadnej dostępnej możliwości, aby ich w porę o tym zawiadomić. W efekcie zatem w sumie aż kilkunastu członków załóg różnych statków do portu się pospóźniało, o tej nagłej ewakuacji dopiero tutaj się dowiadując. Wszak, póki co, pogoda była iście tropikalna, nie wiał wtedy nawet najlżejszy wiaterek, skąd więc niby mieli wiedzieć, co się akurat szykuje? Niczego nie przeczuwając chodzili więc sobie po mieście, by doznać tego niemiłego zaskoczenia dopiero po powrocie do portu.
Zatem totalny „klops”, bo ich statków po prostu w porcie już nie ma, ale Harbour Master na szczęście samych sobie ich nie pozostawił. Owszem, tamtejsi urzędnicy wcale nie zamierzali lokować ich na czas oczekiwania w jakichś hotelach, bo akurat to byłoby już „luksusem” ponad miarę, ale jednak skrzętnie ich wszystkich „pozbierali”, by potem grupkami ich na jakieś inne statki, które jeszcze z portu wyjść nie zdążyły, w trybie pilnym (i przymusowo, bo kapitan MUSIAŁ się na to ich polecenie godzić!) „dokwaterowywać”. No i właśnie „dzięki temu” zobaczyliśmy wówczas pod naszym trapem przybyłych w towarzystwie urzędnika Harbour Master tych kilku obcych marynarzy.
Byli wśród nich dwaj Hindusi i jeden Rumun, akurat to wiem na pewno, co do pozostałych nie mam już najmniejszego pojęcia, bo nawet nie zdążyłem się tego dowiedzieć, ale akurat nie to okazało się w tym wszystkim najważniejsze. Dużo bardziej zainteresował nas bowiem (ba, tylko „zainteresował”? Ucieszył, i to ogromnie!) zupełnie inny aspekt tej przedziwnej „niespodzianki”, którą nam wcześniej zapowiadano, jako że w zamian za tę niecodzienną przysługę ów urzędnik miał przy tej okazji także... zdjąć plombę z naszego bundu! Oczywiście za zgodą celników, którzy go uprzednio do tego upoważnili.
„Już jutro jest Nowy Rok – powiedział on do naszego Kapitana – więc zapewne chcielibyście go odpowiednio (czyli „po waszemu” – i tu puścił typowe europejskie oko! To w arabskich krajach też ten gest znają?) przywitać, prawda? Po waszym powrocie do portu bund oczywiście zostanie ponownie zaplombowany, lecz póki co możecie znowu z niego korzystać. Urząd Celny podjął taką decyzję, bo jak na razie nikt jeszcze dokładnie nie wie, kiedy ten huragan przejdzie, a że nie jest wykluczone, iż może to być aż kilka następnych dni, to naprawdę nie ma potrzeby, aby wam nadal bund blokować.”
O rety, o rany, o Jezuuu..! Czy możecie sobie wyobrazić lepszą niespodziankę w tamtej chwili..?! No owszem, te powyższe słowa urzędnika Harbour Master nie brzmiały dokładnie tak, jak je przytoczyłem, bo w oryginale były oczywiście nieco inne, a ja je teraz tylko „sfabularyzowałem”, jednakże ich sens oddałem absolutnie prawidłowo – fakt był bowiem bezsporny, facet rzeczywiście zdjął z bundu plombę, grzecznie powiedział „Happy New Year” i sobie poszedł. A kilka minut później zameldował się już u nas portowy pilot. Zatem wychodzimy w morze ze „wzmocnionym” o te kilka osób stanem naszej załogi.
Póki co, o nic się jeszcze nie martwimy, bowiem ten ewentualny huragan (jeśli w ogóle on nas „zahaczy”) na pełnym morzu co najwyżej „może nam pogwizdać”, bo my na tym statku do wszelakich sztormów już dość dobrze przywykliśmy, byle co więc nas już nie zaskoczy, a przecież najważniejszym teraz jest to, czy... nasz Kapitan na skorzystanie z zasobów tego bundu w ogóle się zgodzi! Bo owszem, on teraz już oficjalnie dostępny jest, tylko... czy dla wszystkich..?
Uuufff, wszak po tym, co się działo w Święta, taka zgoda może się jednak okazać wątpliwa. Tak więc nasze „dzielniaki” mocno wstrzymały dech i w wielkim napięciu (no pewnie, że tak!) oczekiwały na to, co będzie dalej. Wszak sylwestrowe party tuż tuż...
Na szczęście już niebawem los tych naszych kilku „podrzutków” do końca się wyjaśnił. Okazało się bowiem, że statki tych ludzi w międzyczasie rzuciły kotwice, aby właśnie na nich jeszcze trochę poczekać, zanim na pełne morze wyruszą, toteż udało się nam prawie wszystkich tych „znajdów” czym prędzej od nas tam wyekspediować, którego to zadania zresztą podjęła się pilotowa motorówka, jako że te statki zakotwiczyły tymczasowo bardzo blisko portowych falochronów.
Nie było więc zbytniego problemu aby ich tam podrzucić, dlatego zeszli oni na tę motorówkę razem z pilotem i do siebie powracali, natomiast u nas pozostał jeszcze ten Rumun (dlatego powyżej napisałem, że „prawie wszystkich”), którego statek niestety zdążył już bardzo daleko odpłynąć. Jak na razie było jeszcze bezwietrznie, ten huragan według prognoz miał się tu zjawić dopiero za kilka godzin, była więc jeszcze możliwa jakaś ewentualna próba przekazania tego człowieka na jego własny statek, gdyby jego kapitan jednak się o to upomniał – bo powierzchnia morza wciąż jeszcze była gładka jak jeziorna tafla – ale on, niestety, spuszczenia na wodę swojej szalupy zdecydowanie odmówił.
Nasz Stary konferował z nim dość długo przez UKF-kę, próbując go do tego jednak przekonywać, jednocześnie oczywiście go zapewniając, że samemu podpłynie do niego bardzo blisko, aby mu to ułatwić i czas tej operacji skrócić, ale pozostał on nieugięty, argumentując, że naprawdę takiego ryzyka podjąć się boi, bo w prawidłowe wyliczenia miejscowych służb meteorologicznych po prostu nie wierzy, a jego zdaniem ten wredny huragan wcale nie musi być tu dopiero za kilka godzin, lecz pojawić się może dosłownie lada chwila. A w takim razie o jakiś ewentualny wypadek szalupy bardzo łatwo. Ot, co.
Niechaj więc ich kucharz (bo ten Rumun był tam Drugim Kucharzem) póki co u nas pozostanie – za co rzecz jasna już z góry serdecznie dziękuje, a po naszych powrotach do portu z całą pewnością się za to odpowiednio odwdzięczy. Zatem „Szczęśliwego Nowego Roku”, bawcie się dobrze, tylko że... jednocześnie bardzo naszego Kapitana prosi o to, aby ten ich człowiek u nas pracował – żadnych luzów! Bo fakt, że spóźnił się on na swój statek nie ze swojej winy, wcale nie musi oznaczać tego, że ma się on teraz u nas jedynie gościć i niczego nie robić! O nie! „Captain, he must work!”
Ha, skoro tak, to wysłano go oczywiście jako pomocnika do naszej kuchni, lecz z kolei... obaj nasi kucharze gorąco się temu sprzeciwili (sic!), odważnie mówiąc Staremu, że... nie życzą sobie, aby jakiś obcy kucharz im w gary zaglądał..! Czuć się wtedy będą jakby „pod pręgierzem” (właśnie takiego słowa wtedy użyli, więc grzecznie wiernie je przytaczam, choć oczywiście ono tu nie pasuje), jakby nieco „szpiegowani” (o, to już znacznie trafniej), toteż jego tam po prostu nie chcą, i już! Niech go więc Chief wyśle do innej roboty! Ot, niech „podrzuci” go Bosmanowi, tam na pewno do czegoś się przyda.
No cóż, na takowe dictum nasz stary oczywiście natychmiast się zgodził, ale jednocześnie wcale go do Bosmana wysyłać nie zamierzał, a już tym bardziej do Maszyny. W efekcie więc nasz „podrzutek” został jednak naszym gościem, z czego zresztą od razu bardzo się ucieszył, wiadoma rzecz. A kiedy jeszcze wziął udział w naszym wieczornym party, to jego szczęście już wprost granic nie miało. A już zwłaszcza z tej przyczyny, że nasz Kapitan... jednak się na noworoczne „mocne zakupy” w bundzie zgodził, więc na stołach było nie tylko dla żołądków niezwykle bogato (mniam!), ale i też... „bardzo mokro”.
Tyle że tym razem nikt już z konsumpcją „procentów” nie przesadził, toteż na szczęście rzucania butelkami po całej mesie nie było, a już tym bardziej... nie było ich pożerania! Ot, jak zwykle było bardzo swawolnie, ale jednak w granicach rozsądku, czemu zresztą przysłużyła się i sama pogoda, bowiem ten huragan nadciągnął rzeczywiście dużo wcześniej, aniżeli spodziewali się tego „przepowiadacze” z Algieru (czyli Stary z „Rumuna” miał rację), więc jakieś poważniejsze „balety” podczas szalejącego sztormu raczej i tak w grę nie wchodziły. Było grzecznie.
Ten Nowy Rok przywitany został zatem raczej dość dostojnie, jak na „rozrywkowe możliwości” akurat tej załogi – owszem, były „gadki-szmatki” także i w nieco bełkotliwym tonie, było „nieustające zdrowie” i „oby nam się”, było też tradycyjne tzw. „noworoczne zakrapianie Neptuna” na szczęście, mimo tej niezbyt ku temu sprzyjającej pogody, bo jednak trochę statkiem bujało, a... siusianie (ups, przepraszam, ale jak niby inaczej miałbym to nazwać?) w takich warunkach za burtę to jednak duże wyzwanie – ale, generalnie rzecz ujmując, szeregowa załoga tym razem spisała się jednak na medal.
Hm, no może z jednym wyjątkiem... Mianowicie, chodzi o tego naszego sympatycznego rumuńskiego „kuchcika-podrzutka”. No cóż, nasze matrosy tak dobrze zadbały o komfort jego u nas pobytu, tak mu chłopaki we wszystkim dogadzali, pragnąc rzecz jasna okazać tę naszą staropolską gościnność, tak mu wciąż hojnie do szklanicy dolewali, że w końcu to nasze biedaczysko „padło jak kawka”, nawet i noworocznego śniadania nie doczekawszy! Wyniesiono go zatem nad ranem do jego kabiny, a on sam doszedł choć jako tako do siebie dopiero późnym wieczorem!
Ale to nic, bo przecież najważniejsze było to, że on w ogóle zdążył stanąć na nogi, zanim jeszcze nie zacumowaliśmy z powrotem w Algierze. Bo to by dopiero był numer, gdybyśmy musieli na jego statek... go zanosić..! Na całe szczęście do tego jednak nie doszło, bo nie tylko że się chłop w porę po tej zabawie pozbierał (ot, rumuńskie dusze jednak nie przywykłe do słowiańskiej fantazji), to jeszcze na dokładkę ten rumuński statek, już po przejściu huraganu, przybył z powrotem do portu długo po nas, więc po tym jego noworocznym „zmęczeniu” nie było już wtedy ani śladu. Żaden z jego statkowych pryncypałów o tym się nie dowiedział. Czyli, chyba mu się upiekło.
Oj tak, chyba tak – nawet nomen omen się upiekło, jako że odwdzięczył się on za tę gościnę... wprost koncertowo! W ramach rewanżu przyniósł on bowiem do nas następnego dnia swoje własne... wypieki, czyli jakieś ciasta „na rumuńską modłę”, które okazały się prawdziwymi specjałami! Mniam, ależ to wszystko było dobre! Smaczniutkie i słodziutkie jak najwyższej jakości miodzik, a już zwłaszcza jakieś ich tradycyjne ciasto przypominające nieco litewski kołacz, którym zażeraliśmy się wręcz bez opamiętania, bo było ono po prostu aż tak wyborne! Istny artyzm.
O, i właśnie tym słodkim akcentem zakończymy już naszą wizytę w Algierze, ponieważ na temat tego portu nie mam już niczego więcej do dodania. Ot, wyładunek po Nowym Roku przebiegł sprawnie, więc już po około trzech dobach mogliśmy znowu wyjść w morze, udając się do następnego portu naszej podróży, czyli do tunezyjskiego La Goulette.
Zatem, do widzenia Algierio i... oby mi już nigdy więcej nie było dane do Ciebie zabłądzić..! Ot, co...
O ho ho, ależ się znowu rozpisałem!
Chyba już najwyższy czas powściągnąć wreszcie to moje nadmierne gadulstwo i zacząć w końcu pisać bez tego niepotrzebnego „rozmachu”, bo przecież z niniejszych tekstów powoli zaczyna się... wylewać woda wręcz hektolitrami – już nawet ja sam to wodolejstwo dostrzegam! Tak więc, pora już nieco przyspieszyć, no i jednocześnie zacząć kolejne rozdziały nieco skracać (ba, nawet nie nieco, ale dużo!), bo w przeciwnym razie my rzeczywiście wkrótce z tą przysłowiową ręką w nocniku zostaniemy.
Zatem, postanowione... Już od teraz zaczynam się streszczać, ażeby umożliwić wam wizyty w jak największej ilości ciekawych miejsc na naszym globie. Wszak jeszcze tak wiele ich do odwiedzenia pozostało.
No tak, ale póki co pozostaniemy jednak jeszcze w rejonie Afryki Północnej, bowiem naszym następnym portem będzie libijska stolica Tarabulus...
louis